piątek, 29 kwietnia 2011

Julio del Torro: Catrinas odchodzi

Na skrzynkę redakcyjną przyszedł mail zatytułowany Od Pan Christopher, a zaczynający się tak:

Drogi Przyjacielu 
Jestem Christopher Harrison kierownik dzialu ksiegowosci / Departament Audytu Bank Credit Suisse, Cabot Square Londyn. I skontaktujemy sie z Toba w odniesieniu do propozycji biznesowej, które beda z ogromna korzyscia dla nas obu i tych mniej uprzywilejowanych. Jako Menadzer Ksiegowosc dziale audytu Greater London Regional Office odkrylem kwoty £ 16,500.000.00 PLN (szesnascie milionów piecset tysiecy Great British funtów szterlingów) na koncie nalezacym do jednego z naszych zagranicznych klientów Late Pan Moises Saba Masri. On byl zydowskim potentatem biznesowych z Meksyku, który zmarl w katastrofie smiglowca na poczatku zeszlego roku. Pan Saba wynosil 47 lat, gdy zarówno jego zona, jego jedyny syn Abrahama (Albert) i jego synowa zginal w katastrofie helikoptera. 


Jakkolwiek informacja o śmierci Late Pana Moisesa Saby Masriego, żydowskiego potentata z Meksyku, zasmuciła mnie, postanowiłem przyjąć propozycję Pana Chrostopher Harrisona z dalszej części wiadomości:

Wybór jest skontaktowac sie cieszyla z charakteru geograficznego, w którym mieszkasz w szczególnosci ze wzgledu na wrazliwosc transakcji i poufnosc w niniejszym dokumencie. Teraz nasz bank zostal czeka na którykolwiek z krewnymi, aby sie do roszczenia funduszu dziedziczenia, ale niestety wszystkie wysilki nie sa niewazne. Osobiscie zostaly nieudanych odnalezienie krewnych, ani krewnych, aby Pan Saba. W tym zakresie, szukam Twojej zgody, aby zaprezentowac Panstwu jak najblizszych krewnych / Czy beneficjent do zmarlego tak, ze wplywy z tego konta wyceniono na 16,5 zl milionów funtów moze byc wyplacona do Ciebie. To bedzie wyplacane lub udostepniane w tych procentów od 60% do 40% mnie i dla Ciebie. Mam zabezpieczone wszystkie niezbedne dokumenty, które moga zostac wykorzystane do wykonania kopii zapasowej tego twierdzenia zamiar wprowadzic. All I need to, aby przeslac swoje nazwiska do dokumentów i zalegalizowac w British High Court, aby udowodnic, prawowitego beneficjenta.

All I need z kolei is love, pomyślałem, jednak zgodziłem się zostać beneficjent do zmarłego, tak, że wpływy. No bo kasa też jest ok. Kasa, koks i dziwki to w zasadzie rozczłonkowane love. Wysłałem dane mojemu nowemu przyjacielowi z Credit Suisse i po tygodniu na moim koncie pojawiło się osiem milionów Great British funtów szterlingów, wobec czego dziś popołudniu razem z całą Catrinas Banda wypierdalamy na Karaiby. Stamtąd planujemy publikować kilka kolejnych numerów gazety, w związku z czym w najbliższym czasie mogą się zdarzyć drobne opóźnienia wydawnicze. Sądzę, że czytelnicy zrozumieją. Za to sesje będą z pewnością udane.

Gdyby ktoś z Was miał inne ciekawe propozycje, czekamy na maile pod adresem redakcja@catrinas.pl Jeżeli nawet nie będziemy chcieli nawiązać współpracy - tak jak w przypadku Pana Christophera - przynajmniej najciekawsze maile z chęcią wrzucimy na bloga. Więc piszcie.
Aha! Jeśli przypadkiem jesteście uroczymi dziewczętami z flow na piszących chłopców, do maili załączajcie zdjęcia. Wówczas pamiętajcie też o zmianie adresu na julio@catrinas.pl

środa, 27 kwietnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Porucznik Jaszczur

Nienawidzę elektro. I to pomimo faktu, że nie rozpoznałbym go nawet gdyby się wychyliło zza krzaka i kopnęło mnie w dupę. Drażni mnie sam dźwięk tego słowa. Drażni mnie to, że elektro w moim wyobrażeniu słuchają typy o, powiedzmy, umiarkowanie wyrafinowanych gustach i wymaganiach intelektualnych.
Do tego jestem historykiem. Wpojono mi pewien rodzaj szacunku do przeszłości. Może nie bezbrzeżnego, ale wcale niemałego.
Ani jedno, ani drugie nie przeszkadzało mi roześmiać się kilka razy podczas oglądania poniższego. Oto kolejny filmik z cyklu: Hitlera rozterki przed grubym melo.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Wzdół Rządowy

