sobota, 24 grudnia 2011

Alejandro Veraç: W Wigilię Bożego Narodzenia

Tak całkowicie przypadkowo i bez żadnej konkretnej okazji, w imieniu swoim i całej redakcji, życzę milionom czytelników Catrinasbloga rubasznego karpia i innych smakowitych kąsków przy wigilijnym stole, a w Nowym Roku pełnej zamrażarki zimnej wódeczki, niedzielnych poranków bez kaca, spektakularnych podbojów miłosnych, sukcesów seksualnych zwieńczonych udanym szczytowaniem i wielu niezapomnianych przeżyć przy lekturze naszych postów.

piątek, 23 grudnia 2011

Julio del Torro: Tajemnica Złotego Pociągu

Sprzeczaliśmy się z Bustosem w kwestii... Nieważne, chodziło o literaturę, sytuacja miała miejsce przed knajpą, na papierosie, po paru piwach, więc dysputa była zażarta. W pewnym momencie padło hasło „kryminał”, akurat, gdy przechodził obok nas facet zbierający po knajpach szkło.
- Kryminał? – powiedział patrząc na mnie. - A zna pan takie nazwisko, Aghata Christie?
Nie, kurwa, pierwsze słyszę...
- Coś tam słyszałem – odpowiedziałem.
- A wie pan, kim by jej mąż?
I tu mnie zagiął. Bustosa zresztą też. Nie mieliśmy pojęcia.
- Był archeologiem – wyjaśnił nam. - A ja też studiowałem archeologię. Znam Syrię, znam Bliski Wschód. Studiowałem pod tym i pod tamtym (tu padały nazwiska, być może znane, które też nic nam nie mówiły). A pewnego razu jechałem pociągiem... Tak zwanym Złotym Pociągiem z Londynu do Stambułu. Przez Bułgarię jechaliśmy. I wiecie, panowie, co się stało?

A teraz pokrótce, jaka była nasz recepcja. Otóż staliśmy na fajku, gadaliśmy o literaturze, aż tu nagle przypałętał się żul erudyta, co to zna Chrisie, no ja pierdolę. Po chwili jednak okazuje się, że żul nie jest imbecylem, że coś tam wie, coś tam przeżył, robi się coraz ciekawiej... Aż tu nagle magiczny Złoty Pociąg w kontekście Aghaty Christie i jej „Morderstwa w Orient Expressie” i pytanie „czy wiemy, co się stało?”, czyli, że zaraz poleje się krew, znajdą zasztyletowane ciało, albo chociaż w oddali zawyje pies Baskervillów (w końcu nie tylko Christie pisała kryminały). Tak więc nasza reakcja sprowadzała się do: „No gadaj, facet, co tam się stało?!”.

- I wiecie, panowie, co się stało? W Sofii uwaliliśmy się jak świnie!
Co powiedziawszy, nasz Hercules Poirot odszedł.

czwartek, 22 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Świąteczna zawierucha

Tytuł nie ma co prawda żadnego przełożenia na krótką i zabawną (przynajmniej dla mnie) treść. Choć oczywiście z powodu zbliżających się Świąt jestem zabiegany. Ilość przedwigilijnych Wigilii, na których popija się trunki jest w tym tygodniu przeogromna, a jeszcze trzeba pracować. W ramach obowiązków służbowych czytałem ostatnio Przegląd Sportowy. Nasz sędzia piłkarski - niejaki pan Borski trafił do europejskiej superligi arbitrów, co oznacza, że będzie mógł prowadzić na przykład mecze Ligi Mistrzów. Przy tej okazji gazeta przypomniała, że dotychczas tylko czterech polskich sędziów dostąpiło tego zaszczytu. Byli to (cytuję za Przeglądem) Zbigniew Przesmycki, Ryszard Wójcik a także Jacek G. i Grzegorz G. Takie fifty-fifty...

środa, 21 grudnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Okultyzm dla średniozaawansowanych

Na okultyzm dla średniozaawansowanych zapisałem się przez internet. Nie byłem na wprowadzającym kursie przygotowawczym, ale organizatorzy napisali, że jeśli ktoś czuje się na siłach, może przystąpić od razu do części zasadniczej. Zerknąłem na sylabus. Nie wyglądał groźnie. Uznałem, że dam radę. Nabyłem zalecaną literaturę składającą się z „Szatańskich wersetów”, legendarnej, wielotomowej historii młodocianego czarnoksiężnika oraz wydanej przez wydawnictwo Medium w serii „Alchemia zdrowia” książki Caroline Myss pt. „Anatomia zdrowia. Siedem poziomów siły i uzdrawiania”. Oczywiście nie po to, żeby uzdrawiać, ale żeby wiedzieć, przeciwko czemu będziemy walczyć. Zdobyłem też rekwizyty, choć to wymagało trochę więcej zachodu. Zestaw do spuszczania krwi z noworodków, czyli nóż i specjalnie profilowaną wanienkę, udało mi się dostać w sklepie żydowskim w Al. Jerozolimskich, koło palmy. Amulety – gwiazdę chaosu z onyksem i koło zaklęć magicznych – znalazłem w sieci.

Pierwsze zajęcia trochę mnie rozczarowały. Klęczeliśmy w Podziemiu, w sali numer 4, tworząc z naszych ciał Złowrogi Półksiężyc. Kapłan, w czarnych jak piekło szatach liturgicznych, rozpoczął od powolnej inkantacji przeplatanej odczytami z tomu pierwszego świętej księgi.
- Dominus et Domina Dursley, qui vivebant in aedibus Gestationis Ligustrorum numero quattuor signatis... – mruczał.

Potem wprowadzono psa. Psa? – pomyślałem zawiedziony wyciągając nóż. To już we współczesnych galeriach sztuki znajdzie się bardziej interesujące instalacje. W CSW zamknięto ostatnio w szklanej sferze Żyda i Araba, żeby zobaczyć co się stanie. Nic się nie stało. Jeden położył się z jednej strony, drugi z drugiej. Nawet nie zetknęli się nogami. Symboliczna nuda. Ostatecznie pogodziłem się z myślą, że wypatroszymy kundla. W końcu to dopiero pierwsze zajęcia – uznałem. Nie za dużo na raz. Ale nawet tego nie było! Pies, jak się okazało, nie był częścią kursu. Należał do któregoś z uczestników z sali obok i zaplątał się u nas przez przypadek. Zakończyliśmy zbiorową modlitwą w intencji suszy. Wszystko razem – strata pieniędzy.

wtorek, 20 grudnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Kryzysowa narzeczona

Kryzys dopada wszystko i wszystkich. Ja akurat daleki jestem od popadania w depresję i inne kryzysy, jednak ostatnio kilka już zaistniało. Kryzys Eurolandu, Grecja, Egipt, Hiszpania...
Na podstawie obrazów, jakie zaobserwowałem wczoraj, przewiduję kolejne i to szybciej niż się spodziewałem. Czy zauważyliście, że cena wachy przeszła samą siebie? Diesel droższy od zwykłej 95-tki?! Ten kraj schodzi na psy. Diesel kosztuje średnio 5,69... a maksymalnie 5,74, przy czym najtańsza 95-tka 5,53. Ludzie, co za paranoja, się pytam?! Z czego dobre 40% tej ceny to jakieś chore podatki! Ręce same się w dupę chowają. Z pracą coraz trudniej, a zarobki w dół, nie w górę.

Zresztą z pracą w tym kraju zawsze było tak samo. Trudno bez znajomości znaleźć coś fajnego i jeszcze dobrze zarabiać. No chyba, że jest się długonogą, śliczną i cycatą blondynką – względnie brunetką – ze znajomością kilku języków, przynajmniej z dwoma fakultetami... no albo chociaż z pojemnymi ustami i twardymi kolanami...

A wracając do kryzysu. Ten dopada nawet kawały o znajdowaniu pracy...
Pewna aktorka opowiada koleżance o niedawnym obiedzie ze znanym reżyserem:
- Pokazał mi scenariusz. Wiesz, główna rola jakby dla mnie stworzona.
Potem poszliśmy do niego, żeby omówić zamysł filmu. I w trakcie rozmowy ten bydlak mi mówi, że widzi mnie w roli pokojówki, która na ekranie nie wypowiada ani jednego słowa!
- No i co? - pyta koleżanka.
- No wiesz, roześmiałam mu się prosto w jajca!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Bustos Domecq: Zabić kota (i dwa psy)

Ostatnio nie mogę się uwolnić od tekstu piosenki, której słuchałem pewnie gdzieś w liceum. Leci to tak:

Kota schwytaliśmy w kącie śmietnika
Łeb mu wcisnąłem w mokrą grudę żwiru
Dziesięcioletni mój przyjaciel Świrus
Wstrzymując oddech - użył scyzoryka.

Zwierzak się szarpał, krew wsiąkała w żwir,
Fruwała w kłakach wystraszona sierść.
Rozwarła się pod ostrzem kocia pierś
W łysiny płuc i śliski kiszek wir.

Wiotczał pod dłonią protest żywych sił
Łomotał w sercu zachwycony lęk,
Aż o żywotach kota dziewięciu przesąd pękł
W cynobry nerwów i błękity żył.

Takie wspomnienie nić pamięci mota.
Świrus chirurgiem został, znanym w kraju
I wie, gdzie życia kończy się istota;
Ja pisze wiersze o śmierci Rodzaju...

Wiele zawdzięcza ludzkość męce kota.


Nie jest to wbrew pozorom wolne tłumaczenie z Cannibali, jest to wiersz Jacka Kaczmarskiego. Autobiograficzny czy zmyślony, z pewnością mocny siłą obrazowania. A przypomniał mi o nim inny artysta, o którym ostatnio przypomnieli sobie internauci z kwejka, gdzie kilka dni temu pojawiło się takie oto cuś:


http://i1.kwejk.pl/site_media/obrazki/2011/12/6705791ee2ab83dd72cd4f54189ef2af.jpg?1323963928



Ilość bzdur przy okazji tej "petycji" jest niepojęta. Otóż nikt nie stwierdził i nie udowodnił, że pies zdechł (lista osób pewnych że nie zdechł jest dość wątpliwa i oczywista, bo to sam Vargas i właścicielka galerii, ale zarzuty trzeba udowodnić). Po drugie na Biennale Vargas został zaproszony z inną pracą. Po trzecie nikt nikogo nie zagłodził a i trudno stwierdzić, czy ktokolwiek kogokolwiek głodził. Po czwarte jeśli pies zdechł, to jak każdy inny wycieńczony przybłęda: gdzieś pod płotem, a nie - jak sugeruje rezolutny internauta - "na oczach >>znawców<<". Po piąte w końcu, jeśli się nad tym chwilę zastanowimy, tak z zachowywaniem zdrowego rozsądku, a nie rozemocjonowani na widok chorego zwierzęcia jak 14-latka po pierwszej miesiączce to przecież jedyny realny scenariusz jest taki, że owszem - wzięli brzydkiego, chorego psa z ulicy, przywiązali go do ściany galerii, która jest otwarta w określonym czasie, a nie 24h/dobę, po czym po zamknięciu psa poili i karmili, pewnie nawet jakiś galeryjny cieć go głaskał i z nim gadał, bo niby czemu nie.

To wszystko świadczy dla mnie o tym, jak potrzebna była praca Vargasa - wszystkie te petycje i zarzuty biorą się przecież z niepojętego dla ludzi estetycznie zestawienia biednego, chorego psa ze słowem "sztuka". Oczywiście żaden z tych święcie oburzonych nie weźmie do domu pchlarza z rynsztoka, bo mu zakłaczy nowy dywan z Ikei, za to może się zalogować do neta i bez najmniejszej znajomości całej sprawy obsobaczyć gościa za sadyzm i niezdrowe fascynacje, przy okazji tworząc kolejną wersję definicji Sztuki która przecież jest jedyna i wiadomo jaka.

I symptomatyczne jest to, że najbardziej stanowcze opinie o sztuce mają ludzie, którzy o sztuce gówno wiedzą.

niedziela, 18 grudnia 2011

Catalina Jimenez: święta idą

Mimo że śnieg tej zimy pada tylko w googlach ("let it snow" trzeba wpisać), święta się zbliżają. Nigdy mnie to jakoś za bardzo nie jarało, właściwie nawet w ogóle. Jako niewierząca kompletnie w nic nie bardzo mnie to jakoś duchowo obchodzi. Nie przeżywam. Natomiast, skoro i tak wyjeżdżam w każdą Wielkanoc, to Boże Narodzenie spędzam z rodziną, jak każdy. Nawet to lubię, jest czas pogadać, napić się, obejrzeć jakąś ckliwą, romantyczną, świąteczną komedię, na chwilę się zatrzymać. Całkiem miło. W tym roku Wigilię spędzamy jednak u Bustosa. W związku z tym kilka dni temu byłam świadkiem takiej rozmowy telefonicznej Bustosa z jego mamą. Świadkiem był również Adam, który akurat odbierał od nas fotel i na tę okoliczność upiliśmy się we trójkę:
Mama Bustosa: Zróbcie sushi na Wigilię, ok?
Bustos: Hm... Sushi?? dla tych stu osób to nas chyba nie stać... poza tym ciężko to na stole postawić, z tym wasabi i sosem sojowym? Bez sensu oraz nie ma mowy. Ale możemy zrobić na obiad, obiad jemy w Wigilię zawsze w mniejszym gronie niż kolację, a nie zawsze to musi być śledź z ziemniakami.
Mama Bustosa: Ale babcia tego nie zje, to będzie głodna.
Bustos: No to będzie.
Mama Bustosa: Synek!
Bustos: No to nie wiem.
Wyjście nieoczekiwanie znalazł Adam: Powiedzcie babci, że to taka tradycyjna potrawa z Kresów.
I tak w tym roku jedynym moim kulinarnym wkładem w Wigilię będzie sushi. Kuchnia fusion.

sobota, 17 grudnia 2011

Alejandro Veraç: Catrinasowy kącik filmowy

Co jakiś czas Bustos raczy nas recenzją kolejnej filmowej masakry, zrodzonej z niemego wołania o eutanazję jej twórców. Abstrahując od niewybrednego gustu i wrodzonego masochizmu (z pewnych źródeł wiem, że płaci za bilety) mojego serdecznego compadre skromnie uważam, że catrinasowy kącik filmowy powinniśmy powiększyć o kilka kultowych produkcji. Bezapelacyjnie jedną z nich, dla mnie osobiście kompletnie bezkonkurencyjną, jest „Klasa 1999”, która miała premierę w 1990 roku, w reżyserii Marka L. Lestera (twórcy m. in. klasyki kina akcji „Commando” z nieśmiertelnym Arnim Schwarzeneggerem). W tej mrożącej krew w żyłach opowieści swoje umiejętności aktorskie wznoszą na szczyty Himalajów między innymi takie tuzy jak Malcolm McDowell czy Darren E. Burrows, więc z całą pewnością jest to nietuzinkowa produkcja (Malcolm, jako Alex DeLarge w „Mechanicznej pomarańczy” Stanley’a Kubricka był wszak przecież bezbłędny).

