czwartek, 30 czerwca 2011

Rodolfo Bardonado: Bazarowy dialog o poziomkach

Moja mama była ostatnio z ciotką na bazarze. Postanowiła kupić poziomki, a że widocznie  weszły z ciotką na wyższy poziom abstrakcji zagadnęła sprzedawczynię w ten sposób:
"Proszę pani, chciałam kupić poziomki dla dziecka, syn ma 26 lat - myśli pani, że go nie uczulą?"
Sprzedawczyni z pełną powagą odparła: "Ja jestem z lipca więc mam ciągle 25 lat ale jem je regularnie i mogę potwierdzić, że nie uczulają."
"Syn miał urodziny w czerwcu, więc już ma 26, ale wezmę i zaryzykuję" - zakończyła moja  rodzicielka biorąc porcję poziomek
i dodając: "Drogie są, ale raz w roku to można dziecku kupić."

Naprawdę niezłe pomyślałem, gdy mama mi opowiedziała ów dowcip.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że po zjedzeniu owoców dostałem srania...

środa, 29 czerwca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Kawał Historii

Jakiś czas temu mój studiujący na AWF brat powiedział mi, że czeka go kolokwium z berka kibelka. Gra jest prosta. Delikwent dotknięty przez berka musi przykucnąć zginając kolana pod kątem możliwe najbliższym prostemu i wyciągnąć jedną rękę przed siebie. Inne osoby mogą go z tej średnio wygodnej pozycji uwolnić siadając na kibelku (kolanach) i naciskając spłuczkę (rękę). I czy nie jest to zabawniejsza forma zaliczenia niż jakieś tam na przykład prace roczne?

Chociaż pisanie prac też miało swój urok. Zły urok, dosyć często. Na przykład na pierwszym roku historii czekałem sobie kiedyś w idiotycznie długiej kolejce, żeby zapisać się na pracę do ostatniego nieobstawionego doktora – doktora J. Była to, jak łacno poznać, era przedusosowa. Zapisy przez internet nie funkcjonowały. Czekając zastanawiałem się, do kogo trafię. A dokładniej – jak bardzo źle. Skoro doktor J. był ostatnim, który miał wolne miejsca, pewnie musiał cieszyć się raczej średnią opinią.
- O, cześć stary. Co tu robisz? – znajomy z czwartego roku wyrwał mnie z zadumy.
- Zapisuję się na pracę roczną ze starożytnej – odparłem.
- Ze starożytnej? – powtórzył. – Tylko nie idź do takiego gościa z włosami do połowy policzków i w okularach. Pamiętaj!
Zapamiętałem. Ale co miałem zrobić? Stałem w kolejce do OSTATNIEGO człowieka, który miał jeszcze wolne miejsca. Ciężko tu mówić o jakimś wyborze. Kilkanaście minut później wszedłem do pokoju numer dwa. Przywitał mnie uśmiechnięty, lekko łysiejący młody mężczyzna o ewidentnym nadmiarze energii i pewnym braku koordynacji w ruchach. Od razu go polubiłem.
- Doktor J.? – spytałem z nadzieję.
- Doktor W. – powiedział. – Doktor J. siedzi tam.
Spojrzałem we wskazanym kierunku. Człowiek w okularach i z włosami do połowy policzków machnął na mnie ręką, żebym podszedł bliżej.

Pierwsza rozmowa była nawet przyjemna. To mnie zwiodło. Dopiero później okazało się, że J. jest miejscowym pogromcą pierwszoroczniaków, że zdarzają się studenci, którzy trafiając do niego potrafią z powodu głupiej pracy rocznej zrezygnować ze studiów. Gdy przyszedłem na pierwszy dyżur ze swoją złożoną z dziesięciu pozycji bibliografią, wyśmiał mnie, ochrzanił i wyrzucając za drzwi krzyknął, że jeszcze sto.

Rok później miałem większe szczęście. Zapisałem się do profesora, do którego chodziłem cały semestr na zajęcia. Liczyłem na to, że mnie będzie kojarzyć.
- Pan, pan? – spytał mnie wpatrując się we mnie wzrokiem pełnym niezrozumienia, gdy wszedłem do zakładu historii średniowiecznej, żeby odebrać sprawdzoną pracę. Zorientowałem się, że to podwójne pytanie dotyczyło mojego nazwiska i celu wizyty. No nie kojarzył mnie.
- Lewandowski – mówię – ja w sprawie pracy.
- Ach w sprawie pracy – uderzył się w czoło. – Jasne panie Lewandowski, ona gdzieś tutaj jest – rzucił się do przeszukiwania wszystkich szuflad i szafek w pomieszczeniu. – Ja ją nawet czytałem, wie pan? Nie jest zła. Ale wolałbym wystawić ocenę mając ją przed sobą. Nic to. Nich pan przyjdzie za tydzień, dobrze?
Miałem wybór? Przyszedłem za tydzień. Nie było go. Przyszedłem za dwa.
- Pan, pan? – zaserwował mi deja vu.
- Lewandowski – westchnąłem. – W sprawie pracy.
- Ach w sprawie pracy – ponownie rzucił się przeszukiwania wszystkich możliwych skrytek. – Ona gdzieś tutaj jest, wie pan?
Nagle przerwał przedstawienie, spojrzał na mnie zmartwiony i przyznał:
- Wie pan co, panie Lewandowski? Pan to jest takim moim wyrzutem sumienia.
- Wie pan co, panie profesorze? – odparłem bez zastanowienia. – To za te wyrzuty sumienia, to czwórkę.
- Nie, ja tak nie mogę, wie pan, protokół… - zamyślił się chwilę. – Tak? – spytał w końcu. – Czwórka panu wystarczy? Nawet cztery i pół panu postawię.
Wziąłem.

***do ściągnięcia najnowszy numer miesięcznika myzyczno-literacko-softerotycznego CATRINAS - na www.catrinas.pl***

wtorek, 28 czerwca 2011

Paco Haya Rodriquez: Własna droga do szatana

Dzieciństwo miałem raczej spokojne. Takie normalne. Tata, mama, wspólne wycieczki czy wyjazdy. Oczywiście nie obeszło się bez kilku wizyt w szpitalu na zszywaniu - udało mi się kilkakrotnie spaść z drzewa. Ot, zwykłe uroki biegania po warszawskim podwórku. Zjadłem niejedną dżdżownice i ubiłem niejedną mrówkę czy inne bogu ducha winne stworzenie. Niektórzy moi kumple z tamtych lat mieli podobnie, inni trochę gorzej, a zdarzali się tacy, którym było lepiej. Mimo tego było coś, co łączyło nas wszystkich.