Siedzę i patrzę a tu "Krzywe kolano". Zaduma nad tym faktem nie trwała długo. No trudno - pomyślałem chichocząc pod nosem. Sorry, ale parsknąłem śmiechem, gdy mym oczom ukazała się tabliczka "Zbroszki". Padłem.
- Skąd jestes? - zapytałem sam siebie - Z broszki... odpowiedzialem. HA! Bo niby skąd? Z Boskiej Woli?
Los skrzywdził rdzennych mieszkańców owej miejscowości. Prawie tak samo, jak mieszkańców Włocławka [Kujawy]. Nazwa może i nie śmieszna, i nie kojarząca się z niczym. Błąd. Jakiś mądry człowiek wymyślił, że kujawskie rejstracje będą zaczynały się od "C" no i nadal nic w tym dziwnego. Skrótem Włocławka niech będzie "WL"... I tak oto narodziła się rejestracja CWL... Współczuję. Jadąc z Roztocza do Warszawy możemy przejechać przez trzy fajnie brzmiące miejscowości, które układają się w zdanie: Nielisz Cyców Janki... Pasuje?!
Z polskich perełek: Rusek Mały, Szczury, Bity Kamień, Kłopot, Stare Niemyje, Wzdół Rządowy, Hultajewo, Konowały, Suczki, Zgon, Boska Wola, Zimna Wódka, Prace Duże, Micigózd, Łapiguz, Gołowierzchy, Sucha Psina, Niemyje-Ząbki. Mógłbym tak bez końca ale ze śmiechu podarłbym Nogawki, bo taka ze mnie Niezdara. A Wy Bożedary gdzie mieszkacie?
Aha, no i uwaga, bo "WLEWO" "KUTAS".

PS W sieci pojawił się czwarty numer CATRINAS!! do pobrania za free!! Bierzcie i czytajcie z tego wszyscy. To jest bowiem web zin wasz, który dla was przez nas jest robiony!

piątek, 22 kwietnia 2011

Julio del Torro: Piękna Ania z Ciechanowa


Każdy świętuje po swojemu. U mnie święta Zmartwychwstania wskrzeszają dogłębnie zakorzeniony pierwiastek egoteistyczny, który uzewnętrznia się pisemnie. Tym samym w dzisiejszym poście zamierzam uprawiać prywatę, przekazując zarazem dobrą nowinę.
A dobra nowina jest taka, że kurewsko mi błogo.
Wprawdzie w Wielki Piątek byłem w pracy, jednak wyszedłem dość wcześnie, zawinąłem się prosto do domu, gdzie w lodówce czekał cudowny ciemny Heban. Czekał, bo kocha, a że kocha, mógł poczekać jeszcze chwilę, aż przyodzieję rytualne szaty, to znaczy wrzucę na wątłą klatę koszulkę na ramiączkach, na łeb zaś słomkowy kapelusz. Tak przygotowany wyłowiłem Hebana, do towarzystwa zabrałem mu czerwonego marlborasa i wraz ze swoim panierowanym psem ruszyłem na balkon. Pies się położył, Heban otworzył, marlboras podpalił i tak, pijąc i paląc na słońcu, obserwowałem spódniczo-pokratkowaną, granatowo-bordową, a co najważniejsze wyjątkowo zgrabną pupę dziewczyny krzątającej się ledwie kilkanaście metrów ode mnie za nieprzyzwoicie czystymi oknami jakiegoś smutnego biura. Ale nawet bez pupy – wiosna, święta, błogość. I już. Tak zwyczajnie. Błogość, której czytelnikom Catrinas życzę pod te święta.

PS Być może należałoby napomknąć, że dokładnie to samo – co do joty – uczyniłem wczoraj i było mi równie błogo, co pozwala stwierdzić, że w postmodernistycznej figurze powtórzenia jest coś na rzeczy. Przynajmniej w mojej balkonowej parafrazie.
PPS Czytelnik raczy wybaczyć inkoherencję tytułu względem dalszej treści. Wynika ona z drobnego eksperymentu, o którym na pewno jeszcze w tym miejscu wspomnimy.
PPPS Czytelnik raczy pamiętać, że w pierwszy dzień świąt należy zaczerpnąć oddechu od zajączków i baranków, na co najlepszym sposobem jest zagłębienie się w lekturze czwartego numeru Catrinas.
PPPPS Heban jeszcze nie wysechł. Powracam na balkon. Alleluja!

czwartek, 21 kwietnia 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Kraina Latających Lusterek

Uwielbiam słuchać wypowiedzi przedstawicieli instytucji rządowych. Zawsze mają związane ręce. Muszą się trzymać odgórnych wytycznych dotyczących omawianego tematu. Dlatego dla udowodnienia jakiejś tezy nie mogą posłużyć się tradycyjną logiką arystotelesowską, a zamiast tego brną w meandry pseudoargumentów, giną w gąszczy w znacznej mierze fałszywych wywodów albo po prostu powtarzają jak mantrę oficjalnie lansowane slogany, licząc na to, że staną się one prawdą powszechną w drodze aklamacji – bez potrzeby dowodzenia ich słuszności.

Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego powtórzyła dziś ten wzór. Rada miała za zadanie udowodnić, że to pewna psychiczna dysfunkcja Polaków jest odpowiedzialna za, malejąco co prawda, ale ciągle najwyższą w Europie, ilość oraz śmiertelność wypadków drogowych. Konferencja zaczęła się od tego, że minister Grabarczyk zapętlił się jak kawałek w Winampie wymawiając wciąż tonem, który miał znamionować gromadzoną latami mądrość i doświadczenie, a z którego wyzierała sztuczność i ignorancja, te oto słowa: „Polacy kochają prędkość, która zabija”. „Polacy kochają prędkość, która zabija” – przeczytał z pierwszego slajdu prezentacji. „Polacy kochają prędkość, która zabija” – powiedział raz jeszcze. „Polacy kochają prędkość, która zabija” – podkreślił. Po czym dał do zrozumienia, że i on wie, i wszyscy inni wiedzą, że temat konferencji to w dużej mierze bujda na pożyczonych resorach. „Polacy kochają prędkość, która zabija” – stwierdził po raz ostatni i dodał – „A teraz wybaczcie państwo. Idę budować drogi. Prędkość nie jest jedynym powodem wypadków”.

Po nim pałeczkę przejął nadworny psycholog. Tłumaczył on np. w jaki sposób potrzeba udowodnienia własnej męskości sobie i otoczeniu przekłada się na skłonność do dociskania pedała. Znaczy pedału. Gazu. Mówił o głębokim, wręcz atawistycznym przymusie znalezienia płaszczyzny do porównywania się z innymi samcami i rywalizacji o względy kobiet, bo tylko zwycięstwo w takiej rywalizacji zapewni im genetyczną nieśmiertelność. Dowodził, że stosowanie się do przepisów ruchu drogowego jest tylko wypadkową społecznej skłonności do internalizowania innych powszechnie obowiązujących norm. Czyli, że im państwo bardziej praworządne, tym rozsądniej ludzie jeżdżą. Jego wypowiedzi przerywał co chwila oficer policji, który ledwo maskując zawiść, kompleksy i wypełniającą go, nazwijmy to eufemistycznie, antypatię do bardzo określonej grupy społecznej, jaką stanowią ludzie po czterdziestce w dobrych samochodach, pomstował na ich poczucie bezkarności i nieuzasadnioną niczym skłonność do plasowania siebie w kategorii osób uprzywilejowanych. Skłonność ta sprawia według niego, że bez wewnętrznych rozterek znacznie przekraczają oni dozwoloną prędkość.

Omawiając przyczyny wypadków obaj zgrabnie omijali najprostsze wytłumaczenie, które polega na połączeniu ich liczby ze stanem infrastruktury. Zupełnie ignorowali przy tym, fakt że liczba wypadków spadła gwałtownie w ciągu ostatnich dwóch lat, czyli, jeśli mnie pamięć nie myli, od momentu zwiększonej mobilizacji Ministerstwa Infrastruktury spowodowanej ogłoszeniem wyników losowania gospodarzy Euro 2012. Nie zastanawiali się też nad tym, że normy, który Polacy ignorują są po prostu często absurdalne i nieżyciowe. Nieuzasadnione ograniczenie do 70 km/h na prostej, dwupasmowej drodze nie uczy szacunku do żadnych norm.

Ale do tego duetu włączał się jeszcze od czasu do czasu szef szkoły bezpiecznej jazdy, który dodawał, że nagminne nadużywanie mocy silników wynika również z braku świadomości. I o tym dziennikarze mieli okazję przekonać się w praktyce. W sochaczewskim autodromie, znajdującym się na terenie jednostki wojskowej, pod okiem instruktorów mieli oni wykonać kilka ćwiczeń. Jedno z nich polegało na ominięciu ustawionej na drodze przeszkody podczas awaryjnego hamowania na mokrej nawierzchni. Czyli standard: pada deszcz, jakiś pieszy stwierdził, że przejdzie właśnie tu. Samochód miał abs, więc nie było problemu z zablokowaniem kół. Ale to, jak się okazało, nie stanowiło satysfakcjonującego remedium na braki w umiejętnościach.

Gdy zobaczyłem pierwszego gościa, który przejechał tego sztucznego, niskiego i mięciutkiego pieszego, pomyślałem, że to jakiś wyjątkowy fajfus. Po piątym przestałem się dziwić. Pieszy dostał chyba wszystkim. Frontem maski, reflektorem, bokiem samochodu, tylnym kołem. A kierowcy, którzy starali się go ominąć, wykonali więcej piruetów, niż byłem w stanie policzyć. Z samochodów znajdujących się zdecydowanie w innym miejscu niż powinny, wysiadali oni z wyrazem twarzy wskazującym na ewidentny brak zrozumienia dla tego, co się właśnie stało. Z jednej strony w ich ego wgryzał się bezlitośnie dysonans poznawczy, oznajmiając im złośliwym tonem, że powinni zweryfikować poglądy na temat swoich umiejętności. Z drugiej następował w ich głowach żmudny i trudny proces mający pozwolić na skonstruowanie jakiegoś zgrabnego łańcuszka przyczynowo-skutkowego, który objaśniłby im, dlaczego lekkie spóźnienie w kontrowaniu skrętu spowodowało przemieszczenie samochodu o dobre kilkadziesiąt metrów w bok. I to przy prędkości uznawanej powszechnie za niemal patrolową – 70, 80 czy 90 km/h. A odpowiedź była bardzo prosta. Fizyka.