Aby nie zdradzać wam zbyt wiele sekretów, nie odkrywać wszystkich smaczków tej wiekopomnej produkcji wspomnę tylko, iż fabuła filmu przenosi nas do USA niedalekiej przyszłości, gdzie całymi połaciami miast zawładnęły bezwzględne, żądne krwi młodzieżowe gangi (żywcem wyjęte z „Mad Maxa”). Szkoły, rozsiane po poszczególnych strefach walki, przeistoczyły się w bohatersko bronione twierdze. Dyrektor jednej z placówek wraz z pewnym nie do końca zrównoważonym psychicznie naukowcem, pragnąc przeciwstawić się fali przemocy, wprowadzają nowatorski program nauczania oparty na cybernetycznych belfrach, którzy żelazną dyscypliną mają zaprowadzić ład i porządek. Mamy więc do czynienia z kunsztownym połączeniem Frankensteina z Terminatorem. Finał zapowiada się iście epicko. Podczas naszej podróży przeżyjemy wiele niespodziewanych zwrotów akcji, osobistych dramatów naszych młodocianych bohaterów, takich jak: rozterki miłosne, wielkie przyjaźnie wykute w boju, czy wykluczenia wybijających się jednostek z ich zatęchłych społeczności. Efekty specjalne wbiją nas w fotele. Emocje i uczucia tryskające z ekranu doprowadzą nas do łez.

Reasumując, jest to kino na najwyższym światom poziomie, jego twórcom udało się stworzyć prawdziwego golema: quasipsycho-science-fiction-narkohorror z domieszką romansu familijnego. Czesze mózg, zwęgla szare komórki, wgryza się w łepetynę, jak Hindus w carry!

piątek, 16 grudnia 2011

Julio del Torro: Sprawdź, czy jesteś wariatem

Zazwyczaj wkurwiają mnie wypowiedzi zawierające zwrot "żyjemy w takim kraju", bez względu na to, czy jest on punktem wyjścia danej wypowiedzi, czy też pointą. Zazwyczaj wkurwiają, a niekiedy bawią, tym bardziej, że poza naszym polskim narzekaniem zdarza mi się słyszeć to samo nudne "no, kurwa, właśnie w takim kraju żyjemy" z ust Argentyńczyków, Anglików, Francuzów, czy Australijczyków... Ale ja nie o tym.

Jest taki sklepik na Grochowie, w którym zakupuję wiktuały śniadaniowe 4-5 dni w tygodniu. I przy tym sklepie kręci się tradycyjny podsklepowy żul. No. Ostatnio spotkałem go na przystanku zrobionego jak szpak. Dostrzegł mnie, podszedł, rzekł:

- A my się znamy, bo ja pod sklepem zamiatam, a ty z narzeczoną chodzisz, bardzo ładną, no to się znamy, nie? To skoro się znamy, to może dałbyś mi papierosa?
- Rzeczywiście znamy się znakomicie – odparłem. – Można wręcz powiedzieć, że starzy z nas kumple...

Facet nie dostrzegł sarkazmu tylko jął się radośnie przytulać, ewidentnie wzruszony tym, że i ja sądzę, że nasza bliskość jest czymś bardziej niż oczywistym. No więc poczęstowałem go tym papierosem, w zamian – podczas oczekiwania na autobus – będąc uraczonym biograficzną opowieścią mojego ledwo utrzymującego się na nogach nowego kumpla.

Opowiadał, że tak życie się potoczyło, że mieszka na działkach, ale jest ciepło i z telewizorem, więc generalnie gitara. Mówił, że zamiata pod dwoma sklepami i ma za to stówkę tygodniowo plus jakieś jedzenie i zniżkę na wódeczkę, więc żyć, nie umierać. Opowiadał o swoich zanikach pamięci, ale o tym nie mówił zbyt długo, bo gdy podpalałem mu drugiego papierosa, rozkojarzył się i zapomniał, o czym mówił. A później powiedział, że raz przestał pić – po dwunastu latach brawurowego alkoholizmu. Że już prawie wyszedł na ludzi, ale wtedy to – dwa dni po ostatniej flaszce – poszedł na jakieś badania, wyszło, że z głową ma nie najlepiej i zamknęli go na jakiś czas do czubków. W zakładzie pić się chciało niemożebnie, więc gdy tylko go wypuścili od razu się urżnął i po dziś dzień nie wytrzeźwiał.

Przyjechał autobus, przejechaliśmy wspólnie dwa przystanki i mój kompan sobie poszedł. A teraz, jaki z tego morał, czyli pointa ze spotkania, czyli mocne zakończenie, czyli w jakim kraju żyjemy… Aż se trzy razy w "enter" pierdolnę, a co?!


Żyjemy w takim kraju, że jeśli po dwunastu latach ciągłego chlania nagle przestaniesz, z miejsca uznają cię za wariata.

czwartek, 15 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Podpłomyk, kurwa!

Tradycja w narodzie umiera. Żołądki większości z nas przeżarte są zachodnim fast-gównem, wszechobecnym kebabem, a w przypadkach bogatszych sushi. Krewetki i ośmiornice wyparły gęsi i kaczki, schabowy chowa się przed chuj wie czym z dziwnego mięsiwa, a słowo carpaccio wstawia się już przed wszystkim. Carpaccio z buraków na przykład…Kurewsko wykwintne danie…
Nie zrozumcie mnie źle. Sam bardzo lubię opierdolić coś nowego o ciekawym smaku i niekoniecznie chcę od razu jechać do innego kraju, żeby skosztować frykasów tamtejszej kuchni. Lubię inne smaki i doceniam, że w Polsce może wreszcie zjeść smacznie i ciekawie. Nie daje mi jednak spokoju to, że nie mamy już żadnej wiedzy o tym co staropolskie. O istnieniu tego problemu przekonałem się kilka dni temu podczas wizyty na świątecznym jarmarku na warszawskim Starym Mieście, gdzie wzorem poprzedniego roku chciałem zjeść smacznego podpłomyka. Kupiłem fajnego z boczkiem, posmarowałem sosem czosnkowym, dorzuciłem szczypiorek i stałem sobie obok stoiska pałaszując ze smakiem i niestety także słuchając uroczych komentarzy. Najpierw przechodzące obok starsze panie wzgardziły ofertą gastronomiczną, bo przecież nie będą jeść pizzy na świątecznym jarmarku. Co innego rodzina z dzieckiem: „Patrz Piotruś, pizza. Chcesz pizzę? Gnojarz oczywiście nie marzył o niczym innym tylko właśnie o kurwa pizzy. Pewnie gdyby się dowiedział, że je podpłomyka przeżyłby szok. Za chwilę obok błysnął flesz. To miły pan pozował do zdjęcia krzycząc, że musi mieć fotkę z tym fajnym piecem do pizzy. Umarłeś podpłomyku! Ku pokrzepieniu – na szczęście nasze wątroby trujemy wciąż po polsku, choć wino uporczywie walczy z wódką o palmę pierwszeństwa.

środa, 14 grudnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Czyn bohaterski

Jakiś czas temu Mariusz Szczygieł opisał w swojej książce te subtelne różnice między Polakami a Czechami, które na dobrą sprawę z jednej słowiańskiej braci czynią istoty z odrębnych galaktyk. Polacy na przykład żyją w galaktyce patosu, wiecznych zwycięstw moralnych, zaplutych zdrajców i przede wszystkim nielimitowanych czynów bohaterskich. O czym przypomina się nam przy każdej rocznicy. A Czesi?

„- A wy, Polacy, to chyba nami trochę pogardzacie? – powiedział ni stąd ni zowąd.
- Ja na pewno nie, proszę pana, czeski ruch oporu dokonał przecież rzeczy niebywałej… (Wiedziałem, że chodzi mu o kwestie zasadnicze). – Zabić ulubieńca Hitlera, to jest dopiero bohaterstwo! – dodałem, bo znam historię zamachu na protektora Czech i Moraw, Reinharda Heydricha, o przydomku Archanioł Zła, który w szczegółach wymyślił Holokaust.
- Ale czym tu się chwalić? – zaoponował taksówkarz. – Heydrich nie jechał w pancernym wozie, tylko w otwartym kabriolecie, to i łatwiej go było trafić.
- No, ale udało się wam go zabić!
- Ale bez przesady. Jechał bez żadnej eskorty, a trasy nie pilnowały żadne patrole.
- No, ale nie przeżył!
- Tylko dlatego, że sam ułatwił sprawę. Jak pierwszy zamachowiec próbował strzelić, to Heydrich, zamiast na gaz i uciekać, dał rozkaz zatrzymać się. Podał się więc nam na talerzu, proszę pana. Czym się tu zachwycać?
- No, ale jednak go zabiliście.
- Ale to wcale nie jest takie pewne, bo pistolet maszynowy pierwszego zamachowca nie wystrzelił i do dziś nie wiadomo dlaczego. Dopiero drugi rzucił w stronę samochodu granat.
- No i dzięki temu zabiliście prawą rękę Hitlera.
- Ale bez przesady, Heydrich nawet się nie bronił. Kiedy wyskoczył z wozu i chciał strzelać, okazało się, że w jego pistolecie nie było magazynku.
- No, ale udało się wam go zabić.
- A gdzie tam! Umarł tydzień później w szpitalu. Kiedy wskoczył do samochodu po ten magazynek, już tylko usiadł na siedzeniu, bo od bomby miał połamane żebra, które wbiły mu się w śledzionę. I tak naprawdę umarł potem na sepsę.
Proszę państwa, powiem szczerze: niełatwo w Czechach dokonać bohaterskiego czynu.”

Mariusz Szczygieł, Zrób sobie raj, Wołowiec 2011

wtorek, 13 grudnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Świąteczna Tarja

Jak powszechnie wiadomo gotyk to nie tylko styl w architekturze i innych dziedzinach sztuk plastycznych. To również muzyka i cała kultura wkoło niego.
Przyjęło się, że muza musi być smutna, niekoniecznie wolna i melancholijna. To zazwyczaj śpiewane liryki, co powoduje, że odbierane są jako poezja śpiewana przez zazwyczaj ładne wokalistki. Pomalowane na czarno, ubrane na czarno, śpiewające na czarno i sam Szatan wie co jeszcze jest u nich czarne. Czarne długie suknie, wkoło świece... w sumie popadłbym w depresję, gdybym przebywał w takim towarzystwie dłużej niż 40 minut. Tylko doom metal jest w stanie spowodować szybsze objawy depresji, ot choćby kapela Thor's Hammer. Po jednym dziesięciominutowym utworze żyły same się podcinają. Ale wracając do tych "czarnych" wokalistek. Głosy mają faktycznie potężne i potrafią przelać ból przez mikrofon wprost na ludzi słuchających tej muzy.
Obecnie gotyk zaczyna się od bycia emo... ale mam nadzieję, że emo szybko zniknie.

Od dzisiaj materializuje mi się przed oczami zupełnie inny obraz metalowej wokalistki z operowym głosem. Proszę państwa, przed wami Tarja Turunen. Mieliśmy właśnie okazję chwilę z nią pogadać. Tak przemiłej i skromnej osoby bym się nie spodziewał. Ubrana w zwiewne ciuchy, delikatnym, spokojnym i opanowanym głosem opowiadała nam o swoich przeżyciach z dzieciństwa, o ulubionym jogurcie i gitarze przy kominku. Na koniec życzyliśmy sobie wesołych świąt, a całość wywiadu skwitowała słodkim: Lov Ya
Po takich słowach ślepo się w niej zakochaliśmy, a nasze cuestionario powiększyło się o kolejną zagraniczną gwiazdę.
Wywiad opublikujemy w styczniowym numerze CATRINAS, a tymczasem zapraszamy na styczniowy koncert Tarji w warszawskiej Stodole.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Bustos Domecq: Żarty żartami

- Słuchaj, coś ci tu pierdzi. Moim zdaniem to przez ten multiefekt. Może byś go wypiął w pizdu?
- Niemożliwe, to jest moje customowe brzmienie, ja to sobie ustawiłem pod siebie przez lata i musi zostać. Jak coś pierdzi to pewnie przez kable.
- A ja ci mówię, że to multiefekt. Odepnij na moment, jak nie będzie lepiej to przecież do niego wrócimy, chwila roboty.

Multiefekt został odpięty i pierdzenie ustało. Dwie godziny później na allegro pojawiło się ogłoszenie "sprzedam znakomity multiefekt basowy".

***

- Czekaj bo nie kojarzę, o który moment chodzi?
- Po tym "dum dum dum" i jak wchodzą tomy.
- Dobra, nie wiem, nie kojarzę. Puszczę od początku wejdziesz kiedy wejdziesz.
(wchodzi)
- Dobra, jak już wiem który fragment to dam ci krótszy rozbieg, żebyśmy nie musieli czekać 2 minuty aż spierdolisz.

***

- Jesteś pewien, że to był ten dźwięk o który ci chodziło?
- Jestem pewien, że to nie był ten dźwięk, ale nie mogę go znaleźć.
- Dobra, to zrobimy tak: przestań szukać, a ja wyjebię to co nagraliśmy, bo ta melodyjka w tym miejscu i tak się kupy nie trzyma. Zdechnąć można.

***

- Ja bym poprawiła to ostatnie "iiii", żeby lepiej skleiło następną frazę.
- A ja bym wypierdolił. Brzmisz jak odkurzacz. Serio, absolutnie bez sensu. Znaczy wiesz, możemy to zostawić, możemy to nawet przepuścić przez wszystkie dostępne na rynku programy, możemy zapętlić od tyłu, wtedy będzie brzmiało trochę z arabska, ale dalej będzie z dupy. Nie sorry... wiesz, teraz sobie żartujemy, ale to jest strasznie chujowe.