Muzyka. Każdy lubił muzykę. Oczywiście różną. Jeden wolał MC Hammera czy Vanilla Ice, drugi natomiast gustował w Sodom czy Kreatorze. Ja byłem gdzieś pomiędzy. Lubiłem “U can't touch this” ale płyta “Agent orange” by Sodom też była wypasiona. Do 10-tego może 11-tego roku życia szukałem swojej ścieżki muzycznej. Od New kids on the block po Obituary. Szukałem w zakamarkach samego siebie jednego atomu przewagi. Przewaga nastąpiła, gdy w ucho wleciała mi płyta “Arise” Sepultury. A później było z górki. Ten jeden atom przewagi miałem zawsze w sobie, musiałem go tylko znaleźć, gdyż ojciec mnie nie oszczędzał muzycznie. Black Sabbath leciało u nas codziennie :) więc co miałem zrobić? No, mogłem się buntować, ale po co?
Pirackie kasety można było dostać na każdym kroku, więc kolekcja uzbierała się nie mała. Biegałem jak małpa w klatce po pokoju z rakietą do tenisa jako gitarą i przy dźwiękach AC/DC obijałem się od ścian. Z tego co ustaliłem - nie tylko ja... Każdy szanujący się metalowiec wczesnych lat 90-tych robił to samo :)
Po dziś dzień śpiewam piosenki po swojemu, bo nie chce mi się szukać tekstów. A napewno nawalam na powietrzno-wirtualnej perkusji, machając łapami dookoła i udając, że jestem najlepszym perkusistą EVER!!
Przy tym macham łbem, rękami i nogami tworząc nowe figury do “Tańca z gwiazdami”. Przed Państwem Fear Factory:

Liczba wyświetleń mówi sama za siebie, MC Hammer:

A tu niewiele mniej wejść... Vanilla Ice: 

PS CATRINAS 06 już śmiga w sieci! Masz swój egzemplarz?

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Bustos Domecq: Dziwny jest ten świat

Do pracy dojeżdżam metrem. Z kilku powodów: przede wszystkim poruszanie się po centrum Warszawy w godzinach porannego szczytu katorgą samo w sobie, a jeśli do tego poruszacie się zielonym Matizem, to katorga łączy się z hańbą. I zostajecie skatowani, pohańbieni, i pewnie jeszcze trochę obici przez wybitnych rajdowców warszawskich (za nie wrzucanie kierunkowskazu przy zjeździe z ronda powinno się wykłuwać oczy). Wszystkiego tego mogę uniknąć wskakując do metra - jeździ często, spod samego domu do samego celu, może usiąść nie ma jak, może czasem przyjdzie stać obok przeuroczej z pewnością babci, która akurat dzisiaj na śniadanie musiała pożreć skrzynkę cebuli, ale za to sobie poczytam we względnym spokoju. Parę stacji, a człowiek jest kilka stron do przodu. Ktoś powie, że w samochodzie mógłbym sobie odpalić audiobooka, ale ten ktoś nie wie, że mój Matiz z elektroniki ma tylko światła, a i to spory sukces.

Niemniej przejażdżki metrem mają jeszcze inną zaletę (która czasem, jak w przypadku babci po cebuli, jest wadą): pozwalają bliżej obcować ze stołecznym społeczeństwem. I tak wysiadając na stacji Metro Świętokrzyska od tygodnia mniej więcej obserwuję, jak technologia wkrada się w nasze życie ukradkiem, jak ułatwia nam życie nie zawsze na styl życia wpływając. Bo zwykło się uważać, że rozwój technologii zmienia wszystko, że digitalizując każdy aspekt naszego życia stajemy się mniej lub bardziej ludzcy, mniej lub bardziej sprawni intelektualnie, mniej lub bardziej towarzyscy - tak czy inaczej: inni.

A tu proszę, siedzi grajek uliczny. Siedzi tak, jak siedział Maleńczuk w Krakowie i jak siadał Gienek Loska we Wrocławiu czy w Warszawie, kiedy się zmęczył (bo ten gra stojąc). Siedzi i gra. Gra jak to uliczny grajek: średnio i w dodatku marne kawałki. Dzisiaj szło Lady Pank - niby klasyk, ale jaki rock takie klasyki... Wygląda też zupełnie jak uliczny grajek: wyciągnięty T-shirt, który pamięta pewnie niejeden Jarocin i niejednego Komandosa, długie, wciśnięte za ucho, lekko nieświeże włosy, dżiny, trampy - pełny zestaw. Do tego gitara - Defil z naciągniętym na gryf czymś, co pamięta jeszcze czasy sprzed nylonu - może to być kocie jelito, a może być to absolutnie cokolwiek, w każdym razie i tak zagłusza głos naszego grajka, który ginie w dźwiękach rypania palcami o półgluche pudło rezonansowe - bardzo to perkusja niż gitara.

I tak sobie siedzi jakby siedział tam od dwudziestu lat, gra te kawałki, które grali wszyscy inni z jego gatunku, można by rzecz, że świat stanął w miejscu, że zapomniał o ulicznych grajkach, gdyby nie jeden detal. Stos kartek śpiewnika lub - w przypadku tych lepiej zorganizowanych - pulpitów z tekstami i nutami/chwytami, zastąpił sobie nasz rezolutny grajek wyświetlaczem, LCD na statywie. Niby nic, a jest coś przewrotnego w tym, że punkowa kontestacja może sięgnąć po jakieś krawaciarskie szataństwo i użyć do własnych celów.


Ps.: taki tablet można też wykorzystać do poczytania nowego numeru CATRINAS w przerwach między Lombardem a Oddziałem Zamkniętym. Więc jeśli akurat w tej chwili przypadkowo siedzicie pod Metrem Świętokrzyska i dajecie odpocząć obolałym palcom, wejdźcie na www.catrinas.pl i pobierzcie sobie świeży numer szósty!

niedziela, 26 czerwca 2011

Catalina Jimenez: panieńskie/partnerskie

Moja koleżanka ma biało - różową sypialnię i baldachim nad łóżkiem. Biały. Łóżko jest też białe i duże. Bo sypialnia jest we wspólnym mieszkaniu jej i jej chłopaka, tudzież narzeczonego. Zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że jakikolwiek facet hetero chce sypiać w tak "panieńskiej" sypialni. Ba, jaki facet niekoniecznie hetero? Znam kilku - żaden nie ma łóżka z baldachimem.
Potem dowiedziałam się, że modne teraz jest odmawianie facetowi seksu, dopóki ten nie zgodzi się na coś, na co zgodzić się nie chciał. Dawno nic mnie tak nie poruszyło. Bo co z tego wynika? Ano to, że dla kobiety w związku seks jest chyba tylko obowiązkiem, skoro robi z niego kartę przetargową. A faceta sprowadza do roli bezmyślnego ruchacza, który dla seksu zgodzi się na wszystko. A co z chęcią cieszeniem się intymnością z ukochaną osobą? A co z wypracowywaniem kompromisów, tak, aby obie strony były spełnione i zadowolone? Nie ma. A jak nie ma, to co to za związek?? Ale podobno to działa. Może stąd ta różowa sypialnia.
Kilka dni temu rozmawiałam z dwiema koleżankami, które robią kariery w korporacjach. Jadłyśmy ogórki kiszone, popijałyśmy piwem i plotkowałyśmy o facetach. Dziewczyny opowiadały, że w ich firmach niemal każdy facet ma romans z młodszą koleżanką z biurka obok. Niezależnie od tego, czy jest żonaty, czy wolny. Wtedy mnie to zmartwiło. Ale może to jest zwyczajnie logiczne? Skoro już w narzeczeństwie przyszła żona wymaga spełniania swoich zachcianek, bo inaczej nie będzie seksu, to to nie jest związek, tylko jakiś dziwny układ opierający się na szantażu. A jak do tego dojdzie wieloletnie znudzenie daną osobą? Wiadomo, że "motyle w brzuchu" to tylko przez pierwsze kilka miesięcy latają. I brak bliskości? Bo chyba ciężko wypracować ją z kimś, kto nas tak traktuje. Kompletny brak porozumienia i przyjaźni? Wcale się nie dziwię, że wykończony taką żoną facet wpada w ramiona ślicznej asystentki, dla której seks jest ważną częścią życia, a która tym seksem się cieszy tak samo jak on.