Na normalnej drodze będzie tak samo. Tylko, że gorzej. Bo kilkadziesiąt metrów w bok oznaczać będzie krawężnik, czyli dachowanie, albo jadącą z naprzeciwka ciężarówkę. Drogi Czytelniku. Wiem, że i tak nie uwierzysz w to, co właśnie napisałem. Ale, jeśli możesz, uwzględnij moją prośbę i zanim następnym razem postanowisz spróbować swoich sił ryzykując przekroczenie granicy Krainy Latających Lusterek, zaopatrz się w gruby, czarny, foliowy worek. Twój zezwłok będzie się w nim prezentował nad wyraz estetycznie.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Patriotyzm, gwóźdź i krew

Wstałem o dziwo bez kaca. Względnie wyspany, bo piąta rano nie jest moją ulubioną godziną do podnoszenia się z wyra. Pogrążony w sennosci, wyjrzałem przez okno a tam słońce! 
- Prawie jak w Acapulco! - Pomyślałem. Odpaliłem laptopa, włączyłem pocztę i tu sielanka się zakończyła. Poza dwudziestoma paroma powiadomieniami z facebooka ujrzałem tą jedną wiadomość, na którą czekałem. Skoro czekałem, to dlaczego sielanka dobiegła końca? Otóż fakt czekania był niezwykle ekscytujący, jednak ostateczna treść w ogóle mnie nie zadowoliła. Zawiodłem się. Biuro rachunkowe wysłało mi comiesięczne rozliczenie podatków za miesiąc poprzedni. I tu właśnie zaczynają się schody. Po głębszej analizie finansów marcowych stwierdziłem słuszność cyferek, które patrzyły na mnie szatańskimi oczami wprost z matrycy laptopa, oczywiście kupionego na firmę. I w tym momencie wpadła mi do zaspanej głowy refleksja... Mocno osadziła się w moich zwojach mózgowych. To było trochę tak, jakbym wbił sobie gwóźdź w głowę. Refleksja bolała, głowa i serce krwawiły i znikąd ratunku. Podatki są podobno po to, aby je płacić. Są też ulgi podatkowe, czy inne odliczenia. W przypadku mojej działalności jest identycznie, jak ze strzałem w swoje własne kolano! Nie widzę światełka w tunelu na generowanie kosztów. Mam jedynie zarobki. Kupiłem 10 laptopów, 4 drukarki, 6 telewizorów i co dalej? No właśnie. Co dalej? No dalej jest Urząd Skarbowy, który co miesiąc kłania mi się w pas i mówi:
- PŁAĆ!
A ja biedny ludzik, nie mający pojęcia o wymigiwaniu się od fiskusa, płacę. Tu warto wspomnieć o kolejnej refleksji. Ten mój piękny, choć brudny, kraj uczy mnie tylko jednego. Jak uciec od tych dziadowskich podatków?! Uczy kombinowania i oszustwa. Bo do czego to dochodzi?! Płacę miesiąc w miesiąc górę szmalu Urzędowi tylko po to, abym w rozliczeniu rocznym PIT ileś tam dowiedział się. że jeszcze za mało zapłaciłem i w tym roku muszę 500 zł dopłacić. NOŻ KURWA! Co się dzieje, do najjaśniejszego Chujogroma, się pytam? Złodziejstwo i drobnopedalstwo. Jak tu żyć? Nie chcę okradać Państwa Polskiego, ale skoro to ono wbija mi gwóźdź w głowę, to zmuszony jestem opuścić ten kraj i płacić podatki gdzie indziej albo zacząc oszukiwać. Dziękuję Szanownej Władzy za wskazanie mi kolejnego argumentu przeciwko mojemu patriotyzmowi. A więc, gdy będzie wojna, na mnie nie liczcie, bo nie mam o co walczyć. A na święta mówię Alleluja!

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Bustos Domecq: Wielkanocny chill

Jest taki stary dowcip o rozmowie kwalifikacyjnej na stosunki polityczne. Siedzi blond laska, pełny stanik rekompensuje pustkę we łbie; próbuje coś dukać, ale nie idzie. Profesor zadaje pytanie pomocnicze, drugie, trzecie. Pyta w końcu zniecierpliwiony kto jest premierem - nie wiadomo. Kto był premierem wcześniej, prezydentem chociaż?! Też do końca nie jest jasne. Pyta skąd słodkie dziewczę przybyło na co ona: z Bieszczad. Więc profesora podchodzi do okna, zasępia się ponuro i myśli "a może tak pierdolnąć to w chuj i wyjechać w Bieszczady"?

Dowcip, choć opowiada o błogosławieństwie niewiedzy, które bywa wielkie, postanowiłem w tym roku wcielić w życie. Kilka dni przed świętami pakuję mandżur i z wesołą kompanią podobnych pojebów wyjeżdżamy ze stolicy. Co prawda w Karkonosze, ale chuj to chuj - Karkonosze, Bieszczady, grunt, że daleko, i że psy dupami  szczekają. Jedziemy - uwaga - łazić.