-------------------


I od siebie chciałbym podziękować Jackowi za fachowy wkład, nieocenioną pomoc i anielską cierpliwość. Takiego realizatora mogę życzyć każdemu i choć nie znam jeszcze efektu finalnego to mogę zdradzić, że nowa EPka Sun Control Device urwie wam dupy.

niedziela, 11 grudnia 2011

Catalina Jimenez: Brylantyna

Ostatnio w empiku, podczas gdy Bustos wybierał sobie kolejną ociekającą krwią i testosteronem strzelankę, ja pałętałam się w dziale z filmami. Wpadło mi w oko "Dirty dancing". Wzięłam natychmiast, gdyż ktoś mi ostatnio powiedział, że nie będę prawdziwą kobietą dopóki nie obejrzę tego filmu. No to postanowiłam nadrobić. Kosztowało 19,90 więc przez tą moją kobiecość za bardzo nie zbankrutuję. Pan przy kasie zapytał, czy na pewno chcę to kupić. Bustos w śmiech. A ja twardo, że oczywiście. No trzeba było może się zastanowić wtedy.... ale nic. W domu Bustos wziął swojego wielkiego laptopa i zabija ludzi, a ja obok się usadowiłam z drugim laptopem i filmem. Po dwudziestu minutach zaczęłam podglądać jak on zabija ludzi, takie to było nudne. Baby okropnie brzydka. Patrick też okropnie nieładny wg mnie. Taki burak trochę. I jeszcze ten sławny tekst: "Nobody puts Baby in a corner", który przecież jest straszną żenadą. Taki mięśniak bez mózgu. Masakra. Chyba nigdy nie będę prawdziwą kobietą. No trudno.
Natomiast przedwczoraj wróciłam z pracy w środku nocy, Bustos chlał gdzieś w mieście, a ja włączyłam sobie "Grease" i otworzyłam prezent od Fidela, znaczy się wiśniówkę. I to jest musical! Kiczem ocieka, Travolta jest boski, ta laska też cudowna i ta prosta musicalowa fabułka, to wszystko jest po coś, wszystko jest tak cudownie przegięte i przerysowane, nawet, a może przede wszystkim te fryzury! Lata 60-te były cudowne. Nie wiem, jak można oglądać "Dirty dancing", skoro na świecie jest "Grease".

sobota, 10 grudnia 2011

Alejandro Veraç: Zielona Żabka i Władca Szos

Czterech misiowatych, dobrze zbudowanych panów, misternie upakowanych w zielone Tico, toczyło się powolutku po dwupasmówce gdzieś pod Warszawą. Na szosie było dość ciasno. Szmaragdowa strzała, z uwagi na słuszne obciążenie, nie mknęła zbyt szybko. Wielce się to nie spodobało w ząbek czesanemu cwaniaczkowi, który sunął zaraz za nimi swoim wypasionym Focusem. W końcu znalazł lukę i z rykiem silnika łyknął zielone cacuszko. Podbił tuż przed nich i nagle bez żadnego ostrzeżenia dał po heblach, zmuszając Tico do ostrego przyhamowania i zjechania na pobocze. Od razu ruszył z piskiem opon, blady i dumny ze swego wyczynu. Testosteron kapał z wydechu. Tico po chwili zebrało się w sobie i kontynuowało mozolną podróż.

Bohaterowie tej opowieści spotkali się ponownie przed skąpanym w czerwieni sygnalizatorem świetlnym. Z naszej małej zielonej żabki wygramolił się jeden z pasażerów, podszedł do Focusika i kulturalnie zapukał w okienko. Ufryzowany cwaniaczek uchylił szybkę, puszczaną przez niego wiochę niespodziewanie przerwał lewy sierp i dwa prawe proste. Sygnalizator aż pozieleniał z radości. Tico ruszyło, inne samochody również, a Focusina po agrotuningu jeszcze długo i smutnie zalegała na prawym pasie… I jaki z tego morał?

piątek, 9 grudnia 2011

Julio del Torro: Dziury w twarzy

Nie uważam, aby moja dziewczyna była nieładna, wręcz przeciwnie, sądzę że jest śliczna, taki typ stewardessy. Jednak gdy wczoraj, oglądając wyśmienity film katastroficzny „Góra Dantego”, studiowałem zakamarki jej twarzy, doszedłem do wniosku, że z wyglądu ludzie to pierdolnięta rasa.

No bo o ile da się zamknąć usta, no to spójrzcie na nos. Albo uszy. No kurwa, dziury w twarzy? Ja wiem, że taki dzik, albo pies, nie mają lepiej, ale zwierzęta przynajmniej nie obnoszą się z tymi dziurami. A ludzie? Kolczyki...? Albo eskimoski pocałunek, polegający na pocieraniu nosów? No, kurwa.

Kiedy mówimy, że ktoś jest ładny, mamy na myśli twarz. Ładna dziewczyna, to taka, która ma ładną buźkę i koniec. Bo można być brzydką, ale zgrabną. Jednak rejestr ładna-brzydka to kwestia twarzy. A teraz przez chwilę wyobraźcie sobie, że przybywacie tu z innej planety. I pokazują wam ideał kobiecego piękna. Jakąś tam francuską Mariannę, czy cokolwiek. Pokazują wam jej twarz, a wy widzicie ślimakowate wachlarze po obu stronach, a na środku dziurawy wyrostek. No padlibyście ze śmiechu i spierdolili do domu, stwierdzając, że czegoś takiego nie ma nawet sensu kolonizować. Może nie?

czwartek, 8 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Gdyby...

Dziś jedynie cytat z najświeższej Gazety Polskiej Codziennej dowodzący, że temat Smoleńska ciągle żyje.
"Ktoś musiał czuwać nad przebiegiem operacji. Mogły przecież wystąpić nieprzewidziane przeszkody w realizacji planu. Wystarczyło choćby by kontroler odesłał TU-154M na inne lotnisko, gdyż nie było warunków do lądowania. Wtedy zapewne do zamachu by nie doszło. Prezydent wylądowałby bezpiecznie na Wnukowie i z dwugodzinnym opóźnieniem dotarł do Katynia na uroczystości."

środa, 7 grudnia 2011

Jordi de Bonos Esquellos: Euforia po losowaniu

Od piątku niczym innym się nie zajmuję, tylko wyprowadzaniem kibiców ze stanów euforycznych, niechże i z Wami podzielę się uwagami.

Najpierw sportowo:
Grupa najsłabsza, fakt bezsporny. Z takiej grupy cieszyć się mogliby Niemcy, Hiszpanie, bo by ją na luzie wygrali i budowali formę. A my? Już zapomnieliśmy jak Cypryjczycy wpierdolili nam latem w El. LM? A raczej za zimno nie będzie w czerwcu. Ostatnio reprezentacyjnie jak było ciepło to graliśmy z Kamerunem, wcześniej Hiszpanią, pamięta ktoś wyniki? Oczywiście Franek wyciągnął wnioski, gra już z kontry i wydaje mi się, że z tej grupy wyjść można, nawet nie psim swędem, nawet po dobrej grze. Tylko potem trafiamy na silny zespół. I co? My tu się na piłce znamy, podziękujemy piłkarzom za ćwierćfinał, walkę i wielki sukces. A motłoch co powie?
„Z takiej grupy wyjść nie sukces, a pierwszy dobry zespół i już odpadamy, bo same pijaki, panie, a dwóch hazardzistów, a jeden narkoman, a i słyszałem, że kurwiarze, jak on tam panie, majdan.” (majdan/szczęsny/kurwiarz/profesjonał co to dla nich za różnica).
Wiem, że to brednie. Szkopuł w tym, że za motłoch uważam większość kibiców, większość działaczy, jednego prezesa i wszystkich dziennikarzy.

To był scenariusz optymistyczny, teraz trochę gorszy:

Z grupy nie wychodzimy.
Krzyżujemy się nawzajem. Piłkarze kibiców za brak wsparcia. Media piłkarzy, za grę po chuju. Trener media, za presję, a kibice trenera, za brak Wolskiego, bo pewnie by nas zbawił, co z tego, że Messi Argentyny nie zbawił.
Jesteśmy więc wszyscy ukrzyżowani. Jan Tomaszewski zostaje Pierwszym Macierewiczem Polskiej Piłki.

Media już od dziś zaczną pompować balon. Powstaną legendy o Lechu, Czech, Rusie i zapchlonym Albańczyku, który wynarodowił greckich filozofów. O Lewandowskim, synu Lecha, naszym bohaterze. I nasi piłkarze zwyczajnie tego nie uniosą. Tego się boję. Dlatego moi drodzy nastroje trzeba tonować. Wierzmy w wyjście z grupy i uznajmy to za sukces. Zaręczam Wam, że każdy lewy obrońca będzie umiał i przyjąć, i podać i nawet coś odebrać. A Wawrzyniak nie. Mierzmy siły na zamiary.

Osobną sprawą jest gospodarka. Hotelarze podcinają sobie żyły. Czesi przyjadą do Wrocławia samochodem, w dniu meczu, Grecy są podobno biedni, a Ruski i tak latają swoimi JumboJetami do Mikołajek na basen, to teraz polecą na Euro, wódka w samolocie, dupy w samolocie, nic nie kupią… No ale może Gdańsk i Poznań się nachapią.

I co, skomentujecie?

wtorek, 6 grudnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Legenda o rudym futrze

Chodzi w lesie lisek mały
jego problem to są gały
Jedno małe drugie średnie
co ja gadam, to są brednie

Lisek problem ma wciąż jeden
nawpierdalać się jak jeleń
Lecz gdy nażre się kapusty
po godzinie brzuszek pusty

Raz gdzieś w lesie spotkał dziwki
dorabiały nosząc śliwki
zadowolił się nasz zuch
śliwki zeżarł, babki w ruch

Wychędożył tak je obie
w końcu ulżyć musiał sobie
chodzi ciągle tak po lesie
i legendę wiatr wciąż niesie

Rudy nasz przyjaciel cały
no i brzuszek ma niemały
opierdolić mógłby słonia
ale dostęp ma do konia

Nasza Polska, taki kraj
jesień, zima potem maj
lisek mięsko ma łagodne
i futerko nosi modne

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Bustos Domecq: Wyścig z czasem

"Wyścig z czasem" to bzdura tak wierutna, że aż trudno w nią uwierzyć. Co trzeba mieć we łbie, żeby przeczytawszy taki scenariusz uznać "och tak, co za fenomenalny koncept, zróbmy z tego hit jesieni!" zamiast posłać autorów na długoterminową terapię? Chyba tonę zjełczałego gówna.

Nie chce mi się nawet opisywać fabuły, szkoda mi czasu, a o brawurze tego filmu poświadczyć może dowolnie wybrana scena. Losowo więc przywołuję z pamięci tę, w której 25-letni syn czeka na swoją 25-letnią matkę (bowiem rozwój techniki pozwolił zatrzymać proces starzenia się na poziomie 25-lat; potem człowiek musi zarabiać na dalsze życie jak najdosłowniej, bo walutą stał się czas: po 25 roku życia żyje się tyle, ile zdoła się wypracować; w związku z czym, oczywiście, jak zwykle biedni mają przejebane a bogaci wyjebane). No więc on czeka, a ona biegnie jak oszalała, bo bilet autobusowy zdrożał akurat z godziny do dwóch godzin - pech, że została jej tylko godzina i trzydzieści minut. A cel jest dobre dwie godziny drogi. "Lepiej biegnij", mówi nieczuły kierowca autobusu a każde amerykańskie dziecko wie, nawet jeśli jest 50-letnią 13stką (nie wiem jak się nazywa ta aktorka, dla mnie zawsze będzie 13stką z Housa) w 25-letnim ciele, że kierowcy autobusu należy się słuchać.

Zatem pędzi jak rysowany struś, a syn czeka. Autobus przyjeżdża, jednak matka z niego nie wysiada, co oczywiście pobudza jego czujność. Coś jest nie tak, należy zatem jak najprędzej pobiec w kierunku, z którego autobus nadjechał. Więc on biegnie, ona biegnie, spotykają się akurat w tym momencie, w którym ona pada martwa bo fluorescencyjne cyferki na jej przedramieniu nieubłaganie pokazały szereg zer.

Bo oto reżyser przedstawia nam wizję przyszłości, w której można komuś pod skórę wszczepić świecący zegarek odmierzający jego życie, można wymyślić świecące wihajstry, które ten czas będą pobierać wprost z nadgarstka niczym terminal do kart płatniczych, można nawet skonstruować te zegarki tak, że przez podanie ręki czas będzie można przelać z jednego człowieka na drugiego, nie ma jednak telefonów komórkowych, które w takich przypadkach są idealne. Można przecież wybrać numer i powiedzieć "Synek, nie stać mnie na bilet, spotkajmy się w połowie drogi".

I przez te 36 minut (bo dłużej nie zdzierżyłem) nie mogłem opędzić od siebie wrażenia, że twórcy, tak zaaferowani czasem zapomnieli, ile czasu zmarnowali. W ich własnym świecie powinni po tych 36 minutach zdechnąć w mękach.

niedziela, 4 grudnia 2011

Antonimo Gallus: Nic nowego. Przyjaciel wrogiem, wróg przyjacielem

Poranną sesję papierosowo-niedzielną zwieńczył strumień myśli poważniejszych niż się na to zapowiadało.

Tworzenie ma w sobie element samozniszczenia, bo...

Największym wrogiem twórcy jest lenistwo i choroba. Choroba ciała lub też umysłu. Właściwie lenistwo jest jedną z chorób umysłu. A więc zawężając – choroba.
Jednakże przyjacielem Twórcy, a właściwie procesu tworzenia, jest właśnie choroba. Nałogi, zabawa, infantylność, słowami Balzaka – Łykografia (namiętność do tłoczonej winnej jagody), które, mówiąc ogólnie, mają działanie stymulujące proces twórczy, wzniecają chęć do realizacji, lecz w dłuższym okresie gaszą entuzjazm, sprawiają, że atrament się rozcieńcza. Equilibrium jest niezwykle trudne do osiągnięcia. Iluż wielkich przegrało z własną psychiką, chorobą ciała lub też nie stworzyło finalnie nic, choć mieli ku temu predyspozycje. Zmarnowane talenty, które pod naporem życia obrały drogę przez ugorowane pole artyzmu.
Walka toczy się w twórcy. Jest jeszcze kwestia druga. Czas i pieniądz – najwięksi terroryści. Kolejne equilibrium trudniejsze niż te w ekonomii. Właściwie są utopią, powinny wypaść w punkcie granicznym. Niestety tam znajduje się asymptota. Może to chciał powiedzieć ktoś, kto ukuł stwierdzenie, że księga natury pisana jest językiem matematyki. Limens inferior i superior; błądzimy pomiędzy, wydawać by się mogło, że tylko Żart jest w stanie zadrwić z prawideł matematycznych. Może Najwyższy do tego celu go powołał...? Equilibrium na płaszczyźnie „tworzę” i „żyję” można przemodelować w następujący sposób: „pieniądz i czas” lub też „mam i jestem”. Spróbujmy to zrobić w ten sposób: „mam czas”, a po drugiej stronie „mam pieniądze”. Im więcej mam pieniędzy, tym mniej czasu i odwrotnie. Chcę tworzyć, to nie jest za darmo… Kosztem pieniędzy zyskuję czas, który jest zasobem twórczym. Ale tracę bezpieczeństwo, które daje mi pieniądz. Zabawa trwa, wąż połyka własny ogon. Równowaga, jeśli jest, to w całym ekosystemie, nieosiągalna jednak dla jednostki. Tak rozwijam myśl, którą lata temu ktoś we mnie wszczepił, co zaakceptowałem w sposób naturalny.
Balansujemy między tymi siłami. Łatwo roztrzaskać się o skały, bo o tyle, co można wątpić w diabła, nikt przy zdrowych zmysłach nie może wątpić w porażkę. Nasze świadome życie jest próbą wyprowadzenia tej kurwy w pole.