piątek, 24 czerwca 2011

Julio del Torro: Ballada narewska


Wracając z działki przejeżdżaliśmy mostem nad Narwią przez dwadzieścia minut, gdyż sto metrów dalej obok grupy dziesięciu facetów w pomarańczowych kombinezonach udających, że remontują drogę funkcjonował ruch wahadłowy. Narwią płynęły łabędzie.
Jako, że przypięci na przednich siedzeniach Catalina i Bustos nijak nie mogli mnie dosięgnąć w celu uszkodzenia, postanowiłem umilić im odbywaną w prędkości upośledzonego winniczka podróż intonując Balladę narewską.

Dwa łabądki
zakochane
trudna jest
łabądków miłość

Bustos: Trudna jest miłość łabądków, bo niezwykle ciężko pierdolić się w tak zimnej wodzie.

Dwa łabądki
zakochane
płyną w dal
wśród fal

Dwa łabądki zakochane odpłynęły w dal, a w ich miejsce napłynęły trzy łabądki. Łabądek mama, łabądek tata i łabądek dziecko. - Jeśli z dwóch łabądków powstaje jeden, to wyginiecie, łabądki - zwróciłem się do łabądków, ale odpowiedziała Catalina.

Catalina: A to nie jest tak, że łabądek dziecko może się bzykać i z łabądkiem mamą i z łabądkiem tatą?
Bustos: Łabądki łączą się w pary na całe życie, kochanie.
Catalina: Fuuuuu!!!

Trzy łabądki
zakochane
płyną w dal
wśród fal

Bustos: A wiesz skarbek, że żyrafa jest koszerna?
Catalina: Tak? Dlaczego?
Bustos: Bo jest parzystokopytna przeżuwająca.
Catalina: A jeżyk?
Bustos: Jeżyk nie jest parzystokopytny przeżuwający.
Catalina: Ostatnio dwa jeżyki pieprzyły się pod naszym blokiem.
Julio: Myślicie, że jak łabądek umrze, to unosi się na wodzie, czy od razu idzie na dno?
Bustos: Najpierw się unosi, ale szyja mu opada pod wodę. W tym sensie łąbądek jest zaprzeczeniem żyrafy.
Julio: I nie jest koszerny.

Łąbądek sam
zakochany
odpływa w dal
wśród fal

czwartek, 23 czerwca 2011

Rodolfo Bardonado: Grzybowski Square

Plac Grzybowski jaki pamiętam sprzed lat nie był miejscem przyjaznym. Do dziś mam przed oczyma obraz sąsiada z bloku nazywanego Profesorkiem, który tuż przed pasterką srał tam pod krzakiem i można rzec, iż jego sranie i popierdywanie było błaganiem tego miejsca o zmiany.  

 Po kilku latach wreszcie udało się plac zrewitalizować. W zamyśle projektantów miał on zamienić się w cudne miejsce, w którym okoliczni mieszkańcy chcieliby spędzać czas. Wszystko w granicie, do tego ławki, murki, drzewa, kwiaty, do tego oczko wodne. Także drzewa w donicach, dzięki którym cały plac miał być zielony. Niestety ze wszystkich donic wystają jedynie łyse bezlistne kikuty. Część ławek pozbawiona jest już części desek. Bruk w kilku miejscach się zapada, murki także w kilku miejscach obłupane i nie widać nikogo, kto zająłby się ich naprawą. Organizacja ruchu także bez rewelacji czego najlepszym dowodem akrobacje kierowców próbujących zaparkować, albo zawrócić na ślepym odcinku drogi. Nie brak także miejsc niebezpiecznych. Jeden zdradliwy schodek, który początkowo niewidoczny rośnie w dalszej części placu jest najlepszym miejscem do potknięcia się i polecenia kolokwialnie mówiąc „na mordę”

Bez dwóch zdań sam plan wygląda lepiej niż kilka lat temu. Sam chętnie wpadam z książką, albo idę na piwko lub kawę do „Na placu Cafe”. I tylko odrobinę żałuję, że jak to u nas – ładne plany zamieniły się częściowo w fuszerkę, której nikt nie chce naprawić, czego najlepszym dowodem smutne drzewo-kikuty. Może ktoś je jeszcze wymieni na żywe.
Taki oto tekst zacząłem przygotowywać sobie we wtorek, a w środę skoczyłem do wspomnianej kawiarni na piwko. I co widzę? Bezlistne kikuty zniknęły z wielkich donic, krzywy bruk chyba jest naprawiany (w każdym razie kawałeczek placu jest „rozgrzebany”). Mam nadzieję, że poprawią przynajmniej część niedoróbek…

PS.
Wpadnijcie sobie kiedyś na Gniewosza do kawiarni – atmosfera na placu naprawdę jest przyjemna. Oby jeszcze kamienice przy Próżnej wypiękniały. Wiem – czepiam się…

środa, 22 czerwca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Ateusz w kościele

W ostatni weekend znowu byłem na ślubie. Coraz ich więcej. Ludzie dookoła się chajtają*. Choroba wieku późnomłodzieńczego albo wczesnodorosłego. Dokładnie na takiej samej zasadzie jak demencja, nietrzymanie stolca i wzrost religijności są chorobą wieku starczego.

Śluby w tym kraju mają to do siebie, że w większości przypadków odbywają się w kościele. Nawet jeśli pan młody wierzący przestał być po odbyciu rytualnego w jego kręgach geograficznych i rodzinnych stażu na stanowisku ministranta. Nie pomogło mu nawet studiowanie psychologii w Wyższej Szkole Finansów i Zarządzania i zainteresowanie zjawiskiem asertywności. Zapamiętał tylko jedną jej zasadę: możesz nie być asertywny wtedy, kiedy nie chcesz. Nie pomogły mu też lata spędzone wcześniej w liceum ze mną i Juliem. A tyle razy mu powtarzaliśmy: jak nie chcesz, to nie musisz. Całkowita klęska pedagogiczna z naszej strony. Nie dość, że się ożenił, to jeszcze w kościele.