Mam już wszystko, co potrzebne, żeby miło spędzić Wielkanoc: uprzedziłem rodziców, z którymi zawsze chętnie oprócz świąt, że mogą się mnie nie spodziewać; zostałem wydziedziczony przez babcię; mam buty, plecak, kurtkę, bluzę i koszulki bawełniane po 9,99 każde od tej firmy, co to nie sposób jej wymówić, za to wiadomo, że jak połazić, to w jej ciuchach. Mam już nawet urlop, mam chęć, mam zaklepany samochód, który mnie tam zawiezie, mam nawet damsko-męskie towarzystwo na noc wcześniej, i - co więcej - mam aprobatę Cataliny, która jedzie ze mną.

I problem jest jeden tylko: ja nie łażę. W ogóle do sportowców nie należę, co potwierdzi każdy a Julio z Fidelem dorzucą jeszcze kilka uwag o moich talentach piłkarskich. Może kiedyś, w dawnych dobrych latach kiedy miałem cały sekretariat organizujący mi rzeczywistość pozaszkolną. Sekretariat miałem całkiem rozbudowany, bo dwuosobowy: matka z ojcem dokładali wszystkich starań, żebym wyrósł na chłopa co się zowie. Toteż uczyłem się tłuc inne dzieci na zajęciach z judo (zdobywając nawet jakieś punkty na zawodach), uczyłem się jeździć konno i mimo wrodzonego braku wyobraźni nigdy niczego sobie nie złamałem. Uczyłem się gry w tenisa, i tu też zdobywałem jakieś punkty na zawodach. Jeździłem na nartach od 6 roku życia.

Ale sekretariat zastrajkował gdzieś w okolicy końcówki liceum i kariera sportowca została stracona. Zaczęło się całe to czytanie, pisanie, a kiedy już można było pić i palić oficjalnie, a nie po kątach, wszystko było przesądzone.

A teraz nagle, po latach nikotynowo-alkoholowego letargu (trzeba przyznać, że błogiego), wyrywa mnie ze snu  jakaś nowa załoga co to chce stawiać mnie na nogi.

I dobrze. Przynajmniej się człowiek urwie od tych wszystkich cukrowych baranków i wełnianych króliczków, a w Wielki Piątek kabanosa sobie opierdoli na wysokości. I może - dałby Bóg - zasięgu nie będzie!

piątek, 15 kwietnia 2011

Julio del Torro: Rada Paco, calvados, śledziona i dlaczego należy czytać Catrinas

Od pewnego czasu mam problemy ze snem. To znaczy, że nie mogę zasnąć, a jak już zasnę, to śnią mi się martwe dzieci w basenie, które stamtąd wyławiam.
Jemy z Paco jajecznicę i mówię mu, że mam problemy ze snem.
- To nerwy - oznajmia Paco. - Stres cię zżera.
- Jaki kurwa stres?! - pytam grzecznie. - Od dobrych dwóch tygodni nic mnie nie stresuje.
- Otóż nie. Stresuje cię praca.
- Praca? Mamy wylajtowaną pracę. Praca w ogóle mnie nie stresuje.
- Mylisz się, ale o tym nie wiesz. Praca stresuje cię podświadomie. Coś o tym wiem. Miałem zgagę.
Następnie Paco wykłada, że pewnego pięknego dnia postanowił mieć wyjebane na wszystko i tego dnia minęła mu zgaga. I że ja też tak powinienem uczynić, a ze snem będzie wszystko po staremu.
Cóż. Byłem wdzięczny za radę. Aczkolwiek uznałem ją za smętne pierdolenie. Skoro rzekomo powód mojej bezsenności (i tych dzieci jebanych) jest podświadomy, zatem świadomie nieodczuwalny, to jak niby mam mieć na niego wyjebane? Na coś czego nie ma? To mi zapachniało tanim wojującym ateizmem.
W swej walce postanowiłem uciec w ablucję literacką. Ale nie w jakieś terapeutyczne pisaniny. Postanowiłem zmienić osobowość, przemieniając się w postać literacką. Wybrałem Ravica z Łuku Triumfalnego. I zakupiłem calvados.
O Joannie Madou, przy Ravicu i calvadosie rzecz jasna niezbędnej, nie będę wspominać z prostej przyczyny. To foch. Ostatnio powiedziano mi, że jestem śledziony. Nie. Że jestem śledzony. Że śledzi się moje posty na blogu. I że jasno z nich wynika, że się wypaliłem. Że w miejscu zajmowanym kiedyś przez wyczucie estetyczne posiadam obecnie chuja. Że nie jestem w stanie napisać niczego, co pośrednio bądź bezpośrednio nie odsyła do łechtaczki. Że tylko jedno mi kurwa w głowie. Co jest oczywistym kłamstwem.
Powiem wam za to, że przy pierwszym łyku calvados zawiódł mnie kompletnie. Joannę zresztą też. Wiem, że w Polsce wybór jabłkowego trunku jest niemrawy. Ja widziałem dwa rodzaje. I jeden z nich zakupiłem. I z początku mnie zawiódł. Jednak wierzcie, jeśli zaopatrzycie się w małe kieliszki z długą nóżką, wlejecie sobie 1/3, chwilę dacie mu poleżeć, a następnie łykniecie jednym haustem, to przez chwilę będziecie w Normandii pod jabłonią cydrową. Przez chwilę będziecie Ravikiem. Ja byłem.
Ale ze spania i tak łechtaczka. To znaczy chuj.
Zaś Catrinas należy czytać, bo jesteśmy zajebiści.