Jak to pięknie zobrazował słowem Leszek K., żyć tak, by „Eternia nie była Ziemią Ulro, by nie dać satysfakcji głupcom”, by „Parias wspiął się na Parnas”. Fin.

sobota, 3 grudnia 2011

Alejandro Veraç: The Expendables

Na sobotni wieczór nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Postanowiliśmy więc dalej pielęgnować nasz związek. Zbliża się zima, trzeba podsycać żar miłości. Wybraliśmy się na późnowieczorny spacer po Krakowskim Przedmieściu i Starówce, a następnie na nocny seans do kina. W sumie nic specjalnego. Pogoda dopisała. Było całkiem ciepło jak na listopadowy wieczór. Miła, leniwa atmosfera turystycznej części miasta uśpiła moje zmysły. Nie odczuwałem żadnego zagrożenia. Bagatelizowałem oczywiste sygnały. Podejrzenia nie wzbudziło ustawienie tekturowej miniaturki Bramy Brandenburskiej przed UW, ani nawet ulokowane w pobliżu niemieckie kramy z jedzeniem i piwem. A przecież teraz tak dobrze rozumiem, że pracujący tam emerytowani funkcjonariusze Stasi mieli za zadanie podtruć nas sznapsem i bratwurstami. Oszołomiony trucizną nie zorientowałem się, że świąteczno-miłosna filmowa opowieść wyszła spod ręki speców z ITI i TVN, a przecież nie od dziś wiadomo, że jest to najsilniejsze niemieckie lobby w już tylko z nazwy polskich mediach. Zwiedziony idyllicznym przesłaniem filmu kompletnie zatraciłem resztki instynktu zachowawczego.

Szwaby zawsze działały tak samo, na początku eliminując inteligencję, humanistów, aby zabić ducha narodu, pogrzebać jego tradycję i historię. Do zamachu doszło w nocnym. Miejsce wybrano idealnie. Najdłuższy odcinek miedzy przystankami, tak na wysokości ogródków działkowych pomiędzy Międzyborską a Kinową. Gaz rozpylił wysoki błękitnooki blondyn, dla niepoznaki ubrany w kibicowskie insygnia Legii. Nie trzeba chyba wspominać o tym, kto od siedmiu lat jest właścicielem najbardziej zasłużonego klubu dla naszego kraju. Ściemniał, że wraca z meczu, udawał pijanego. W autobusie zapanował chaos. Pasażerowie zaczęli kasłać, dławić się i krztusić. Kilku zmieniło się w zombie. M. wystawiła głowę przez okno, ja niczym Kapitan Bomba dzięki szkoleniu w Kukarate łamane przez Hudo, jakie wspólnie odbyliśmy w Kutang Klanie, wstrzymałem oddech do czasu, aż autobus się zatrzymał. Śliniący się kierowca tarzał się po podłodze szoferki. Jedni z nielicznych wyskoczyliśmy ze śmiertelnej pułapki. Niemiaszki nas nie doceniły. Byli pewni skuteczności swego planu, tej nocy nic już się nie wydarzyło. My jednak przeżyliśmy. By walczyć. Za Polskę. Za niepodległość. Od poniedziałku przy porannej kawie nie oglądam już TVN24...

piątek, 2 grudnia 2011

Julio del Torro: Dzień, w który zjadam kanapkę z twarożkiem

Powiedziano mi, że na blogu hołdujemy agresywnemu negatywizmowi. Że wszystko nas drażni, że wszystko krytykujemy.
Idiotyczny zarzut. Wkurwia mnie.

Poza tym - zepsułem się. Może to starość. Albo inna -ość. Nie wiem. Niegdyś obustronnie zakochani, dziś mnie zdradza. Wódko, ty dziwko, dlaczego?

W związku z kacem, być może, i koniecznością aktywności, dzień jest dziwnie rozmemłany, kształty niewyraźne i zaokrąglone. Wszyscy wokół są w zmowie. Albo mi się zdaje. Ale raczej to zmowa, polegająca na dezinformowaniu mnie. Odnoszę wrażenie, że każda kierowana do mnie wypowiedź jest budowana tak, jakbym wpierdalał się w połowie zdania. Nie rozumiem najprostszych informacji, mylnie interpretuję grę ciała.

Otaczają mnie potwory z innej planety, władające mocami żywiołów.
Idę zapalić.

czwartek, 1 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Z cyklu "Zaslyszane"

- Byłem ostatnio w winiarni. Chciałem się odchamić, bo w piwiarniach, to wiesz sam kto przesiaduje – powiedział pierwszy.
- Wiem, wiem – odparł drugi pykając fajeczką.
- No i wiesz, na winie się nie znam, ale mam sznyt i klasę więc odwaliłem się w krawat i koszulinę nawet w portki wpuściłem. A zamówiłem czerwone półsłodkie, takie stołowe zlewki, bo drogo u nich było i tylko jeden telewizor, więc mecza nie mogłem obejrzeć. Przyniosła mi kieliszek. Ja tak udaję, że niby próbuję, bo tak kiedyś w widziałem w telewizorze i mówię jej że korkowe, żeby zmieniła, nie. Wiesz, nie. Ale ona powiedziała, że się gówno znam. Tak powiedziała. Gówno! W winiarni, wyobrażasz sobie!? Kelnerka!
- I co było dalej?
- Jebnąłem jej z dyńki.
- Kobiecie?
-Tak, tak kobiecie, bez żenady, w sam nos, ale w końcu nie dopiłem wina. Za cierpkie było. A potem wyszedłem.
- I nikt nie reagował, nie zatrzymywał cię.
- Nieee. W winiarni… przecież tam kulturalne ludzie chodzą, oni w rozróbach nie lubują się jakoś przesadnie.

środa, 30 listopada 2011

Fidel C. de Izquierdas: Warszawskie bestie

Jechał z rehabilitacji. Operacja kolana miała miejsce już miesiąc temu, a on ciągle nie odzyskał sprawności w nodze. Do tego bolała, cholera, za każdym razem, kiedy wagonik metra szarpał zwalniając lub hamując. Jedną ręką trzymał się drążka, drugą nieudolnie próbował oprzeć się na kuli. Łydka pod gipsem swędziała.

Nagle jedna z kobiet niedaleko podniosła się z siedzenia. Szansa jak rzadko. Zerknął szybko na konkurentów. Dookoła czaiło się kilka starszych kobiet. Twarze zacięte, wrogie, ukształtowane przez lata bezpardonowej walki o prawo do minimum luksusu. Powinny mieć takie plakietki, podobne do tych, które wiszą na niektórych furtkach – pomyślał. Do wolnego miejsca dobiegam w cztery sekundy, a ty? Do tego obrazek wyszczerzonej sztucznej szczęki. Ruszył bez zastanowienia. Tylko jedna kobieta podjęła wyzwanie. Miał szczęście.

Z trudem przedzierał się przez tłum. Ona lawirowała z większą łatwością. Była bez obciążenia, z nogami znaczonymi czasem a nie skalpelem i determinacją co najmniej dorównującą jego. Wygrałaby. Ale on miał tajną broń.
- Panie, co pan! – wrzasnęła zbulwersowana, kiedy zagrodził jej drogę kulą. – Ja też chcę tu usiąść!
- I co z tego – warknął. – Ale ja jestem silniejszy.

wtorek, 29 listopada 2011

Paco Haya Rodriquez: Wypad za…

Z tymi wypadami za miasto bywa zajebiście różnie. Byliśmy kiedyś w jakiejś zapyziałej dziurze. Wkoło bambusy, palmowe krzaki i jakieś dziwne zwierzaki.
Powstał pomysł, aby wybrać się gdzieś w busz na wyprawę, ale zniknął tak szybko, jak się pojawił. Okazało się, że w zielonych trawach okalających wiochę czai się kociak. Ot, taki stukilowy z zamiarem zjedzenia jakiejś niewiasty. Kocur mógł w każdej chwili odstąpić od niewiasty i pożreć zdrowego, zajebistego mężczyznę, czyli mnie. W takim razie spacerek sam zszedł na drugi plan.
Zupełnie w innej części globu, na Florydzie, miała miejsce podobna sytuacja, z tym że bez kota i bez buszu, a z lokalnym jeziorkiem o ładnej indiańskiej nazwie Okeechobee, w którym miały zaszczyt żerować aligatory – już chciałem wskoczyć i się ochłodzić, gdy nieopodal brzegu pojawił się łeb rzeczonego gada.
W Australii wszędzie węże i pająki, w Indiach podobnie, w Afryce, Brazylii, Argentynie… tak samo. Może w tym roku warto zaplanować wakacje w Polsce?
A może zamiast wakacji jakiś festiwal muzyczny? W 2012 zapowiada się kilka fajnych gigów, w tym Brutal Assault, Download czy Woodstock. Ech i co tu począć? Póki co, ta zasrana zima idzie! Oby się skończyła zanim się zacznie, czego sobie i wam - nie jeżdżącym na nartach i innych dechach - życzę.

niedziela, 27 listopada 2011

Catalina Jimenez: starość

Jakoś tak wyszło, że każdy z moich facetów albo kumpli, od końca podstawówki poczynając, grał na gitarze albo miał kumpli, którzy grali na gitarze. Koniecznie metal, ewentualnie rocka. A więc już od 14. roku życia stale bywałam w klubach na metalowych albo rockowych koncertach. Bardzo amatorskich oczywiście. Bustos nie jest tutaj wyjątkiem, również gra. Nadal więc bywam na takich koncertach. Miedzy innymi wczoraj na takim byłam. Ale w odróżnieniu od tych wcześniejszych, byłam paskudnie trzeźwa, bo robiłam za kierowcę (pierdolone prawo jazdy). I zaczęłam jakoś tak jaśniej myśleć. I nagle zdałam sobie sprawę, że moja trzeźwość to nie jedyna różnica między tym koncertem, a tymi poprzednimi, tymi, na które chodziłam pod koniec podstawówki, w liceum, a nawet na studiach. Po pierwsze, w klubie było czysto. Po drugie bar był tak świetnie zaopatrzony, że mogłabym nawet wypić sok ze świeżych grejpfrutów, gdybym miała taki pomysł. Po trzecie, nie śmierdziało szlugami, bo jak ktoś zapalił fajka pod sceną, to natychmiast podchodził do niego ochroniarz wskazując palarnię. Po czwarte, była ochrona. A więc jak nagle jeden koleś jebnął drugiego w nos, to ochrona natychmiast go wyprowadziła. Pełna kultura! Naprawdę się starzejemy. I nawet fakt, że Bustos grał w okrwawionej koszulce (bo ta krew z tego nosa to poleciała na niego, mimo że to nie był jego nos) nie ratował sytuacji. Starość...

sobota, 26 listopada 2011

Alejandro Veraç: Idą święta

I chuj! Zaczęło się! Zrozumiałem to, gdy po raz kolejny zobaczyłem w TV wyliniałego nibyszczura w czerwonej czapeczce z pedalskim białym pomponikiem, który głosem Szyca nawijał, że właśnie ja muszę teraz, natychmiast zamówić nowy pakiecik Canal+. Teraz do szczęścia brakuje mi już tylko radosnej karawany Matchboxów z logiem Coca-Coli zapierdalającej po białej makietce przybadziewionej kolorowymi lampkami. Prawdopodobnie, gdy skrobię ten pościk, setki, a nawet tysiące sklepikarzy w całym kraju w pocie czoła stawiają całe lasy plastikowych iglaków, wieszają kilometry gilrand oraz tony lśniącego syntetycznego gówna. Okres irracjonalnych zachowań, bezmyślnych reakcji żądnej nowego chłamu tłuszczy czas zacząć. Nikłym pocieszeniem jest fakt, iż wczoraj w Stanach mieliśmy Czarny Piątek, coroczny symboliczny początek pory świątecznych zakupów i wyprzedaży, a więc mamy do czynienia z globalnym szaleństwem. Jeśli Bóg istnieje, to właśnie mości sobie wygodnie swój ulubiony szezlong, aniołki dolewają mu wina, a Raj szykuje się na najlepszy reality show na świecie.

piątek, 25 listopada 2011

Antonimo Gallus: Hardo

Spiesznym krokiem zbliżam się do nocnego sklepu tym razem.
Z ulgą stwierdzam, że otwarty.
Tępy wkurw mnie bierze, żem nie jedyny.
Źle nie jest. Tylko para.
Ale niestety.
„Para jak z samowara” szczelnie oddzielała mnie od szybkiego zakupu chłodnego Browarka. A że właśnie zgasiłem trzeciego pod rząd szlunia palonego płynąc wartko z 3 piętra i dalej ulicą… sucho mi było. Osuszone gardło darło się bezdźwięcznie wywołując stan napięcia. Wijąc się po sklepie jak piskorz, oklepując nerwowo kieszenie płaszcza w poszukiwaniu zmaltretowanego portfela, wyczekiwałem finalizacji transakcji.
Spektakl trwał.
Sucz nie mogła się zdecydować.
Wymieniano przy kontuarze zdania piekielne. Jedno utkwiło mi w pamięci:
- Da mi pani to wino, które brałam w czwartek, no wie pani, które?!
Wesołe babsko nie wiedziało jednak które i odpaliło:
- Pani to tak często u nas jakiś alkohol bierze, że spamiętałby kto!
- No jak to, nie pamięta pani?
Głos z off-u wyzionął z moich suchych ust chyba zbyt wesoło. Porozumiewawcze spojrzenie babska nie było tym, czego potrzebowałem.
Akcja przeniosła się na drugą część sklepu.
Do gry powołano stołek.
Baba przez chwilę górowała i przemawiała.
Myśmy słuchali.
Cudem jakimś Czwartkowe Wino dostąpiło piątkowego chwytu baby i wylądowało na ladzie.
Ośmioro oczu widziało to samo… i tylko to.
Niebieskie wino!
Niebieska butelka kojąco zapanowała nad czasem dzielącym mnie od chłodnego broo. Zmylony ciekawością postanowiłem zapytać, już grzecznie, adonisa stojącego do mnie tyłem - Co to za wino?
Magnat zlał mnie, licząc na lepsze dymanie swojej sucz. Podszedłem do niego bliziutko i szepnąłem mu do uszka z litanią zawadiackiego poszanowania w głosie.
- Co to za wino… kolesszzko?
Doznał uzdrowienia.
Szybciutko i rzeczowo wyspowiadał się nawet z najbardziej ciekawych jego zdaniem ciekawostek, jakie znał o tym, nazwijmy to po raz ostatni winem.
Czyli nic konkretnego.
…a przepraszam, powiedział rzecz bardzo istotną na końcu bełkotu. Powiedział, że:
- Niebieska jest tylko butelka, a wino jest białe.
W podziękowaniu, upity jego wypowiedzią, zrobiłem duże oczy mówiąc teatralnie:
- No co ty?
Równe babsko zarechotało w tle, tworząc solidny support. Jego ostra sucz skrzyżowała ze mną wzroku miecz, nie było to jednak ostrze mające wziąć w obronę ukochanego palanta, był to pałasz zgięty w cep zaciekawienia. Typina osamotniony, w ręku dzierżył trunek, który stracił moc, mimo iż nie został jeszcze zdefiniowany. Został natomiast niezauważenie owinięty w gustowny papier.
- Skoro kwestię butelki mamy już wyjaśnioną, to teraz proszę mi powiedzieć, co to za wino? - parłem.
Sucz była pierwsza:
- Półsłodkie.
Białe półsłodkie…, składam do kupy.
- A to ja dziękuję! - odparłem stanowczo, po czym postanowiłem przejąć inicjatywę w sposób totalny i rzeczę do baby impertynencko:
- Czy mogę sobie wziąć browar, po który tu przyszedłem i zostawić pieniądze na ladzie?
Odpowiedziało mi uległe:
- Może pan.
I brak sprzeciwu szanownej klienteli.
Szybko władowałem się za ladę.
Pewnym ruchem chwyciłem zimną Warencję.
W mgnieniu oka 3 złocisze wylądowały na ladzie tuż koło kasy.
Brakowało tylko skoku i stroju Zorro.
Nie czekając na 5 groszy reszty wymykam się prąc w stronę domu Jarosława.
Jedynym, co pochwyciłem w tym locie było powłóczyste jak pawi ogon spojrzenie sucz i głubokaja sklepowaja tiszina, w którą spowite było to spojrzenie. Wyszedłem lekko dojebany, choć na siłcem nie był.