Usiedliśmy mniej więcej w połowie długości, we czwórkę ledwo się mieszcząc na jednej ławie.
- Nieźle – powiedział Julio z lekką autoironią – my siedzimy, a wszyscy ci staruszkowie będą stać.
- To się nie rozglądaj – rzuciła rezolutnie Gringos, jego partnerka.
- Nie róbcie kichy! – warknęła Gupia wachlując się wydrukowaną i zafoliowaną modlitwą za ojczyznę.
Kiedyś myślałem, że jej przezwisko nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Dopiero potem okazało się, że faktycznie jest wegetarianką.
Po kilku minutach się zaczęło. Organista zajęczał tak przeraźliwie, że przed oczami od razu stanęli mi pierwsi chrześcijanie pożerani przez dzikie bestie ku uciesze pogańskiej tłuszczy. W porównaniu z jego załamującym się (i słuchaczy) zawodzeniem, moja prawie dziewięćdziesięcioletnia prababcia odznacza się głosem stabilnym, tubalnym i donośnym. Ale mojej prababci tam nie było, żeby ktokolwiek mógł się o tym przekonać. Chwilę później rozpoczęła się standardowa gimnastyka. Góra, dół, góra, przyklęk.
- Jak nie chcesz… – zaczęła Gupia.
- …to nie musisz – przerwałem jej.
- …to możesz stać – skończyła zdanie. – Tylko nie kucaj, bo to idiotycznie wygląda.
Uważam klękanie przed roszczącymi sobie prawa do sądów moralnych facetami w sukienkach, którzy gardzą innymi facetami w sukienkach, za przejaw pewnej dysfunkcji psychicznej. Ale nie zwykłem dzielić się swoimi poglądami z przypadkowo napotkanymi osobami w środku tak smutnych uroczystości, jak śluby czy pogrzeby. Nawet poprzez zwykłe stanie, które może być odebrane za przejaw prowokacyjnej manifestacji. Klęknąłem.
- Na oba – rzuciła Gupia załamana, patrząc na mnie z pogardą.
Klęknąłem na oba.

I to by było na tyle. Znowu góra, znowu dół, ksiądz coś tam mówi o bożym owocu, który młodzi mają wyhodować w ogródku swojej miłości, znowu góra, znowu dół, przyklęk. Aż tu nagle połowa stoi, a połowa klęczy.
- Co jest, kurwa? – wyrwało mi się zanim ugryzłem się w język.
Ludzie w pobliżu spojrzeli na mnie z nieskrywaną nienawiścią. Wątpię czy ponownie przekazaliby mi znak pokoju. W ramach pokuty musiałem, tak jak i reszta zebranych, poklęczeć dziesięć minut dłużej. Ksiądz jednostronnie postanowił przedłużyć imprezę z powodu idów czerwcowych. Czy tam innego święta.


*Nie wierzyłem, że tak to się pisze.

wtorek, 21 czerwca 2011

Paco Haya Rodriquez: Mała czarna

Gdy w połowie lat 90-tych zawiązywał się zespół Deaf Spoint nikt nie wróżył temu projektowi czegokolowiek, od sukcesu zaczynając. Na szczęście los tych pięciu chłopaków potoczył się całkiem obiecującym torem. Mieli na koncie kilka fajnych koncertów w tym przed Flapjackiem i Acid Drinkers, a jak wiadomo, wtedy granie przed takimi kapelami nie było proste do ustawienia.
Tak czy inaczej droga sukcesu, mimo że kręta, była na wyciągniecie ręki.

No właśnie. Dzisiaj, poza plikami mp3 Deaf Spoint nie istnieje. Projekt był dobry, a każda próba okraszona jabolem. Przecież wszyscy wiedzą, że na sucho słabo się gra.
Minęło parę lat. Muzycy z DS grali lub grają w różnych projektach i nikt nie myślał o reaktywacji, aż tu nagle światło pojawia się w tunelu. Po reaktywacji Tuff Enuff wszystko jest możliwe.

Jako niestrudzony wokalista Deaf Spoint jestem w stanie przypomnieć sobie wszystkie teksty i chętnie je wykrzyczeć. Dawno nie stałem na scenie.
2004 rok wniósł w moje życie kilka prób, po których nic nie wyszło, więc wegetacja ma trwała aż do kwietnia 2011, który to żyły moje wypełnił nową siłą i pomysłami na riffy.
W lipcu będziemy mieli zrobionych kilka numerów. Trzeba będzie odpalić profil kapeli na myspace i innych facebookach i zacząć w końcu grać!
Mała czarna + gazeta + telewizor po pracy jest dla zramolałych tandeciaży!

A Deaf Spoint to fajny projekt był. Przed Państwem GRINDER: http://w251.wrzuta.pl/audio/4VFhVBKFb9a/deaf_spoint_-_grinder

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Bustos Domecq: Sroga zemsta telefonii komórkowej

Ponoć każde zło jakoś wraca do człowieka. Może gdyby Julio nie szlajał się po rynsztokach w okresie samotności albo lata temu nie włóczył się po śmierdzącym szczyną Dworcu Centralnym w poszukiwaniu literackich wrażeń (których nawet nie raczył wykorzystać) jego pralka byłaby dla niego milsza a prysznice bardziej wyrozumiałe. Może...

Jakiś czas temu, w okresie wytężonej aktywności zawodowej, spowiadałem się tutaj z moich planów wobec telefonu. Chciałem go, przypomnę, cisnąć gdzieś w skalne ustępy Karkonoszy, później zaś (czy wcześniej? ten okres pamiętam słabo) cieszyłem się z jego niesprawności. Więc dzisiaj, kiedy telefon potrzebny mi jest jak nigdy, moja złośliwość wraca do mnie spotęgowana zdehumanizowanym gniewem elektroniki.

Najpierw aparat, który i tak nie był mi szczególnie drogi (ten, co to miał skończyć w skalnych wyłomach) uznał za słuszne wylać sam sobie na siebie własny ekran. Nie wiem, jak to działa ani skąd się bierze, ja w tych przypadkach pielęgnuję myślenie magiczne: między przekręceniem kluczyka w stacyjce a startem silnika zachodzi dla mnie taka relacja, jak między tańcem a ulewą. No więc się wylał i nie działa. Cale szczęście, że mój ukochany aparat który nie zawiódł mnie nigdy oddałem koleżance, z którą ramię w ramię próbujemy codziennie ożywiać trupa warszawskich sztuk plastycznych. Ale gdy jej go odebrałem - nie działał. Był rozładowany ("Dziwne, wczoraj go podładowałam trochę..."). Tak mi się przynajmniej wydawało, bo potem okazało się, że naładować go nie sposób. "Spróbuj inną ładowarką" - zaproponowała jak zwykle rezolutna Catalina nie pomna, że sprawdziłem już wszystkie trzy. Zapasowy aparat Cataliny ma natomiast założonego simlocka, a simlock to dla mnie coś na podobieństwo Ducha Świętego: nigdy tego nie widziałem, nie wiem co to, jak działa ani dlaczego tak mnie nie znosi (a pozbyć się tego umiem jedynie przy pomocy specjalisty).