środa, 13 kwietnia 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Pierdolone drzwi

Słowo „irytacja” w ogóle nie oddaje uczucia, które szary, niepozorny, przypadkowy bywalec przypadkowej knajpy przypadkowo siedzący przy stoliku najbliżej drzwi odczuwa, gdy nowi klienci wchodzą do środka. Tudzież starzy klienci wychodzą na zewnątrz. Zresztą, tak jakby nowi mogli wejść na zewnątrz, a starzy wyjść do środka. Nieważne. „Irytacja” pozbawiona jest obligatoryjnej dawki wulgaryzmu, niezbędnej do prawidłowego sformułowania własnego uczucia.

- Motyla noga! – krzyknął poirytowany Henryk energicznie stawiając kubek na blacie rozchybotanego stołu. – Dlaczegóż do licha ciężkiego nie zamknie pan tych diabelskich drzwi?

Henryk miał prawo być poirytowany. Siedząc w rosyjskiej restauracji – sieciowej, ale zawsze – nie życzył sobie, by każdy osobnik wychodzący, wchodzący, wyglądający, palący, czy zwyczajnie złośliwy, w każdym razie korzystający z drzwi z popsutym siłownikiem, ergo niedomykających się, zostawiał te drzwi niedomknięte. Bo Henrykowi było zimno. Niby już kwiecień, ale wiadomo, jakby to powiedział mój dobry znajomy K., w kwietniu jak w garncu, trochę zimy, trochę pada.

Znowu jakaś para wyszła na zewnątrz. Azjaci. Henryk nawet nie wiedział czy palą. Właściwie chyba wyszli tylko po to, żeby się trochę poobściskiwać. Bo to takie romantyczne, włożyć ukochanej język do gardła na środku pieszej autostrady. Chłopak niby wychodząc pociągnął drzwi lekko za sobą, ufając, że ich własny ciężar pozwoli im domknąć się spokojnie. Ufaj ale sprawdzaj, jak mówi stare ubeckie przysłowie. Ale to Azjata, skąd ma wiedzieć, kim byli ubecy? Drzwi się nie domknęły, bo, jak wspomniałem, siłownik nie działał a magnes był z pewnie z demobilu. Kupiony, jak nic, na wyprzedaży w Gruzji. Henryk wstał ociężale i dając upust swojej nie oddającej wiernie uczuć irytacji, trzasnął tymi diabelskimi drzwiami. Azjata nawet na niego nie spojrzał, obmacując dziewczynę.

Kilka chwil później wrócił. Azjata znaczy. Znowu popchnął je lekko, i znowu zaufał, że zadziałają jak powinny. A one znowu nie zadziałały. Henryk już szykował się do gromkiej awantury, kiedy obok niego śmignął murzyn. Wkroczył energicznie na scenę nie popychając lekko żadnych drzwi. Trzasnął nimi, jakby to nie był kawałek plastiku a tytanowa grodź w szwajcarskim sejfie i zniknął w innej sali. Jakby potrzebował sił wszystkich swoich murzyńskich przodków, żeby przedrzeć się przez tę straszliwą zaporę. Drzwi odbiły się od futryny i pozostały tak samo na wpół otwarte, jak wtedy, kiedy Azjata ledwo je musnął. Czyli, skonstatujmy, rzecz nie zależała od siły.

- Zwrócić mu uwagę, czy nie zwrócić? – spytał się na głos Henryk iście na szekspirowską modłę. – Zwrócę, to powiedzą, żem rasista. Albo gorzej! Ksenofob! A w rosyjskiej knajpie… - Henryk zadumał się nieco. W rosyjskiej knajpie, szczególnie w okolicach 10 kwietnia, wyjść na rusofoba nie wypadało. I jeszcze do jedzenia napluć mogli. I co tu zrobić? – Co tu zrobić? – powtórzył jeszcze raz, znowu mamrocząc do siebie nad przepysznym carskim kotletem i aksamitnym Obołonem – Nie jestem ksenofobem. Przynajmniej nie ponad miarę. Ani rasistą. Nie nienawidzę murzynów bardziej niż innych ludzi. Ale czy oni mogliby wreszcie zacząć zamykać za sobą te pierdolone drzwi?

wtorek, 12 kwietnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Codzienny poranny kac.

Piję. Piję prawie codziennie. Więcej lub mniej ale piję. Nie piję piwa. Browar jest dla mięczaków. Browar wydyma.
Piję. Piję gorzałę. Lubię ją. Często walę drinki. Robię je w różnych odcieniach błękitu i zieleni, bo te żółte to takie zwykłe. Od 26 lutego 2011 w mym gardle zdarza się gościć drinkowi CATRINAS. Mieszam go tylko inaczej niż Seba, barman z 2na3, który to był pierwszym podawaczem tego drina.
Większe pół szklanki zapełnia gorzała. Następnie wlewam jakiś niebieski zabarwiacz, który wydawałoby się jest dla pedałów, ale swoje dodatkowe 20% wnosi. Wlewam tego parę kropel, aby uzyskać morski kolor, po czym dopełniam szklankę spritem. Trochę lodu i CATRINAS gości na mym stole.