To że była brzydka, dupa jak szufla do śniegu, ryło szlachetne inaczej to już zupełnie inna sprawa, a że typo nie tęgi to sprawa nie ta sama, na mordzie mojej zobaczyłbyś posępnego banana.
Hardo..

czwartek, 24 listopada 2011

Rodolfo Bardonado: Praca przede wszystkim

Znajomy znajomego poszedł na rozmowę kwalifikacyjną na ważne stanowisko do renomowanej azjatyckiej firmy. Trafił do finałowego etapu rekrutacji, mimo że nie miał żadnego doświadczenia na podobnym stanowisku. Był zdziwiony, ale kiedy usłyszał pytania przestał się dziwić.
-Czy gdyby pojechał pan na urlop do USA i pierwszego dnia dostał telefon z prośbą o powrót do firmy wróciłby pan?
- Czy byłby pan gotów przesiedzieć w firmie całą noc gdyby wymagało tego ważne zadanie?
Itp. itd.
Podziękował i wyszedł. Dziwicie mu się?

PS.

Nie wiem jak, ale początkowo umieściłem ten wpis na blogu poświęconym kosmetykom...

środa, 23 listopada 2011

Margarita Sáenz Nevarez: Case study: niezobowiązująca znajomość

"Ty mała zdziro" napisała do mnie kumpela, kiedy powiadomiłam ją o fakcie poderwania pewnego młodego człowieka. Chłopiec lat 18 o przeapetycznych ustach, po prostu nie mogłam powiedzieć nie. Rzadko się zdarza, żebym spotkała faceta, z którym chciałabym pójść do łóżka w tej samej sekundzie kiedy wymienimy spojrzenia i uśmiechy. A już zwłaszcza, że preferuję starszych. No ale wyjątki bywają, co tu kryć.

Wszystko od początku szło łatwo, o numer telefonu poprosił mnie w pierwszych 3 minutach rozmowy, po 3 minutach od pożegnania wysłał pierwszego smsa. Podczas pierwszego spotkania całował i dotykał obłędnie, trzymał mnie za rękę i obejmował. Trochę się przestraszyłam, że się zakocha, a to miał być raczej niezobowiązujący romans, ale niedługo potem rozwiał moje wątpliwości pisząc: "ale od razu sobie powiedzmy, że to relacja oparta na seksie, ok?" Oczywiście, przecież nie będę wiązać się z maturzystą. Co prawda ten sms wybił mnie lekko z błogiego stanu zauroczenia chłopcem, bo mimo że wiadomo o co chodzi, to jednak przyjemniej jest pozostawić pewną dozę romantyzmu w każdym układzie. No ale, skoro wszystko było już jasne, to uznałam, że nie ma co bawić się w jakieś niedopowiedzenia i inne tego typu historie, więc wymieniając co dosadniejsze wiadomości zbliżaliśmy się do dnia, kiedy miał być już tylko czysty seks... Aż tu nagle niespodzianka. Mój 18latek pisze, że przemyślał wszystko i doszedł do wniosku, że relacja jaką stworzyliśmy kompletnie mu nie pasuje, że nie jest w stanie prowadzić relacji tylko dla seksu. I chuj. A raczej jego brak. Faceci odczuwają ból jeśli po długich pieszczotach nie szczytują. To ja chyba poczułam podobnie nie mogąc rozładować napięcia wzbierającego we mnie od kilku dni.

Jaki morał z tej historii? Ano taki, że młodzi chłopcy są chyba delikatniejsi niż kiedyś, zgrywają takich, co lubią dominować, a potem okazuje się, że tak naprawdę marzą o wielkiej miłości. Natomiast drugi morał powinien być przestrogą dla wszystkich dziewczyn. Wygląda na to, że w nawet najbardziej oczywistej sytuacji nie możemy jasno powiedzieć, że mamy ochotę na seks. Panowie chyba nadal nie są w stanie zaakceptować równouprawnienia w wyrażaniu naszych potrzeb, nie wspominając już o tym, że miałybyśmy przejąć inicjatywę. Potwierdziło się to w przypadku kolejnego faceta i wyjaśniło dezercję jednego z poprzednich (to nie byli małolaci), ale to już inna historia...

ps. I pamiętajmy, że nie należy szczerze wyjawiać liczby partnerów, bo faceci nie są gotowi, by usłyszeć prawdę:
http://forum.gazeta.pl/forum/w,16,129841757,129841757,Byli_partnerzy_co_sadzicie_.html

wtorek, 22 listopada 2011

Paco Haya Rodriquez: Gdzie jest moje 5 baniek?

Tak czysto teoretycznie. Mam pięć baniek w euro walucie. Szukam palcem na globusie jakiegoś dogodnego miejsca do leżakowania. Niech będzie, że cel wypada gdzieś między Tajlandią, Nową Gwineą a Vanuatu czy Samoa. Kupuję swój kawałek świata. Kupuję wysepkę, może być zamieszkana, choć nie musi. Stawiam kilka domków typu bungalow o podwyższonym standardzie, buduję długie molo. Plaża lśni białym, jakby wypranym w perwolu, piaskiem. W wodzie brodzi kilka skuterów, bo przecież z czegoś trzeba żyć. Wynajem chatek to jedno, a zabawa na skuterach to drugie. Odpalam stronę internetową, inwestuję niewiele w promocję, bo wiadomo że do raju na wypoczynek chętnych nie zabraknie. I niech się kręci.

Z matmy, gdy dostałem więcej niż 3, to imprezowałem przez tydzień, jednak moja matematyczna wiedza wystarczy, aby dodać do siebie wszystkie niezbędne wydatki i wychodzi mi, że z tych pięciu baniek jeszcze trochę zostanie. A co za tym idzie, mogę utrzymać się nawet wtedy, gdy mój zajebisty pomysł nie wypali.

Przy założeniu, że pomysł wypala, przez 10 miesięcy w roku mam obłożenie w domkach, skutery śmigają, a kasa sama się robi i w zasadzie nic by się nie stało jakbym powiedział, że sama leci z nieba. Niech leci, przecież nie będę jej zabraniać. Skoro przez większość roku mam dochód – zakładam, że nie mały – mogę leżeć i pachnieć lub zwiedzać a może i po paru latach kupować kolejne miejscówki. Przyszłość właśnie rozchyla swe krocze przede mną, abym mógł brnąć w głąb z pełną parą.

Przy założeniu, że pomysł okazuję się być totalną apokalipsą, i wydam całą kasę, która nawet w procencie nie chce się zwrócić, widzę dwa pozytywy. Po pierwsze, jak przewidzieli Majowie, świat skończy się już za rok. A co za tym idzie, nie zdążę wybudować moich domków, więc tak czy inaczej nie stracę całej kasy. A idąc dalej tym tropem – nawet jeżeli ją wydam, to i tak się nie przyda, bo zginiemy. Po drugie, i tak nie mam takiej kasy, więc i tak nie wybuduję swojego dochodowego raju.

Jednak istnieje jeszcze jedno założenie. Kasę dostanę w spadku po bogatym krewnym z Ameryki, ale znając moje szczęście nie dostanę wizy wjazdowej do USA przez co nie stawię się na sprawie spadkowej i cała kasa pójdzie psu w dupę. No chyba, że będzie zupełnie inaczej.

Czysto teoretycznie pytam: Na co Ty wydasz swoje pięć baniek?

poniedziałek, 21 listopada 2011

Bustos Domecq: Praskie klimaty z urąganiem hipsterowi

Na miejscu byłem z odpowiednim, godzinnym wyprzedzeniem. Pół godziny spóźnienia całej reszty, czyli kapel ze sprzętem i szefostwa lokalu, w którym tego dnia akurat mieliśmy się upić z okazji granego przez nas koncertu, dało mi razem (co łatwo obliczyć) 1,5 h na zwiedzenie okolicy.

Jestem jednym z tych warszawiaków, którzy swoją przynależność lokalną rozumieją jedynie w kategoriach przypadku, bo tylko przypadek chciał, że moi starzy zamieszkali w tych okolicach, że w tych okolicach chodziłem do szkoły, liceum, że w końcu z okolic przeniosłem się do samej stolicy żeby tu studiować i zarabiać pieniądze. Bo zarobione pieniądze dużo łatwiej przepić, niż wyżebrane.

Już nie przypadek a czysta złośliwość mojej matki była powodem, że na świat przyszedłem w Białymstoku, bo tam były ponoć najlepsze wówczas porodówki (co moim zdaniem jest bzdurą, moja matka jest po prostu złośliwa i szuka sobie wymówek). Jednak ta złośliwość sprawia, że nie mogę czuć się warszawiakiem z urodzenia. Nie mogę też czuć się warszawiakiem przez zasiedzenie, bo zasiedziałem na warszawskiej prowincji - w Brwinowie, Milanówku, Podkowie Leśnej.

W każdym razie z tegoż względu staram się korzystać z rzadkich okazji i po nie swoim mieście w którym żyję szlajać się bez celu. Okazje trafiają się rzadko, bo bezcelowe kurwienie się po krawężnikach jest domeną nierobów, a ja ostatnio nie mam nawet czasu pisać do Catrinas (ku uciesze Alejandro).

Miałem więc 1,5h. w mało znanej mi okolicy: przystanek Inżynierska, ulica 11 listopada, cel - Saturator. Saturator oczywiście zamknięty, na dworze piździ, przedostatni papieros dopalił się bez cienia miłosierdzia i empatii, ostatni - skurwysyn - się złamał. Tak to jest jak się człowiek uprze na miękkie paczki, bo to fajniej. Chuja nie fajniej, może się wozić latem z paczką w podwiniętym rękawie koszuli, ale zimą wszystko się łamie, wysypuje do torby i ogólnie rozpierdala. Jak w życiu.

Praga w każdym razie jest wieczorem całkiem urokliwa, choć bez kaszkietu i szarego szalika czułem się jakiś nieswój. Urok ten dał się poznać już po wyjściu z tramwaju. W uroczej scence brały udział trzy osoby: starszy, siwy pan i dwie panie w średnim wieku. Starszy pan nobliwie zalegał na chodniku pod ławką, jedna ze starszych pań ciągnęła go za nogi, które akurat - nie najszczęśliwiej - pan postanowił położyć na torach. Druga pani: piękny toczek z seledynowej włóczki do pięknego beżowego szalu i brązowego futra z kota, pytała z przejęciem "Mój Boże (jestem pewna że zwracała szczególną uwagę na wielką literę), mój Boże, czy nic panu nie jest?". "Nieeeey" - odpowiadał dostojnie pan, tym bardziej przeciągając zgłoskę im bardziej mu coś było. "Nogi panu utnie, nogi panu utnie" - seledynowe toczki z włóczki mają chyba zwyczaj odbijania dźwięków niczym góry. "Utnie" - powtórzył on, kiedy ona, ta pierwsza, bez toczka z włóczki, za to w czymś równie gustownym, czego pochodzenia i celu nawet nie chcę sobie wyobrażać, ciągnęła go za nogi w stronę jezdni.

Nie wiem jak to wszystko się skończyło, bo byłem głodny a chorobę na którą cierpiał szanowny prażanin znam lepiej, niż zaaferowane paniusie. Nie wiem też, czy klamra, którą wieczór został spięty była przypadkowa czy umyślna, niemniej kiedy spakowaliśmy już sprzęt i nieco pijani ruszaliśmy w stronę domów (żeby odpocząć na cyckach swoich kobiet, a nie na chodniku pod tramwajem) jakiś inny starszy pan wyciągnął w naszą stronę pokaźne zawiniątko, a raczej pakunek, pytając:

- Nie chcecie koledzy kupić garniturów? Mam dwa za pięć dyszek!
- Kurwa, wlazłem w gówno - rzucił sympatyczny nurek/żeglarz/harleyowiec, który zgodził się podrzucić mnie do domu swoją Dacią.
- Żadne gówno, Panie, klasa towar!

Jednak zmarnowani życiem starsi panowie ciągnęli jakoś tylko do mnie. Kumpel z zespołu natomiast próbował się zbratać z praskim hiprestem:
- Ej, stary, pardon, rękawiczka ci się ciągnie - krzyknął za jakimś modnisiem, bo istotnie w rękawa kurtki wystawa mu równie modna rękawiczka na modnym (przynajmniej kiedy ja byłem w przedszkolu) sznurku.
- No ciągnie, zaraz to ogarnę - bez zainteresowania odpowiedział hipster.
- A, no luz, chyba że tak ma być...?
- Imbecyl.

niedziela, 20 listopada 2011

Catalina Jimenez: nie rozumiem fenomenu

Właśnie wpuściłam 632 osoby na salę, na której odbywa się koncert Anny Marii Jopek. Sala ma 466 miejsc, więc trzeba było troszkę upchnąć nogą przy zamykaniu drzwi, co by się domknęły. Udało się. Bilety kosztowały ponad 100 zł, wejściówki (czyli stanie w tłumie całe 1,5 godziny) - 60 zł. I mimo to dwa koncerty, ponad 600 sprzedanych biletów i wejściówek łącznie na każdy. No nie kumam tego. Kolejny raz nie rozumiem fenomenu. Laska nudzi potwornie, smęci tak, że śpię na samą myśl. Wyciąga te słowa, końca piosenki nie można się doczekać. Nawet portugalscy artyści, którzy są tam z nią na scenie, nie pomagają. Nie wiem, co by musieli mi dać, żebym dobrowolnie poszła na jej koncert. Może ewentualnie dużo darmowego alkoholu. I brak innych eventów tego dnia. Ale mi płacą, więc tu jestem, poza tym, nie na sali na szczęście. Gorzej ma Alejandro, bo on zapłacił i w dodatku tego słucha. Musi strasznie kochać tą swoją dziewczynę. No i podobno ma ze sobą piersiówkę.

sobota, 19 listopada 2011

Alejandro Veraç: Ryba wpływa na wszystko

Jakiś czas temu w mediach pojawiły się spoty zachęcające ogół ludu pracującego polskich miast i wsi do zintensyfikowania procesu pożerania ryb, raków, langustynek, kałamarnic oraz inszego wodnego badziewia. Kampanię za kasę z Unii Europejskiej zrealizował Departament Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Spożywanie ryb było promowane wielce intensywnie i na niespotykaną dotąd skalę…

Będąc patriotą, prawym obywatelem, a przede wszystkim żarłokiem, z należna uwagą przeanalizowałem opublikowane materiały. Po zapoznaniu się z teorią przeprowadziłem szereg doświadczeń praktycznych. Doszedłem do przełomowych wniosków, którymi muszę się podzielić. Zacznę więc od tego, że w polskich warunkach są tylko trzy... powtórzę: TRZY, gwarantujące nam pełną satysfakcję, sposoby delektowania się rybim mięskiem. Jakiekolwiek odstępstwo od tej reguły kończy się nieuchronną katastrofą i sprowadza akt pierdolenia się z tymi ościstymi skurwielami do całkowicie bezsensownego masochizmu. Aby więc nie skończyć z ciężkim zespołem stresu pourazowego na FishMac’u (w składzie tej rzekomo kultowej kanapki nie ma ryby) należy bezwzględnie wybierać z poniższych wariantów.