Także uważajcie z elektroniką - humanistyczna empatia ważna jest w obcowaniu ze wszystkim, nawet materią nieożywioną.

niedziela, 19 czerwca 2011

Catalina Jimenez: wspomnienie soboty

Niedziele są trudne.
Człowiek budzi się nad ranem, jest piąta, odkrywa, że światło w salonie się świeci, słońce wstało a osobistego faceta nie ma w łóżku. Dobrze, że sypialnia znana i łóżko własne, zawsze to jeden problem mniej. Więc wstaje człowiek, idzie do salonu, wyłącza "Gotowe na wszystko", które lecą zapętlone od drugiej, czyli od powrotu z imprezy, budzi śpiącego na kanapie faceta (na szczęście facet też własny, nie jakiś obcy - kolejny problem mniej), na jego "ale przecież ja oglądam" należy nie reagować. I tak nie będzie pamiętał tej rozmowy.
Potem człowiek może ponownie zapaść w sen, aż do jakiejś dziesiątej, kiedy to kot subtelnym uderzeniem własną głową w twarz człowieka przypomina, że się stęsknił. I że już pora na śniadanie. Dajesz mu śniadanie,  żeby się odczepił, ale on właściwie nie jest głodny, on się tylko stęsknił. O i może wyszedłby na balkon. Nie, chyba jednak nie.  O, idziesz do łazienki? Też fajnie, kot pójdzie z tobą i będzie się pałętał pod nogami, aż się wypierdolisz w przedpokoju. Kocham mojego kota. Kot Bustosa nie jest taki zabawny. Właściwie to ciągle się patrzy na nas (na mnie i na mojego kota) z pogardą rozjebany na parapecie. Kot Bustosa nie wstaje na śniadanie. Jego na śniadanie trzeba zanosić i położyć przy misce. Nie to żeby był jakiś taki gruby, czy coś. Właściwie to jest za chudy. Głownie dlatego, że nie chce mu się dupy ruszyć do miski. Najwyżej zejdzie z głodu. Nihilista jebany.
A gdyby tylko na imprezie dzień wcześniej Rodolfo nie podał tak zajebistego ponczu, który był tak samo pyszny, jak i mocny (poncz, nie Rodolfo), to ten niedzielny poranek nie byłby taki trudny.

sobota, 18 czerwca 2011

Bustos Domecq: Starość nie radość (a znajomi fiuty)

Czas spędzony w knajpie przy browarze, w dodatku w dobrym towarzystwie, powinien z definicji zaliczać się do spędzonych miło, efektywnie, a czasem - jeśli dobrze pójdzie - również efektownie. Efektowność często gwarantuje Fidel i szereg pozycji, które potrafi przyjąć zasypiając poza łóżkiem, efektywność zapewnia Machette, który bywał powodem wielu nowych pozycji, do których wypracowania zmuszany był Fidel, choć spadek kondycji u naszego redakcyjnego fotogra... inform... no u Machetty jest widoczna. "Miłość" to domena naszego świeżaka: Rodolfo, zwłaszcza, kiedy przyjdzie rozmawiać z jakąś obcą mu dziewczyną. "Tańczysz?" - zapyta go taka w dobrych intencjach, na co Rodolfo z miną pokerzysty odpowie "Nie tańczę". "A co? Nie umiesz?" - brnie nieświadoma. "Umiem... ale nie tańczę". Przykład jeden z wielu.

Czasem jednak człowiek siądzie w barze i od wejścia atakowany jest bodźcami, których nie przewidział, a których nie pragnął. Na przykład grupka podpitych nastolatków, bawiących się dużo lepiej niż my (oni w plecaku mieli dezodorant i zapałki, my się musieliśmy zadowolić e-szlugiem) poprosi was o papierosa. Niby nic, ale w ich wieku to ja prosiłem innych starych pierdzieli o papierosa, którego potem spalało się w pięciu do samego filtra. Człowiek od razu czuje się staro.

Albo jak jeden z nich czule pożegna się z jedną dziewczyną, żeby za moment jeszcze czulej witać następną - pewnie najlepszą koleżankę tej pierwszej. Co to były za czasy... liceum. Jaki kontrast z naszą trójką, zanurzoną w definicjach "trwałości" związku i historiach z szukania mieszkań. Pogrążoną w melancholii niestrawności rzeczy grillowanych i wydaną na pastwę coraz tęższych kaców...

Najgorzej, jak pod koniec takiego wieczora człowiek zostanie znienacka zaatakowany przez swoich kompanów. Wtedy nie pomoże żadna ilość wypitej wiśniówki poprawionej piwami (wiśniówkę z piwem trzeba zawsze pić pół na pół: jedna wiśnia, jedno piwo). Ale to już opowieść na inną historię. Przy kominku i nalewce.

piątek, 17 czerwca 2011

Julio del Torro: O drzemaniu chaotycznie, wulgarnie i zadziornie (bom jeszcze nie rozbudzony)

Wróciłem dziś w domu o 15.10. Rozebrałem się, odlałem, zapaliłem papierosa i poszedłem drzemać. Godzinkę. Do 16.20.
Czytałem gdzieś ostatnio, że popołudniowa drzemka jest oznaką starzenia, podobnie jak przedkładanie noclegu w łóżku nad noclegiem w namiocie, czy wódki w knajpie nad winem w parku. Ja drzemię za dnia odkąd pamiętam, wódkę w knajpach pijam odkąd mnie na to stać.
Amerykańscy naukowcy dowiedli, że wśród osób zażywających popołudniowych drzemek (co oznacza sen dłuższy niż pół godziny przynajmniej trzy razy w tygodniu) jest o wiele niższy odsetek umieralności na serce, niż u tych nie zażywających.
Niektórzy drzemią za dnia, bo są zmęczeni, przepracowani, czy zwyczajnie śpiący. U mnie chodzi o coś innego. O wkurwienie. Mnie porostu wkurwia świat, a drzemka jest świata wykluczeniem w stylu o wiele mniej melodramatycznym niż samobójstwo. Mało tego. Dzięki drzemkom śnię dwa razy więcej niż osoby nie drzemiące. A sny są fajne. Przed chwilą śniło mi się, że grałem w finale NBA. Moim zdaniem udział w finale NBA, gdy jest się białym mężczyzną średniego wzrostu jest fajniejsze niż - przykładowo - spacer po parku czy godzinka na fejsie (a zazwyczaj temu podobne alternatywy przegrywają z moją drzemką).
Cenię drzemki w dni robocze, podczas urlopu, gdy ciepło, gdy zimno, po przejedzeniu, na czczo, samotne, we dwoje, po seksie lub przed. Antagonistom drzemek pragnę przekazać serdeczne „spierdalać”.
Kraje, w których sjesta jest tradycją, są bardziej wyluzowane niż Polska.
„Pośpisz jak umrzesz” jest czołowym z najgłupszych sloganów. W weekendy zdarza mi się drzemać dwa-trzy razy za dnia i jestem z tego dumny.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że drzemiąc marnuję czas. Jeżeli łaskawy czytelnik nie traktował zbyt poważnie powyższych linijek, niech teraz uzbroi się w powagę i z pełnym przekonaniem odpowie mi, albo chociaż samemu sobie: Robiąc co nie marnuje się czasu?