Piję bo lubię, bo mi smakuje, bo... No właśnie – piję żeby wyluzować. Spięty coś ostatnio jestem. Muszę się chyba wyspać i porządnie odpocząć. Nie piję żeby zapomnieć. Po pierwsze nie mam o czym zapomnieć, a po drugie moja pamięć sięga 6h wstecz, więc i tak zapominam. Piję i rozpijam innych. No cóż, nic na siłę, wszystko młotkiem.
Lubię umoczyć ryj z kumplami w wiadrze gorzały. Oczywiście można się bawić bez alkoholu, ale pytam się, po co?

Irlandczycy mają fajnie. Mają zajebiste pijackie przyśpiewki! Walą aż padną i do tego tańczą, grają i śpiewają. Zresztą nie tylko oni.

 


Pierdzenie, plumkanie czy jak tam to nazwać, ale uwierzcie, że podczas chlania w knajpie wszyscy to śpiewają!! Impreza na całego!
Gdy słyszę, że od picia “wysiądzie” mi wątroba to kiszki mi się same skręcają. A ci dżentelmeni co pod sklepem od 40 lat stoją a raczej leżą najebani, to co? Z plastiku są? Walą co popadnie i żyją 80-90 lat! No przecież nie mówię że bycie nurem jest wporzo, chociaż może warto spróbować?

Tak czy inaczej chlanie zazwyczaj kończy się kacem. Większym czy mniejszym, ale zawsze kacem. Stąd też, że znam kaca z autopsji, uwielbiam film “Kac Vegas”. Jestem sednem tego filmu, a na wiadomość o drugiej części tupie nerwowo nogą, nie mogąc doczekać się premiery. Zadaję sobie tylko jedno pytanie: Skoro druga część “Kac Vegas” rozgrywa się w Bangkoku a nie w Vegas to polski tytuł filmu będzie “Kac Vegas 2”, czy jednak dopasują go do rzeczywistego miejsca kaca?
Po angielsku oczywiście brzmi dobrze “The Hangover” i tyle... Kac to kac, niezależnie od miejsca. Widzę pewne podobieństwo “Kac Vegas” i “Ocean's..11, 12, 13...”. U Oceana chodziło o kradzieże bardziej lub mnie zagmatwane. Wiadomo czego się spodziewać w kolejnej części, ale ciekawi nas w jaki sposób osiągną cel i jak innych wychujają. Podobnie jest z “Kac Vegas” w drugiej części chodzi oto samo co w pierwszej. Ta sama ekipa jedzie tym razem do Tajlandii, impreza jak poprzednia... gubią członka... ekipy... Stu [dentysta] jak zwykle ma jakiś uszczerbek na ciele. W pierszej części wyrwał sobie ząb, tym razem ma dziarę na twarzy!!! Bardzo powtarzalny scenariusz, a mimo to czekam z niecierpliwością. Trailer mnie rozbawił.
A więc kolejny poranek zaczynam kacem i to takim prawdziwym, w końcu pić trzeba! A dla Was wstęp do “Kac Vegas 2” w Bangkoku!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Catalina Jimenez: krzyż

Dyskurs katastrofy smoleńskiej w mediach, w niektórych kręgach na ulicy i w radiu Maryja, o ile jeszcze ono się tak nazywa, niestety nie podchodzi redakcji Catrinas. Właściwie to po prostu wszyscy nim rzygamy. Jak, mam nadzieję, większość naszego społeczeństwa (ta mniejszość jest po prostu bardziej głośna) przynajmniej w Warszawie. I  naszym wieku. Tak sobie wmawiam, żeby nie zwariować. Niestety ta głośna część stała się w okolicach rocznicy jeszcze bardziej głośna. Razem z Bustosem nie dalibyśmy rady tego słuchać. Nie mamy telewizora, radia właściwie można by nie włączać, internet i tak nam się skończył (bo to taki mobilny z limitem i jak Bustos ściąga pornosy, które nazywa nie wiedzieć czemu muzyką, to się internet kończy przed upływem miesiąca), ale demonstracje jakieś były zaplanowane. To oznaczało, że może dojść do bezpośredniego spotkania z jakimś idiotą, który nie wierzy w to, że samoloty czasem spadają, bo się zepsują. Szczególnie stare samoloty. Jakaż była więc nasza radość, gdy okazało się, że czas rocznicy spędzimy m. in. Pulgito i jego Aniołkiem za zachodnią granicą. 
10 kwietnia uczciliśmy wizytą na Kreuzberg (dzielnica Berlina nazwa ozn. góra krzyżowa), więc było całkiem tematycznie. Okazało się, że Berlin pięknym miastem jest. Miastem z mnóstwem parków, w których ludzie grillują (i nikomu nie przeszkadza, że śmierdzi), leżą na trawie (o zgrozo!), piją piwo (tak, i nikt nie dał nam za to mandatu, poważnie), albo pływają kajakami po licznych kanałach. Sielanka, radość, spokój, zielone drzewa i miliony knajpek, a każda inna i każda z klimatem. Ludzie mili, fajnie ubrani i bardzo przystojni (męska część w każdym razie). Idealna niedziela. A wy tam sobie krzyczcie, że to wszystko spisek, ja do was wcale nie chcę wracać.