#1
Będąc w okolicy, w której bytują dziko żyjące ryby (najczęściej będzie to w pobliżu zbiorników i cieków wodnych) dzwonimy do znajomego rybaka i umawiamy się z nim zaraz po powrocie kutra z połowu. Po hurtowych cenach kupujemy skrzyneczkę, radośnie machającego na nasz widok płetwami, przyszłego jedzonka. Transportujemy je w lodzie do kuchni, a tam po uprzednim ukatrupieniu, odłuszczeniu i opcjonalnie wyfiletowaniu przyrządzamy najwymyślniejsze frykasy. I nie ma co pierdolić, że się nie zna żadnego rybaka. Od czego są przecież kontakty znajomego leśniczego!

#2
Dzięki gęstej siatce funfli rozsianych po Pomorzu, Warmii i Mazurach namierzamy jedno z tych magicznych miejsc, w którym rdzenni mieszkańcy prowadzą przydomowe restauracyjki, takie jak Gościniec Głodowo nad Śniardwami lub Restauracja Ewa Zaprasza w Sasinie koło Łeby. Jeśli również nie macie żadnych funfli to się nie ma co załamywać. W poszukiwaniach pomoże wam Adam Gessler i jego program „Wściekłe gary”.

#3
Najdoskonalszy sposób opierdolenia rybki okazał się ku mojemu zaskoczeniu najprostszy i najdostępniejszy. Wystarczy na bazarku zakupić trochę płatów śledziowych z beczki. W domu je wymoczyć, a następnie przygotować na swój ulubiony sposób. Aby podzielić się swym szczęściem bezwzględnie należy zaprosić swych najbliższych znajomych, a że rybka lubi pływać, powinni zjawić się zaopatrzeni w oszronione butelczyny czystego perlistego nektaru. I to właśnie jest typowo polska, kultywująca naszą historię i tradycję, forma konsumpcji rybnych smakołyków. Tylko mi kurwa nie wciskać, że też nie macie się z kim napić!

piątek, 18 listopada 2011

Antonimo Gallus: Balkonouczłowieczenie

Wstałem po kilkunastu godzinach spokojnego jak na „Erę zawirowań” snu. Łapczywie i z naiwną nadzieją (kiedy ona nie jest naiwna?) łyknąłem suplementy diety. Spłukałem gardło wodą, mlekiem i magusiami o smaku orzechowo-czekoladowym. Z lekką obawą, pełen niespolaryzowanych wątpliwości, w wysłużonych kalesonach i spranej koszulinie Clockwork Orange wypełzłem na balkon, by odruchowo zaczerpnąć dnia. Wyblakła czerń porannego przyodzienia, rozczochrane tłuste włosy wraz z niewyraźną twarzą pojawiły się na balkonie, by przywitać ciepły wiosenny poranek listopada.

Palić czy nie... Nie palić, pomyślałem paląc. Wcześniej niepewnym ruchem włączyłem aux i to był dobry ruch.. z playlisty po pokoju rozpłynął się Band of Horses - Funeral. Oparty o balustradkę, szukając punktu zaczepienia odnalazłem go w wirującym przy łagodnym podmuchu wiatru liściu koloru przybrudzonej skórki pomarańczy. Zaczął opadać… pomyślałem sobie – leć, chuju, do góry, wznoś się - w obawie, że promyki mojego optymizmu poszybują wraz z liściem ku betonowemu chodnikowi, zamiast ku błękitowi nieba... wysoko. Nie posłuchał. Nieubłaganie spadał w kierunku... uff, niczego sobie blondynce (patrząc z daleka). Rozmawiała przez telefon. Miała krzywe nogi, jak tradycyjna słuchawka od telefonu, której nikt już nie używa, lecz każdy pamięta.

Niewiele, a wystarczyło bym uśmiechnął się w sobie i przestał się smucić opadającym liściem. Oderwałem od niej wzrok i rozproszyłem spojrzenie na kolejne, mniejsze tym razem i przez to weselej wirujące liście, których tor lotu przeciął lądujący na gałęzi chybagawron z szeroko, dostojnie rozpostartymi skrzydłami. Byłem kontent. Idę o zakład, że chybagawron też. Zza szyby siostra dopytywała się, czy bezrobotny kolega będzie mógł w poniedziałek pozować, ucharakteryzowany na drzewca. Pytanie przypadło mi do gustu. Byłem kontent. Kolega gdyby wiedział co go czeka - raczej nie.

Subtelny flirt z porankiem przyjąłem jak szczepionkę optymizmu. Pobudzony do życia usiadłem za sterami edytora tekstów, po to by mieć mniej czasu na tłoczące się obowiązki dnia codziennego... by trudniej było w niedzielę zdążyć przed poniedziałkiem, prącym powoli, acz nieubłaganie... niosącym za sobą lądolód chleba powszedniego. Papieros zamaskował resztkę wczorajszego kakao, a proza spod palca zakpiła z przyrodniej siostry - prozy życia. Przypomniała mi i tej kurwie, że jestem człowiekiem.

czwartek, 17 listopada 2011

Rodolfo Bardonado: Orzeł

Jesteśmy tępymi hipokrytami. Przynajmniej część z nas. Dowodzi tego niezbicie wielka afera dotycząca nieobecności godła narodowego na koszulach piłkarzy. Decyzja rzeczywiście głupia, ale czy warta aż tak wielkiego medialnego zamieszania? W PZPNie larum podnoszą jacyś tam działacze, jakiś senator pisze pełen oburzenia list, posłowie PO chcą wprowadzić zmiany w prawie nakazujące obecność godła na sportowych strojach itp. Ciekawe jak to rozwiążą, bo np. federacja siatkówki obecności godła zakazuje, dlatego na strojach są flagi.

Nie wnikając w szczegóły nagle wszyscy pokochali godło. Pojawiły się nawet komentarze przypominające, że godło było u piłkarzy nawet za komuny, że kiedyś za orła walczyliśmy, że były zabory, wojny i wtedy o orła dbano. A jak już okazało się, że ten skurwiały PZPN ma na tym zarabiać! O losie, jak te kurwy śmią! Orła zabrali, swoje logo dali i będą doić kibiców. Na pal z nimi. Braliby pieniądze z budżetu źle, nie biorą i chcą zarabiać też źle. Pomijam już kwestię, że na koszulkach nie ma logo PZPNu, tylko logo Reprezentacji Polski. Właściciel niby ten sam, ale różnica jednak istnieje. Tak czy inaczej nowe koszulki hańbią, zabierają nam polskość itp. itd. Szkoda, że nikogo nie oburza plugawienie barw narodowych na koszulkach siatkarzy czy piłkarzy ręcznych, na których znajdują się reklamy krwiożerczych kapitalistycznych firm!! Albo ten Małysz – kask z Red Bullem a tam flaga…
Zapewne też zdecydowana część oburzonych krzykaczy zabiera na mecze polskie flagi na których flamastrami marze nazwy swoich miejscowości. Takie plugawienie flagi jest wporzo?
To samo na Święto Niepodległości - prawicowe i lewicowe bydło tłucze się z policją niszczy miasto, niejedna biało-czerwona flaga powiewa w tym tłumie.

Sam jestem przeciwny decyzji PZPN – zrobili głupio. Trzeba było upchnąć na koszulce i logo i godło, nie zmienia to faktu, że robienie z tego rabanu na miarę obrazu królewskiego majestatu (gdybyśmy byli monarchią) uważam za żenujące. I ciśnie mi się jedynie stwierdzenie, że to wszystko takie polskie. Takie zaściankowe.

środa, 16 listopada 2011

Fidel C. de Izquierdas: Breslauer Parano

Sześć godzin w jedną, sześć w drugą, kilkanaście litrów płynów różnych na głowę, nocleg z niemieckim muzułmaninem w pokoju. Po co?
- Moglibyśmy przeprowadzić to postępowanie bez udziału oskarżonego, gdyby wezwanie zostało mu doręczone prawidłowo. Ale nie zostało. Podam państwu termin następnej rozprawy. Czwarty stycznia pasuje?

Dłużej czekaliśmy na zwrot kosztów podróży.
- Wiesz, jaki tam teraz ma miejsce tok rozumowania? - spytał Julio w dziesięć minut po wręczeniu pewnej uroczej blondynce wezwań i biletów kolejowych wskazując ruchem ręki na drzwi sekcji aresztowań wrocławskiego sądu rejonowego. - "Coś miałam zrobić, coś miałam... a chuj!".
- Nie, nie, spokojnie - powiedziała kolejne kilka minut później pewna kobieta wchodząc do wspominanego pokoju.
- A wiesz, o co teraz spytała tamta? - ja. - Niecierpliwią się już?
- Dobra. Prawie jedenasta, a my ciągle trzeźwi - stwierdziliśmy fakt po odebraniu w końcu pieniędzy. - Nie może być.

wtorek, 15 listopada 2011

Paco Haya Rodriquez: Ujście rzeki Usz do Prypeci, 1986 rok

Jest takie miasto na Ukrainie, które swoją nazwę wzięło od rośliny ukazującej swe oblicze na polach uprawnych tamtych okolic. Do nazwy przejdziemy jednak później, a to za sprawą Zimnej Wojny, która przyniosła lata zbrojeń atomowych i jak powszechnie wiadomo wszystko zależało od przypadku. W 1983 świat stanął w obliczu zagrożenia Trzecią Wojną Światową, i kto wie jakby to się zakończyło, gdyby nie wspomniane przypadki. W odróżnieniu do II Wojny Światowej, trzecia niosłaby za sobą długotrwałe zniszczenia. A chmury nuklearnego pyłu unosiłyby się nad głowami przez następne setki lat. Świat z filmu Mad Max byłby chyba najlżejszą wizją postapokaliptycznego świata, jednak ten z gry Fallout byłby bardziej rzeczywisty.

Skażenie powietrza i ludzie mieszkający w schronach to najbardziej realna wizja świata. Oczywiste braki jedzenia i wody byłyby na porządku dziennym, więc jak znam życie ludzie toczyliby ze sobą walki aż do wyczerpania zapasów, kiedy to zjadaliby się nawzajem – i tu znowu: aż do wyczerpania zapasów. Homo Sapiens Sapiens sam sobie strzelił w kolano, które następnie zjadł, a w skutek napromieniowania zdechł.

Mogłaby zdarzyć się sytuacja, w której kolejne rozbryzgujące się o glebę głowice atomowe, mogłby spowodować taką ilość promieniowania, że ludzkie geny dostałyby chęci do dalszej ewolucji – oczywiście wbrew swojej woli. Nastałby nowy gatunek ludzi. Zapewne znacznie zmienionych wizualnie, ale zdolnych przetrwać w post atomowym świecie.

Być może karaluchy objęłyby władzę nad światem, tocząc wojny ze szczurami, a wszystko to w oparach uranu i plutonu. Być może.

Miasto, o którym wspomniałem na początku to Чорнобиль Znane bardziej jako Czarnobyl (Czornobyl, a następnie Czernobyl, by ostatecznie stać się Czarnobylem). Pożar i rozerwanie reaktora nr 4 w 1986 spowodował tam ogromne straty zarówno w ludziach jak i wszystkich formach żywych. Obecnie na terenie “Zony” (z wikipedii: trzydziestokilometrowa zamknięta strefa wokół terenów najbardziej dotkniętych skutkami katastrofy w Czarnobylu zarządzana przez ukraińskie ministerstwo ds. sytuacji nadzwyczajnych) przebywają naukowcy badający skutki wybuchu.
Pamiętam jak dziś, kiedy w 1986 przedszkola i szkoły zanurzone były w “płynie Lugola”. Podawali go nam, gdyż miał nas ochronić przed skutkami chmury atomowej nadchodzącej nad nasz kraj. Jak się później okazało, wspomniany płyn i tak wypiliśmy za późno. Chmura nie tylko przeszła dawno nad Polską, ale zagrażała już połowie Szwecji.

Skutki palącego się reaktora widać do dzisiaj, więc co by było z nami po krótkiej wojnie nuklearnej? Nie zmienia to jednak faktu, że pojadę kiedyś do Czarnobyla. Chcę to zobaczyć. Jeżeli ma mnie później powykręcać, to trudno. Przynajmniej na własne życzenie.

PS Pamiętajmy jednak, że istnieją inne źródła energii. Poza atomem i ropą jest też słońce, woda, wiatr...

www.moolaba.com

poniedziałek, 14 listopada 2011

Bustos Domecq: Gdzie ci mężczyźni?

Wybrzydzanie na współczesnych mężczyzn zawsze uważałem za naciągane. Po pierwsze faceci bez gustu i mózgu zawsze stanowili większość naszego, w całej swojej reszcie - zacnego, rodu, po drugie seksualne preferencje nie poddają się tak łatwym wartościowaniom, także fakt, że sztuczne cycki uważam za jedno z ważniejszych dokonań XX wieku (prócz oczywiście powieści niefabularnej) wcale nie świadczy o jakichkolwiek ubytkach (i niech się wszystkie laski zastanowią ile wspólnego z intelektualną głębią ma wzdychanie do Ryana Rayndoldsa czy Gosslinga), po trzecie wreszcie, i nie najmniej ważne, sytuacja kobiet jest absolutnie symetryczna. Głupie cipy (najmocniej przepraszam) zawsze stanowiły zdecydowaną większość, zawsze były najbardziej atrakcyjne i zawsze miały potworny gust jeśli chodzi o facetów, tak samo zresztą, jak ich mądrzejsza reszta (w sensie cip, nie facetów... znaczy ten... masz ci los)...

Co więcej: atrybuty męskości są nam wytrącane z rąk właśnie przez kobiety. Jednymi z najbardziej zmysłowych scen w starych filmach są zawsze te, na których facet w smokingu przypala kobiecie w wydekoltowanej sukni papierosa głęboko patrząc jej w oczy. Nic z tego: dzisiaj ojebałaby go jak psa że jej zasmradza lokal i ma wypieprzać w podskokach.