czwartek, 16 czerwca 2011

Rodolfo Bardonado: Czizbugera i frytki

Motocykliści - za młodu wydawali mi się nie wiadomo kim. Moi bracia cioteczni potrafili sami składać motocykle - w garażu wujka polerowali, skręcali, lutowali czy co tam się robi z motorami. Doczekali się nawet obszernego wywiadu w prasie fachowej (egzemplarz przechowywała moja babcia, teraz leży gdzie w mojej szufladzie). Prawdziwi pasjonaci motocykli. Ja nigdy za dłubaniem i narzędziami nie przepadałem, ale z perspektywy lat myślę, że mi tym imponowali. Tworzyli coś z niczego, poświęcili na to wiele, wiele godzin. Jeden z nich nawet na ślub przyjechał na motocyklu. Obaj mieli później wypadki (na pewno jeden z nich) a teraz kiedy są odpowiedzialnymi ojcami i zajmują się biznesem tyle nie jeżdżą (o ile w ogóle mają jeszcze na czym). To prawdziwi motocykliści! Na drugim biegunie mamy tych, którzy po zmroku rozpędzają się na Puławskiej czy Marszałkowskiej, tych, którym sterczą fiuty kiedy w mieście osiągają 150 km/h. Podnieceni do granic możliwości brzęczą tymi swoimi quasi-hondami, pseudo kawasaki, kupionymi w salonie albo używanymi przez net. Może i potrafią coś w nich naprawić, ale to taki motocyklowy plebs. I ci zajebiści kolesie ze swoimi wymuskanymi dupami codziennie wieczorem w mniejszych lub większych grupach parkują pod Mackiem na rogu Marszałkowskiej ze Świętokrzyską pod samym ogrodzeniem ogródka (to tak można? tam nie ma miejsc parkingowych...) zamawiają colę, szejka, hambugsa i frytki, siedzą w tych swoich kolorowych skórach, obok kolorowych motocykli. Patrząc na nich wyobrażam sobie prawdziwego harlejowca i jakoś nie mam wątpliwości kto jest bossem, a kto lamusem. Wy macie?

środa, 15 czerwca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Dziadek Heniek z Włocławka

Po dwóch tygodniach w Trójmieście na blogu mogłem napisać o wielu rzeczach. Chociażby o imprezie w akademiku Uniwersytetu Gdańskiego, na którą dostaliśmy się przez okno i na której autentycznie bawiono się słuchając takich hitów jak „Jesteś szalona”. Popełniłem tam strategiczny błąd i nie piłem. Wystarczająco dużo. Efekt: z kamerą wśród zwierząt. Mogłem też napisać o egzaminie na sternika jachtowego, który z powodu trywialnego splotu absurdalnych okoliczności był prostszy niż na żeglarza. Piętnaście pytań na trzech skserowanych kartkach, jakimś sposobem ponumerowanych od 1 do 20. Niektóre z nich testowe. Trzy odpowiedzi do wyboru. W jednym przypadku tylko dwie, bo dwie odpowiedzi pokrywały się słowo w słowo. No i część praktyczna. Powinna się składać z podejścia na żaglach do człowieka za burtą, podejścia na żaglach do boi i podejścia na żaglach i silniku do kei.
- Dobra – powiedział egzaminator mający jednoosobowo reprezentować czteroosobową komisję – żagle sobie odpuścimy. Kto pierwszy do silnika?

Mogłem o tym wszystkim napisać. Ale potem pojechałem do dziadka na wódkę.

To dziadek sprawił, że w ogóle ponownie zacząłem ją pić. Przestałem w wieku siedemnastu lat, po spektakularnym nadużyciu trunku na pewnym weselu, na którym miałem reprezentować ojca i firmę. W swoim postanowieniu wytrwałem cztery lata, do momentu siedemdziesiątych piątych urodzin dziadka Heńka. Siedzieliśmy wtedy u niego w kilka osób. Trzech wnuczków, z których dwóch przyprowadziło swoje ówczesne dziewczyny, on i jego aktualna kobieta, pierwsza miłość jego życia, z którą z niewiadomych powodów się nie pobrał za młodu, i którą ponownie spotkał przez przypadek na ulicy pół roku po pogrzebie babci.
- To co panowie – zaczął solenizant – napijecie się ze mną wódeczki, prawda? A dla pań co? Może winko?
Panie skrzywiły się z niesmakiem.
- To może my też wódeczki – zaproponowały.
I wtedy wtrąciłem się ja.
- Dziadek – odezwałem się nieśmiało – to może ja tego winka bym się napił.
- Co ty, Kubuś! – krzyknął zdziwiony. – Wódeczka jest zimna, ziołowa, pyszna. A winko młode, niedobre.
I wyszedł. Potem okazał się, że oczywiście miał rację. Mądrość gromadzona przez lata.

Tym razem obyło się bez takich idiotyzmów z mojej strony. Piliśmy znowu w podobnym składzie, tylko dziewczyn nie było.
- Jak ja się cieszę, że przyjechaliście do mnie we dwóch – oznajmił dziadek w pijackiej emfazie próbując całować nas po rękach.
- We trzech – poprawiłem.
Dziadek zawiesił się na chwilę, spojrzał na najmłodszego z nas, który z tajemniczych powodów, ordynarnie łamiąc obowiązującą etykietę, uprawiał abstynencję.
- A – machnął ręką lekceważąco – no tak.
Piliśmy długo. Dziadek oczywiście wiódł prym. Perorował, obgadując swojego syna dupeusza, uśmiercając mojego wujka mówiąc o nim „świętej pamięci”, mimo że ten w najlepsze spał kilka kilometrów dalej, i okazując z radość z wcielonych w życie planów matrymonialnych jednego z nas.
- Marcin, jak ja się cieszę, że ty się ożeniłeś – wypalił w pewnym momencie. – Wreszcie będziesz miał to, co każdy mężczyzna. Nędzę!
Padło jeszcze mnóstwo innych tekstów. Ale kto by to spamiętał. Wyszliśmy, kiedy skończyła się wódka, a gospodarz, przewracając dwa krzesła, subtelnie dał nam do zrozumienia, że jest zmęczony. Kocham tego człowieka.

wtorek, 14 czerwca 2011

Paco Haya Rodriquez: Papka

Rzygam. Wchodziliście przez ostatni tydzień na portale typu onet, wp czy interia? Nagłówki czy zajawki artykułów są tak żenujące, że włosy wypadają. Wszystko na siłę, tylko poto żeby ktoś wszedł, kliknął. Ale co z tego skoro treść jest tak słaba jak moje wypracowania z fizyki. Tytuły w stylu: "Gnał 70km/h przez most. Nie zwolnił" albo "Mój pies groził mi kiełbasą", "Zaatakowała mnie szafa" przechodzą wszelkie oczekwiania.
Gdzie się podziali ci ludzie dla których pisanie to pasja a nie przymus? 