piątek, 8 kwietnia 2011

Julio del Torro: Wokół rocznicy, wokół bioder

Lubię te biodra obwiązane materiałem. Materiał otula je niedbale. Jest luźny. Niby otula, niby opada. Pod nim rysuje się już podbrzusze, rysują się pośladki. Lubię ten zabieg: niby wiadomo, że jeszcze wszystko zakrywa, ale rzeczą nieuniknioną jest, że w końcu opadnie.
Oczywiście pod materiałem nie ma nic. Oczywiście od pasa w górę dziewczyna jest naga. Oczywiście.
Oczywiście nie ma rąk.
Dokładnie 191 lat temu, 8 kwietnia 1820 roku, grecki wieśniak Yorgos Kentrotas, w ruinach starożytnego miasta Adamas, głównego portu doryckiej wyspy Melos, odnalazł posąg Afrodyty, znany całemu światu jako Wenus z Milo. Wypijcie w ten piątkowy wieczór za pamięć Yorgosa. A gdy sobotni kac minie, obejrzyjcie Marzycieli Bertolucciego. Jest tam taka scena...

środa, 6 kwietnia 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Krótkie fiuty

Kiedyś byłem właścicielem i menedżerem salonu samochodowego w West Barnstable w stanie Massachusetts, zwanego Saab Cape Cod. Salon i ja zbankrutowaliśmy trzydzieści trzy lata temu. Wtedy saab, jak i teraz, był szwedzkim samochodem, i teraz wierzę, że moje niepowodzenie jako dilera tak dawno temu wyjaśnia coś, co w innym razie pozostałoby głęboką tajemnicą: dlaczego Szwedzi nigdy nie przyznali mi literackiej Nagrody Nobla. Stare norweskie przysłowie mówi: „Szwedzi mają krótkie fiuty, ale długą pamięć.”

Kurt Vonnegut, Człowiek bez ojczyzny

wtorek, 5 kwietnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Stary człowiek i już nie może

Biegam po podwórku cały dzień, dre ryja ile wlezie. Biegam, latam, skaczę. Fontanna, piaskownica, zjeżdżalnia, huśtawki!
- Paco, el hogar – słyszę jak mama woła mnie do domu.
- Mamá, ni un minuto – odpowiadam
Przecież nie mogę przerwać zabawy w tym momencie!!! Właśnie znęcamy się nad zwierzętami, jednocześnie ubijając mrówki. A w planach na dzisiaj jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. Gdy mama wzywa juz 3 raz, a w jej glosie slychać ból i cierpienie mojego tyłka, postanawiam wracać. Żegnam się z Alejandro, moim kumplem i zmierzam powolnym krokiem do drzwi. Jestem zmęczony, brudny i obolały ale wiem, że jutro dokończymy zabawę i napewno prędzej czy później rozniesiemy nasze podwórko!
Tak też się stało. Byliśmy mali... czy głupi? Tego bym nie powiedział. Byliśmy młodsi. Zabawy podwórkowe były celem samym w sobie.

Minęło te dwadzieścia lat a w naszych, ponad trzydziestoletnich, głowach nadal siano zostało i mamy chęć na zabawę ... no może trochę inną, ale wciąż ruch wskazany. Koniec lutego zwiastuje wiosnę, więc rower czas odkurzyć i wziąć się za siebie. No właśnie - i tu zaczynają się schody. Przejechałem 15 kilometrów i moje kości, stawy i mięsnie odmówiły posłuszeństwa! Zakwasy trzymały mnie kolejne dwa dni.
Co się stało pytam samego siebie?!... Do czego to doszło żeby nie móc się ruszać po zagraniu krótkiego meczu w gałę czy w siatkę?! Ludzie!!! Co się z nami dzieje?
Od dwóch miesięcy staram się jeżdzić regularnie rowerem, jutro biegnę na basen a w środę może jakaś piłka. Siedzenie przed kompem, spacer do parku na wódę czy tenis na nintendo wii nie bardzo przypomina mi tą dawną zabawę i oddychanie pełną piersią. Mimo, że szlugi porzuciłem dobre 3 lata temu wcale nie czuję się lepiej. Napewno ma to związek z tym przepysznym amerykańskim daniem narodowym jakim jest hamburger.. No ale o tym pisałem wcześniej

Czy jestem stary i już nie mogę? Otóż Szanowni Państwo – gówno prawda! Jestem młody, a już nie mogę. I to nie tylko ja. Patrzę tak na was jadąc rowerem i wiecie co?
Jesteście dokładnie tak samo sztywni jak ja! Z małymi wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Trzeba coś zmienić. Może podejście, może obowiązki a może środowisko. Hmm

Nie umiem tańczyć ale umiem się gibać w rytm muzyki. Jednak i tak tego nie zrobię gdyż obawiam się złamań, naciągnięć i/lub zakwasów.