Inne przypisywane nam są na wyrost, na przykład stereotyp, że prawdziwy facet wszystko powinien umieć naprawić. Gówno. I nie tylko dlatego, że ostatnia naprawa lampy w moim wykonaniu skończyła się spaleniem kombinerek, lotem z krzesła i wysadzeniem korków w połowie najdłuższego w Warszawie bloku. Prawdziwy facet od naprawiania miał umyślnych. Jeszcze mój dziadek, kiedy zegarek wypadł mu z teleskopu trzymającego kopertę na pasku, dawał całą rzecz mnie do zabawy i kazał to zrobić. Bo on się pierdołami nie zajmuje. Może i było w tym trochę męskiej dumy, bo kiedy spytałem czemu nie pójdzie do zegarmistrza odrzekł, że on jest inżynierem i mu nie wypada. Ja natomiast nie jestem, trudno nawet dojść mi do magistra, w związku z czym na dobrą sprawę do zegarmistrza chodzić powinienem po to, żeby mi zegarek zakładał i zdejmował.

Inny przykład to babcia Marcina. Otóż kiedyś w jego domu przeciekał kran. Ciekł tak trzy lata, póki nie przyjechała babcia i nie wymieniła uszczelki. "Co się dziwić - mówił potem Marcin - z takim facetem to ona musiała być samowystarczalna. Raz poprosiła go o przykręcenie suszarki w łazience, spędził tam cztery godziny po czym wyszedł i powiedział:

- Masz. Tylko broń Boże nic na tym nie wieszaj".

niedziela, 13 listopada 2011

Catalina Jimenez: make life harder 2

Jakiś czas temu pastwiłam się tutaj nad blogiem Kasi Tusk: Make life easier, który moim zdaniem powinien brzmieć Make life harder. Kilka dni później dostałam od kogoś linka do blogu Make life harder: https://www.facebook.com/#!/MakeLifeHarder
Okazało się, że nie tylko mnie trochę bawi blog premierówny. Maciej i Lucjan, dwóch chłopaków z Gdańska (Kasię znają tylko z widzenia podobno) znalazło w Make life easier niezły materiał do żartów. Dość abstrakcyjnych żartów, dodam, nie każdemu pewnie się spodobają (ja jestem zachwycona), ale poczucia humoru na pewno nie można im odmówić. Ale gdzieś pomiędzy przepisami na kopytka z keczapem i poradami, jak się ubrać na zakupy do warzywniaka ("Są dwie szkoły: szkoła amerykańska, czyli bawełniany dresik i flip-flopy, która sprawdza się przy kupowaniu warzyw typu bakłażan, melon, pomidory koktajlowe (opcja dla biedoty), i jest szkoła radziecka, na Chruszczowa, kiedy chcemy kupić delikatesy typu seler, marchew, cebula, szczypior, a więc warzywa zaliczane do warzyw wytrawnych (opcja dla nas). W tym celu posiadamy kożuch z fok królewskich, który najłatwiej kupić na Placu Czerwonym w Moskwie."), pokazują jedną ważną rzecz: mianowicie to, że cieplarniana egzystencja Kasi, która tylko chodzi na zakupy, kawę pija tylko w Charlotte (mimo, że chyba nadal mieszka w Gdańsku, ale przecież w stolicy się bywa jak rozumiem), pisze na Macu i jada wyszukane potrawy nie jest w zasięgu przeciętnego młodego człowieka. Rzeczywistość wygląda trochę mniej idealnie i to gdzieś tam między wersami ich absurdalnie śmiesznych pomysłów - widać.
A potem zobaczyłam, że chłopaki coraz sławniejsi. Mieli już wywiad w Wysokich Obcasach, byli na głównej na gazeta.pl, wspomniało o nich Polska The Times. Na razie sami w to nie wierzą: "właśnie trafiliśmy na mejn pejdż Gazety. Dwóch luzerów z Gdańska, z których jeden robi sobie zdjęcia na kiblu, a drugi nie goli klaty.", ale jak tak dalej pójdzie, sami zostaną celebrytami.

sobota, 12 listopada 2011

Alejandro Veraç: Ała, to boli...

Jest grubo, to znaczy ostatnio znów mi się przytyło, ale tym razem nie o tym. Pewnego pięknego popołudnia, jednego z ostatnich z tych słonecznych, moja ukochana bez żadnego uprzedzenia zaproponowała, że może sprawilibyśmy sobie kota. Muszę wam się zwierzyć, że się nie popisałem. Kompletny zanik refleksu. Nie rozszarpałem, nie zdeptałem, nie starłem tego pomysłu na proch. Nie zasypałem jej nawet, jak to zwykle mam w zwyczaju, stertą trafnych i racjonalnych argumentów, które ukazałyby całkowity bezsens i krótkowzroczność tego pomysłu. Co się ze mną stało...? Jakieś dwa lata temu bez problemu wyłuszczyłem lubej, że hodowanie psiaka w bloku, w sytuacji, gdy każde z nas pół dnia spędza w robocie, jest kompletnie niewykonalne. A teraz, o zgrozo, zacząłem nawet rozważać i zastanawiać się czy to nie jest przypadkiem ciekawa koncepcja. Przeraziło mnie to, naprawdę zacząłem wątpić w kondycję mojego umysłu... Od zawsze przecież z zapałem i wiarą pracowałem na opinię pedanta, niezrozumiałego przez rozwydrzone hordy znajomych indywiduum ubóstwiającego ład, delektującego się czystością i porządkiem. A teraz w łepetynie – nie wiem, czy to przez jesień, starość, czy ogólną atrofię szarych komórek – powoli kiełkuje niechętna pielęgnowanym od lat nawykom myśl, aby do mojego sanktuarium wpuścić nieobliczalne sierściuchowate monstrum, które w mgnieniu oka w pył rozniesie przytulne siedliszcze. A dokonać tego ma Maine Coon [czytaj: mejn kun], czternastokilowe bydle z toną futra na każdym centymetrze ciała. Co poradzę, że są kurwa na maxa rozczulające. Nie dość, że to jedne z największych kotów domowych na świecie, to jeszcze cechują się potrzebą interakcji z właścicielem, po prostu łakną zainteresowania i obcowania z domownikami. Mają też jak na mój gust całkiem przyjemnie popierdolone zwyczaje, od pożerania pizzy peperoni w niekontrolowanych ilościach począwszy do wskakiwania i rozpłaszczania się na plecach zaskoczonych biesiadników skończywszy. Ja jebię, ale się spedaliłem...

piątek, 11 listopada 2011

Julio del Torro: TVN mnie pohańbił

Potęga oddziaływania ruchomych obrazów zaopatrzonych w dźwięk była mi znana już wcześniej, jednak to, co dzieje się ostatnio przekracza moje – jak to się mówi – najśmielsze wyobrażenia.

Nie posiadam telewizora od ponad półtora roku. To znaczy posiadam, ale nie posiadam ani kabla, ani anteny – w każdym razie wizji. Telewizji. Ostatnio jednak dość często przebywam w miejscu zaopatrzonym w ten cud techniki, a telewizyjne wyposzczenie sprawia, że obraz mnie hipnotyzuje. Oglądałem Top model. Oglądałem Na Wspólnej. Oglądałem Kuchenne rewolucje. Kurwa, oglądałem nawet Taniec z gwiazdami i nie mogłem przestać.

Telewizja to zło. Wczoraj na TVN leciał film z Nicolasem Cage’em, Zapowiedź. Tytuł angielski Knowing. Świetna robota tłumacza.

No ja pierdolę. Generalnie rozchodziło się o to, że dziewczynka słysząca głosy zapisuje swoją wizję w postaci listy cyfr, po czym pięćdziesiąt lat później lista dostaje się w ręce syna Cage’a, oraz samego Cage’a, który rozszyfrowuje, iż zawiera ona daty wielkich katastrof ostatniego półwiecza razem z dokładną liczbą ofiar i współrzędnymi geograficznymi. World Trade Centem, jakieś tam pożary w Meksyku etc. Lista zakończona jest zbliżającą się właśnie datą, po której wypisano litery "EE" co oznaczać ma everybody else. Czyli, że zginą wtedy wszyscy pozostali. Czyli że koniec świata.

No właśnie. Głosy, a konkretnie szepty, które nawiedzały autorkę listy, słyszy też jej wnuczka i syn Cage’a (oboje gdzieś tak 12-letni). Jak się okazuje dzieci zostały wybrane, aby odlecieć z naszej planety tuż przed końcem razem z szepczącymi istotami i zacząć wszystko od nowa. Cage się dowiaduje, wie, nic nie może zrobić, aż w końcu się nawraca. Dzięki polskiemu tłumaczeniu tytułu, film jest jeszcze głupszy niż oryginał. Bo o ile przy wersji angielskiej clue całości jest uniwersalne pytanie "czy lepiej znać prawdę", to świadomość polskiego tytułu doprowadza do pytania: Po chuj ta zapowiedź, skoro na 7 mld ludzi dowiaduje się o niej jeden Cage, laska której Cage nie zdąży nawet w filmie przelecieć oraz ich pierdolnięte dzieci – chosen two?

I niech mi ktoś powie, o co chodzi z kamieniami? Bo istoty, które gadają z dziećmi pojawiają się niosąc tajemnicze czarne kamienie. W miejscu, z którego w końcu wybrana dwójka odlatuje z Ziemi, kamieni jest już od zajebania. W momencie wylotu kamienie unoszą się, a gdy Cage budzi się na glebie dnia następnego – tuż przed końcem świata – kamienie wciąż tam, kurwa, leżą. Że czym one są? Uprzedmiotowioną czystą formą determinizmu metafizycznego?

Ale to jeszcze nie najlepsze. Najlepsze jest to, że film w swym postulacie końcowym jest epickim manifestem synkretyzmu realiańsko-chrześcijańskiego. (O realianach pisał już na blogu Fidel, polecam: http://catrinasmagazine.blogspot.com/2011/10/fidel-c-de-izquierdas-geniokracja.html). Otóż (1) dziewczynka, która przed pięćdziesięciu laty jako pierwsza usłyszała profetyczne szepty była pierdolnięta na punkcie Ezechiela, (2) istoty, które szepczą mają jak nic statek kosmiczny, ale zarazem prezentują eschatologię chrześcijańską wspominając (szeptem) że (tragicznie rzecz jasna) zmarła żona Cage’a jest już w lepszym świecie (istoty są więc kosmito-aniołami), (3) zaś dwoje wybranych dzieci, niczym Noe, zabiera ze sobą do kosmicznej arki parę świnek (Dlaczego akurat świnia ma przetrwać? Czy to sarkazm? Czy to może jakiś przytyk do judaizmu i islamu?). Trzy fajne punkty, nie? To jeszcze czwarty. Otóż na koniec dzieci są już w nowym świecie i popierdalają radośnie gdzie? Do drzewa poznania! Otóż są nowymi Adamem i Ewą, a jak tylko podrosną, dziewczynka zacznie – nota bene ciekawe biblijne zapożyczenie w Harrym Potterze – rozmawiać z wężami, opierdoli jabłko i już po chwili zakiełkuje w niej najsłodszy paradoks epistemologiczny – ochota na dobre pierdolenie, przy jednoczesnym zawstydzeniu swoją cipką. Tymczasem Cage (wspominałem, że był synem pastora?) płonie wraz z całym światem. The end.

A co jest w tym najbardziej przerażające? Że obejrzałem ten film od pierwszej do ostatniej minuty! Bo to pierdolone pudło nie dawało się wyłączyć! Oglądałem szlochającego Cage’a, mimo że obok leżała naga i chętna kobieta!

Telewizja powinna być zabroniona. Telewizja to Szatan. Zahipnotyzowanie realianizmem chrześcijańskim to mało. Co jeszcze zrobiła ze mnie ta emocjonalna pralka? Otóż w przerwie zobaczyłem fragmentaryczną historię miłości i przyjaźni zawartą w reklamie czekoladek Merci. I popłakałem się ze wzruszenia.

czwartek, 10 listopada 2011

Rodolfo Bardonado: Kebab na cienkim z whisky

- Kto pije?! – krzyknął gość w skórze, kiedy wraz z Bartolomeo zamawialiśmy kebab – byliśmy już lekko wcięci.
- A jest jakaś okazja? – zagadnął Bartolomeo.
- Właśnie wyszedłem na wolność – powiedział gość w skórze szerokim gestem wręczając memu koledze butelkę 12-letniej whisky.
- No to w takim razie nie odmówię – ucieszył się Bartolomeo i tak się zaczęło…

Spędziliśmy sporo czasu jedząc z nowym kumplem kebsa i pociągając z flaszki. Bartolomeo jedynie przerywał opowieść szybkimi wstawkami typu:
- Siedem lat przesiedziałeś?! Miałeś kiepskiego papugę. Ja jestem papuga. Do mnie dzwoń jakby co.
Albo:
- Najważniejsze, że się trzymałeś i nie wtopiłeś kumpli.
Albo:
- Chuj z tym, że jest z Ukrainy, jeśli tyle z tobą wytrzymała, to to jest piękne, to jest ważne, taka kobieta to skarb.
Albo:
- Skoro mówisz, że pociąłeś tych dwóch typów w obronie koniecznej, to na pewno miałeś do tego prawo.

Ja po pewnym czasie zmyłem się licząc, że i Bartolomeo pójdzie ze mną, ten jednak został. Po kilkunastu minutach wróciłem w te same okolice, bo jak się okazało w pijackiej gorączce zapomniałem, że kiedy jeszcze piłem miałem ze sobą plecak. Przyjaciel barman zadzwonił, więc poszedłem go odebrać. Bartolomeo dalej siedział w kebabianym ogródku i słuchał – widziałem go przechodząc drugą stroną ulicy.

W domu zacząłem opowiadać dziewczynie o tej niecodziennej przygodzie. A że była też akurat moja mama, to po chwili obie wsiadły na mnie: Jak mogłeś zostawić kogoś tak nieodpowiedzialnego jak Bartolomeo w takiej sytuacji i to przy jego słabej głowie!
Niby racja, Bartolomeo upija się szybko i mógłby niejedno opowiedzieć o miejscach, w których spał, jak wycieraczka sąsiada, czy okolice drzwi do bloku (zapomniał kodu do drzwi).

Zadzwoniłem sprawdzając jak się trzyma. Zgodnie z zasadami konspiracji odpowiadał półsłówkami. Niebawem był już u mnie w domu i sączył kolejną szklaneczkę whisky, przy okazji przegrywając w FIFĘ. Potem jeszcze potarzał się po podłodze usiłując zebrać się do wyjścia i goniąc węża poszedł do domu.

wtorek, 8 listopada 2011

Paco Haya Rodriquez: Jesień

Jesień, jesień, jesień. Czasami urokliwa, czasami denerwująca. Mnie osobiście drażni fakt skrobania szyb w mroźny jesienny poranek. Drażni fakt nadchodzącej zimy. Drażni fakt ciemnych mroźnych dni. No oczywiście, że są też plusy. Nie bardzo wiem jakie, ale na bank jakieś są.