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Bustos Domecq: Poniedziałkowo

Dokładnie 10 lat temu zarejestrowano w Polsce partię o nazwie Prawo i Sprawiedliwość. Wobec powyższego bledną wszelkie komentarze.

niedziela, 12 czerwca 2011

Catalina Jimenez: jak nie zostać żoną własnego brata

The Fortunes and Misfortunes of the Famous Moll Flanders, etc. Who was Born in Newgate, and during a Life of continu'd Variety for Threescore Years, besides her Childhood, was Twelve Year a Whore, five times a Wife (whereof once to her own Brother), Twelve Year a Thief, Eight Year a Transported Felon in Virginia, at last grew Rich, liv'd Honest, and died a Penitent. Written from her own Memorandums.
Tak brzmi oryginalny tytuł powieści Daniela Defoe, tak tego od "bajki" o Robinsonie i Piętaszku, z 1722 roku. Tytuł w polskim wydaniu brzmi:
Fortunne i niefortunne przypadki sławetnej Moll Flanders... 
Te trzy kropki to część tytułu. Widać nie tylko z tłumaczeniem tytułów filmów mamy problem...
Pomijając jednak. Powieść jest wspaniała. I aż kipi od walorów dydaktycznych, co zresztą podkreśla w przedmowie autor. O tym świadczy chociażby ten fragment:
Oto - rzekłam - jak się sprawa przedstawia. Podobnie jakem ci to mówiła w gniewnym uniesieniu, że nie jestem twoją prawą żoną i że dzieci nasze są dziećmi z nieprawego łoża, tak teraz spokojnie i bez złości, acz z żalem w sercu, muszę cię powiadomić, że jestem twoją siostrą,a ty moim bratem i że oboje jesteśmy dziećmi jednej matki, która mieszka z nami pod jednym dachem i przekonana jest o prawdzie moich słów w sposób niebudzący żadnych wątpliwości i zastrzeżeń. 
W taki sposób, drogie damy, należy powiadomić męża, iż okazało się, że poprzez niefortunny zbieg okoliczności jest się jego siostrą. Należy podać mu uprzednio szklaneczkę rumu, a wszystkiego dopełnić z wdziękiem i urokiem.
I wreszcie wiem, skąd pomysł na Modę na sukces.

piątek, 10 czerwca 2011

Julio del Torro: Nie dawajcie psom czereśni

Wieczorem trzykrotnie, w nocy raz, a nad ranem dwa razy zapadłem się w łóżko. Ten ruchomy stelaż to właściwie fajny pomysł. Mogę sobie podnosić wezgłowie, gdy chcę poczytać w łóżku, albo posiedzieć z laptopem. Albo film obejrzeć. Albo mieć podniesione wezgłowie. To mogę. Tylko, że jakiś czas temu śrubki się obluzowały. Próbowałem młotkiem, próbowałem śrubokrętem, próbowałem obcęgami, próbowałem palcami... Ale tego nie da się naprawić.
Z pewnością da się to naprawić, ale ja nie umiem.
Ilekroć zapadam się w łóżko muszę z niego zleźć, podnieść materac, podnieść wezgłowie, odnaleźć feralną śrubę i wetknąć ją w poharataną deskę stelaża. Po czym opuścić wezgłowie, opuścić materac, poprawić prześcieradło i delikatnie wleźć z powrotem na łóżko przy zachowaniu największej ostrożności. Aby znowu nie runęło.
Ale prędzej czy później runie.
Tak więc pytam: Czym zawiniłem, że prześladują mnie przedmioty? Że nienawidzą mnie pralki, kabiny prysznicowe, czy stelaże łóżek. Nienawidzą mnie również żyrandole, bo jeśli nie pękają nad moją głową (przedpokój) to skrzeczą (sypialnia). Czy one są jak psy? Wyczuwają obawę, wyczuwają strach i same przestają się bać, gotowe do ataku?
Zadałem te pytania kolejno pralce, stelażowi i żyrandolowi, ale nie odpowiedziały. Postanowiłem więc zapytać swojego psa. Mój pies nazywa się Panierka: - Panierko, dlaczego przedmioty codziennego użytku nienawidzą mnie?
Panierka nie odpowiedziała. To znaczy odpowiedziała, ale nie w sposób satysfakcjonujący. Zeskoczyła z łóżka na tyle raptownie, że stelaż łóżka się pode mną załamał. Po czym zwymiotowała na dywan. W trzech miejscach.
Ten dywan jest czarny i ma wiele frędzli. Ale nie są to frędzle obramowujące. Jego wnętrze to setki frędzli, których po tygodniu od nowości po prostu nie dało się doczyścić. Oczywiście starłem papierem odpowiedź Panierki, po czym przetarłem gąbką, ale…
Ale tego dywanu się nie da wyczyścić. Dlaczego nienawidzą mnie pralki, kabiny prysznicowe, stelaże łóżek, żyrandole i dywany?

środa, 8 czerwca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Instrukcja pieprzonej obsługi alias nienależne sprostowanie alias wynurzenia prymitywa

Uwielbiam pisać sprostowania. Uwielbiam to robić od czasu, gdy na Przeglądzie Artystycznym PUPA kilka lat temu zostałem zmuszony do czegoś podobnego przez panią Elżbietę P., zwaną dalej Mimellą, która nie mogła przeżyć tego, że pewna młoda blondynka zarzuciła jej w swojej króciutkiej recenzji „chaos na scenie”. Był to pewien cios, jeśli wziąć pod uwagę, że Mimella prezentowała na PUPIE pantomimę. I to, że była wykładowcą w Akademii Teatralnej. Wykładała ruch sceniczny. Nikt jednak nie spodziewał się, że cios ten uszkodził jej półkulę mózgową odpowiedzialną za racjonalne reakcje. Dlatego stanowiło dla nas pewne zaskoczenie, kiedy Mimella z szałem w oczach i flamastrem w ręku rzuciła się do zamazywania paszkwilu zamieszczonego w naszej gazetce przeglądowej, a potem zażądała sprostowania. Nie ukrywam, jako redaktor naczelny, poczułem się dumny. Nagle okazało się, że gazetka o nazwie „Pupek”, ukazująca się tak z sześć razy w roku w szmatławym nakładzie ok. 150 szt., to nie pierwsze lepsze kilka czarnobiałych kartek zszytych na kolanach, zresztą często z poświęceniem palców. To opiniotwórczy magazyn kulturalny.

Ostatnio też poczułem potrzebę napisania sprostowania. Albo przynajmniej instrukcji obsługi moich tekstów umieszczanych na catrinasowym blogu. Poczułem ją siedząc na pysznym Koźlaku w „Józefie K.”, klimatycznej knajpce niedaleko sopockiego Monciaka. Zarzucono mi tam bowiem prymitywizm, powierzchowność w ocenie licealistów, skupienie się na negatywach Filmowej Gry Miejskiej, pominięcie wielu jej aspektów i zafałszowanie roli wspomnianej w poprzednim tekście reprezentantki PISFu.
- Poświęciłeś mi cały fragment i napisałeś, że przede wszystkim zajmuję się opalaniem! – rzuciła mi w twarz.
- Poświęciłem ci jedno zdanie i napisałem: między innymi – poprawiłem ją.
- „Między innymi” używa się często w znaczeniu „przede wszystkim” – odparła.