Jesień to dla mnie czas pomysłów i zmian ze względu na wszędobylskie refleksje, które atakują moją szanowną łepetynę. Pomysłów jest bez liku, szczególnie gdy w morderczej walce we wsponianej łepetynie pojawia się muzyka. Każdy dzień przynosi jakiś nowy riff, tylko prób coś mało. Największy problem polega na tym, że jak nie ogram jakiegoś numeru to za sekundę go zapominam. Nie ukrywam, że utrudnia to trochę życie, ale jak wiadomo “życie to nie je bajka” więc kłody rzucać musi.
Muzyka jest tym co lubię, co chcę robić, więc mam nadzieję że zepniemy dupy i z końcem stycznia będzie demóweczka, myspace i inne fan pejdże.
Pocieszające jest też to, że wspomniany przeze mnie (kiedyś tam) Deaf Spoint, nagrał od nowa materiał, a ja zostałem zapytany czy zechcę znowu wydrzeć japę. Zgodziłem się bez większego marudzenia. A więc jesień przynosi zmiany codziennej monotonii i zaczyna się dziać. Cieszy mnie to.

PS Hanka Mostowiak nie żyje. Druzgocąca wiadomość. Jadąc 30 km/h przyjebała w puste kartony. Zmarła prawie na miejscu. Co teraz będzie z porozrzucanymi kartonami? Tego dowiemy się w kolejnych 10 odcinkach. Czy kartony będą opłakiwać Hankę?

PS2 A skoro o śmierci... HOT 10 CATRINAS do pobrania za free!! http://www.catrinas.pl/index.php?dzial=download W catrinas też szykują się zmiany!

Jesień by moolaba

sobota, 5 listopada 2011

Alejandro Veraç: Jedyna ma miłość…

…to jest Legia! Ja kocham ją, a ona gra! Znowu poczułem się dumnym warszawiakiem. Pierdolę Grecję, niższe zarobki, jesienną deprechę, stojącą za rogiem przedświąteczną gorączkę i dwutygodniowy stan podgorączkowy! Jesteśmy w 1/16!

- Kurwa, bracia! Wszyscy kurwa razem! Jak tylko te kurwa pierdolone kurwa psy wyjdą, to jedziemy z takim kurwa jebnięciem, aż rzadka sraka pocieknie im kurwa po kolanach! Bracia kurwa, ten mecz przejdzie do kurwa historii! – zawył na pół godziny przed pierwszym gwizdkiem gniazdowy. I pojechaliśmy z Total Bestia Brutal. I czy się to podoba, czy nie, to trzeba zaakceptować pewne niecodzienne sformułowania, przestrzegać specyficznego kodeksu zachowań.

Ale to nadal taki w sumie niegroźny nałóg. Sądzę, że każdemu zestresowanemu codziennym życiem inteligentowi niezbędny jest jakiś katalizator, chwila beztroskiego odreagowania. Skaczę, śpiewam, tańczę i wiwatuję w jednobarwnym tłumie. Wszystkich łączy ta sama, bliżej niesprecyzowana idea, bo nie chodzi wcale o to by wygrać mecz, wynik jest na dalszym planie. Najważniejsza jest wspólnota myśli, uczuć i emocji, ta chwila zapomnienia, w której jesteśmy wszyscy razem.

Wpis ten dedykuję mojej ukochanej M., która, mimo iż całym sercem nienawidzi polskiej kopanej, wyciągnęła mnie na Ł3 oraz oświeconej części Catrinas Banda: Juliowi, Rodolfo i Jordiemu! Legia albo śmierć, Legia albo śmierć, podnieś głowę i zaciśnij pięść!

piątek, 4 listopada 2011

Julio del Torro: Może i stał, ale cóż z tego?!

Zawsze szczyciłem się tym, że ile bym nie wypił, i tak mi stoi. Mało tego, po alko chce mi się bardziej, przy czym im cięższy trunek i im go więcej, tym chce mi się bardziej. A że ostatnio mam ostre parcie na czystą wódkę, w halloweenowy wieczór chciało mi się kurewsko.

Piliśmy u starej znajomej między innymi z okupującym bloga w soboty Alejandro Veraçem i catrinasową maskotką Carlosem Machette, którego nazwiska nie odmienię, gdyż mi się nie chce. W każdym razie piliśmy dużo i szybko.

Powrót do domu – jego przebieg – jest dla mnie zagadką, której rozwiązanie przekracza moje dedukcyjne możliwości. Pamiętam że z kimś się żegnam, pamiętam że siedzę na krawężniku z kebabem w dłoni, pamiętam wódkę w butelce po coli, pamiętam coś co z perspektywy czasu wygląda na podróż tramwajem. Następne co pamiętam to biodra mojej dziewczyny i moja głowa na tychże wysokości. Pamiętam że udało mi się zsunąć z nich majtki, a to co nastąpiło tuż po tym jest traumą, którą poprzez terapeutyczny opis staram się właśnie unicestwić. Nie chodzi o to, że nie stał. Czy stał? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Obstawiam, że tak. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Kiedy tylko uporałem się z jej majtkami wódka, moja przyjaciółka, zdradziła mnie podle. Uniosłem się na dłoniach, zrzuciłem odwłok z wyra, grzecznie przeprosiłem dziewczynę i popełzłem do łazienki.

Po powrocie do łóżka zauważyłem, że moja mała ewidentnie się mści. Nie dość, że podczas mojej nieobecności zdążyła się wielokrotnie pomnożyć, to jeszcze jej wielokrotności zawzięcie wirują przed moimi oczami. Nie pozostało mi nic innego jak opaść na łóżko, wyburczeć kolejne przeprosiny, odwrócić się plecami i popaść w pijacki sen.

Marnym pocieszeniem jest rozmowa telefoniczna, jaką następnego dnia przeprowadziłem z Alejandro.
- I wiesz, te majtki – tłumaczyłem. - No i nie dałem rady...
- No tak. U mnie nie było opcji majtek i łazienki. Ja rzygałem jeszcze w taksówce.

czwartek, 3 listopada 2011

Rodolfo Bardonado: Z metra

Koleżko, koleżko – nie bój się, poczekaj!! – takimi właśnie słowy zostałem obdarowany po wyjściu ze stacji Politechnika w miniony wtorek. Generalnie gość, który je wypowiedział zachował chyba jednak odrobinę trzeźwości umysłu, bo rzeczywiście nie budził zaufania i dobrze, że już na początku wrzucił na uspokajający ton. Nie bałem się, poczekałem. Podeszło do mnie dziwnie ubrane indywiduum. Koszulka, dziurawe dżinsy, bezładna fryzura i okulary przeciwsłoneczne na czole. Gość cały czas się zbliżał – tak, jakby chciał się spoufalić. Kiedy był już naprawdę blisko, szepnął: Masz fajeczkę? I spojrzał na mnie mętnym wzrokiem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie mam. Podbił stawkę mówiąc: Ale naprawdę nie masz fajka, bo zobacz co ja mam…”. I rzeczywiście w rękach miał niemal pustą butelkę Carlo Rossi.
- Stary, naprawdę nie mam fajek, idź spytaj tamtego typka – odparłem.
- Nie masz fajeczek… - tym razem jego twarz wyrażała połączenie rozbawienia i zdziwienia. Tak, jakby pytał już kilku osób o fajki i był kolosalnie zdziwiony, że ma takiego pecha, że zawsze pyta niepalących.
- No nic, nic… - dorzucił na odchodne, klepnął mnie w ramię i ruszył do wychodzącej z metra pani:
- Sympatyczna, sympatyczna – nie bój się, poczekaj…

środa, 2 listopada 2011

Fidel C. de Izquierdas: Wszystkich śniętych

W tych dniach można było oddać się wielu rozrywkom. Można było na przykład pogrążyć się w kontemplacji nad życiem i śmiercią, albo przyczynami, które sprawiają, że niektóre dziewczyny wybierają się na cmentarz w spódniczkach mini. Można było próbować dogonić jedenastoletnie siostry szwendające się po mieście i z uporem godnym lepszej sprawy wdrażające w życie amerykańskie Halloween ni to szantażując, ni to biorąc na litość sąsiadów dziadków. Można było pić wódkę. Można było chociaż na chwilę skupić się na cmentarnym kazaniu, na którym ksiądz pytał retorycznie, czy naprawdę powinno się zdejmować krzyż ze ściany swojego serca. Względnie można było wreszcie wspominać inne, obejrzane w sieci, kazanie. Ksiądz Natanek wyliczał w nim współczesne zagrożenia cywilizacyjne: muzykę rockową, lakier do paznokci (czarny jak piekło lub czerwony jak ogień), żel do włosów, demoniczne gry komputerowe (w tym m.in. Pokemony), astrologię, bioenergoterapię, numerologię, medytację transcendentalną, parapsychologię. Oraz Harry’ego Pottera, Gwiezdne Wojny, jogę i myślenie pozytywne. Jak nam to wkręcono!



http://www.youtube.com/watch?v=IYD1IeM1Xv0

http://www.youtube.com/watch?v=oZUfKvWkpNE

Ps.
Można też było zagrać w Tabu. Czyli słowne kalambury, polegające na tym, że przy próbie wytłumaczenia swojej drużynie hasła nie wolno używać niektórych wyrazów.
- Najsłynniejszy Polak w bieli?
- Yeti?
- Jaki Yeti, głąbie!
- Bałwan?

poniedziałek, 31 października 2011

Bustos Domecq: O jeżu alkoholiku i kilka innnych miłych opowiastek, czyli Adam Gessler poleca

Jest takie powiedzenie "zabierać się jak pies do jeża". Z pewnością źródłem powiedzonka nie był pies mojego znajomego: ten (pies, nie znajomy) wygrzebuje każdego jeża z okolicy i z pełnym spokojem go zżera. Za co tamten (znajomy, nie pies) go nie znosi. Nie wiem czemu, taka już psia natura, że robi rzeczy dla ludzi niepojęte. A to w gównie się wytarza, a to jeża zeżre. I choć bywali tacy ludzie, co w gównie się tarzać lubili (jak się, cholera, nazywał ten zespół...?), to czy da się zeżreć jeża?

Otóż się da. Jeża łapiemy, żywcem obtaczamy w glinie tak, żeby przykryła grubą warstwą kolce. Przysypujemy (również żywcem) żarem z ogniska, i kiedy glina zacznie twardnieć znaczy to, że jeż jest prawie gotów. Jeża nie patroszymy i nie czyścimy. Rozbijamy tylko glinianą skorupę, wraz z którą odpaść powinny i kolce. Mięso jest ponoć delikatniejsze niż kurczak.

Takiego jeża można podać w winie, jeże ponoć lubią wino. Był kiedyś, dawno temu, bo na froncie I Wojny Światowej, przypadek jeża alkoholika. Przygarnęli go francuscy żołnierze i trzymali go jak skarb, okazało się bowiem, że jeż jest radarem na wojska niemieckie. Gdy tylko usłyszał wroga kulił się i zastygał - jeśli był zbyt blisko, lub uciekał w przeciwnym kierunku jak poparzony (mniam) - jeśli jeszcze się dało. Taka czujka to nieoceniona korzyść na froncie, toteż wszystkożerni Francuzi oszczędzili dzielnego jeża. Niemniej jeż okazał się, jak każdy dobry wojak, tęgim opojem.

Żołnierze francuscy mieli zwyczaj niedopijania wina. Nie, żeby nie chcieli lub żeby nie smakowało - zostawiali sobie na później drobną resztkę w manierkach, które stawiali w okolicach strzelnic. Waleczny jeż po obiedzie budził się spragniony, robił więc rundkę dookoła pobliskich strzelnic spijając wino z poukrywanych tam manierek. Stał się źródłem wielu konfliktów wewnątrz francuskiego sztabu, a cała sprawa wyszła na jaw przypadkiem. Otóż kiedy wracał, a wracał zupełnie normalnie, prostym krokiem abstynenta, więc kiedy wracał zdradzała go jedna rzecz: zapominał o okopie. Kiedy dochodził do niego zachowywał się jak te wszystkie kojoty z popularnych kreskówek, które, ścigając strusia, zapomniały o baczeniu na grunt pod stopami. Walił się więc 2/3 metry na łeb na szyję, nieprzytomny. Jednak - jak każdemu dobremu pijakowi - nic mu się nigdy nie stało.

Do czasu. Pewnego dnia pewien francuski żołnierz, który przypadkiem czuł się właścicielem jeża, i przypadkiem nazywał sią Blaise Cendrars, znalazł go nieżywego we własnej manierce, w której jeż zwykł sypiać. Że Cendrars był lekarzem-amatorem, zrobił mu sekcję zwłok.

Jeż zmarł na marskość wątroby.

W tym szczególnym okresie uczcijmy go dwiema linijkami ciszy.


Amen.


ps.
A wiele innych ciekawych rzeczy znajdziecie w najnowszym numerze CATRINAS, do pobrania - jak zawsze za darmola - na www.catrinas.pl już od dzisiaj!

niedziela, 30 października 2011

Catalina Jimenez: cukierek albo psikus

Że się w Polsce już wydrąża dynie i wiesza w oknach albo stawia przed drzwiami to wiedziałam. Że się urządza bale przebierańców, na które należy przyjść w przebraniu potwora, trupa albo szkieletu, to też wiedziałam. Ale że już i u nas dzieci chodzą po domach i zbierają cukierki, to mnie zaskoczyło. Mamy już w Polsce prawdziwy amerykański Halloween! No proszę.
W odróżnieniu od Paco, nigdy się nie jarałam Stanami, jasne, chciałabym zobaczyć Manhattan, ale bez przesady. Ich kultura, delikatnie mówiąc, nie powala głębią intelektu. Nie lubię ich za te wszystkie okupacje prowadzone pod pozorem wprowadzania jednego słusznego ustroju. I za to, że uważają się za pępek świata. Poza tym są grubi, bo do wszystkiego pchają sztuczną soję. Jestem pewna, że do owoców i warzyw też. Fu.
Ale podoba mi się Halloween. Jasne, jest badziewne i kiczowate, ale jest radosne. I to musi być fajna zabawa dla dzieciaków. Kościół katolicki oczywiście piętnuje Halloween, jako zwyczaj pogański i "zagrożenie dla duszy". Błagam, choinka na święta to też zwyczaj pogański. Co więcej, sam termin obchodzenia świąt Bożego Narodzenia - 25 grudnia był dniem narodzin boga Mitry. Poza tym, skoro, wg wiary chrześcijańskiej, bliscy są w niebie, bo przecież byli dobrymi ludźmi (a dobry chrześcijanin nie myśli o bliskich inaczej), za których w dodatku modlono się po śmierci (bo przecież dobry chrześcijanin modli się za zmarłych), no to chyba powód do radości, że są w niebie ze stwórcą?