Skracając rzecz do blogowego minimum. Przyznaję się do tego, że opinia o biorących udział w grze uczniach nie była oparta na przeprowadzonej uprzednio pogłębionej analizie socjologicznej poprzedzonej latami badań jakościowych i ilościowych. Zresztą opinia ta wcale nie była taka znowu negatywna. Chłopaków na przykład, którzy postanowili skręcić na piwo zamiast włóczyć się po mieście w panującym żarze, rozumiałem doskonale. Faktycznie też gra omówiona została wybiórczo, bo po pierwsze idea bloga, tak jak ja ją rozumiem, wyklucza dłuższe teksty, a po drugie rezerwowałem sobie jeszcze możliwość napisania czegoś więcej do właściwego Catrinas.

Inna sprawa, że może faktycznie nie powinienem pchać się ze swoją opinią na fejsbukową ścianę Filmoteki Szkolnej. Dobrze, że wpis został usunięty po ośmiu godzinach.

wtorek, 7 czerwca 2011

Paco Haya Rodriquez: Popedałujemy?

Dawniej rower był tylko kupą żelastwa. Dzisiaj to karbon, tytan czy aluminium. Profilowane, kolorowe ramy. Lekkie akcesoria, a bariera 10 kilogramów już dawno została przełamana. Pytanie tylko czy rower to luksus, czy raczej nie? Otóż w całym naszym życiu mamy jeden, dwa, a czasami kilka rowerów, a co za tym idzie, rower jest zwykłym dobrem dla szarego człowieka. Błąd. Nie dalej jak w czwartek, szukałem jakiegoś wytworu projektantów dla siebie. Wymagania nie były wygórowane, ale też nie takie zupełnie podstawowe. Powiedzmy klasa średnia. Byłem i nadal jestem nieco zaniepokojony, że za zwykły rower muszę zapłacić w ranicach 2900–4500 zł. No właśnie. Czy nadal to zwykłe dobro? Rower, który chcę mieć to koszt rzędu 13 tys zł.
Dlatego raczej zostane przy swoim Garym Fisherze, który obecnie ma wartość bardziej sentymentalną niż finansową. Był ze mną w Beskidach, na Roztoczu czy w Tatrach. Przejechaliśmy wspólnie ponad 11 tysięcy kilometrów – co zajęło nam parę lat. Więc chyba odpuszczę kupowanie nowego odpicowanego kawałka rury skoro mój daje sobie bardzo dobrze radę. Co z tego że osprzęt kupowałem w latach 1998-2002. Przecież XTR czy LX to wytrzymałe dziadostwo!
Zresztą, nieważnie. Ważne, że rower to pasja, to wiatr we włosach, to zmęczenie i pragnienie w jednym. Rower to wolność. A przede mną jeszcze 30 kilometrów do domu. Ale zanim dom, obieram kierunek: byle gdzie! Ktoś chętny?

Bo rower jest wielce okej.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Bustos Domecq: Dzień Slayera!

W tym roku mieliśmy już parę ważnych dni. Był dzień kobiet (który też jakimś trafem przypadł mi w blogowym udziale), dzień matki i babci, był pewnie dzień chłopaka i dzień ojca, ale tego nie wie nikt, bo przecież mamy równouprawnienie, co oznacza, że należy świętować tylko na cześć jednej płci - tej dyskryminowanej oczywiście. Była już Wielkanoc, był dzień dziecka, był dzień, w którym zrobiłem sobie pierwszą dziarę i dzień, w którym Catalina pierwszy raz w tym roku pakowała walizki i wyprowadzała się wśród wrzasków.

Rok 2011 z pewnością zapamiętamy jako intensywny.

Ale na ten dzień czekali wszyscy z wyjątkiem Paco - otóż dzisiaj dzień najważniejszy z ważnych, najmniej święty ze świętych - dzisiaj Światowy Dzień Slayera. Na tym można właściwie skończyć, bo marnowanie czasu na pierdoły dzisiaj jest nietaktem. Dzisiaj trzeba słuchać "Angel of death", urżnąć się piwem i schrupać kota.

Pamiętajcie: Bóg słucha Slayera














http://www.youtube.com/watch?v=8db-DRxVKJc

niedziela, 5 czerwca 2011

Catalina Jimenez: Po po raz drugi

Świętując z Bustosem rocznicę naszego wyjątkowo romantycznego związku, postanowiliśmy wybrać się do kina na taki film, który będzie temu naszemu romantyzmowi odpowiadał najlepiej. Padło na "Kung Fu Pandę 2". W 3D. Nie lubię 3D, co przypomniało mi się po kilku pierwszych minutach filmu. Wcześniej, bo po kilku pierwszych sekundach, przypomniało mi się, że bardziej niż 3D nie lubię dzieci. A dzieci w kinie i ich durnych rodziców z równie durnymi komentarzami wprost nienawidzę.
Pomimo takich problemów na początku, potem było nieźle. Panda 2 wydaje się lepsza od Pandy 1. Mimo że nie ma tutaj tak powalającej na kolana akcji, jak ta z akupunkturą z jedynki, to i tak jest śmiesznie, dialogi są bardzo dobre, jest trochę wzruszająco (któż nie kocha małych pand), a Po nadal wygląda jak nasz prawnik. Warto zobaczyć.
A tutaj "Akupunktura":
http://www.youtube.com/watch?v=ptRNWXU_MHA

piątek, 3 czerwca 2011

Julio del Torro: Po co są dziewczęta

Był taki gość. Był gościem, który ciężko pracował. Nieopodal. Znaleźli go z głową w kierownicy. Czy raczej - znaleźli tylko głowę. Reszty ciała nie znaleźli. Przez kobietę.

W związku z czym wybieram się w sosny. Tam słońce nie świeci i generalnie można drżeć przez całą noc. A zimny wiatr będzie sobie, kurwa, wiał. Nie szukajcie mnie.

Dziewczęta są właśnie po to.

środa, 1 czerwca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Miejskie gierki

Przed chwilą odmówiłem napisania tekstu o filmowej grze miejskiej, w której uczestniczyłem dziś w Gdańsku. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że każdy inny magazyn niż Catrinas musiałby mi zapłacić regularną wierszówkę, żebym podjął się czegoś takiego. A po drugie dlatego, że tekst na pięć zdań, to nie tekst. To SMS.

Ale o grze i tak napiszę. Bo czemu nie? Skoro już szlajałem się pół dnia próbując nadążyć za bandą rozwydrzonych licealistów, którzy wzięli udział w całej imprezie tylko dlatego, że jako alternatywę przedstawiono im sprawdzian, to mogę wspomnieć tych kilka dobrych momentów.

Wyruszyliśmy spod Żaka. Taki klub studencki w Gdańsku. Wyruszyliśmy z grupą młodzieży ze szkoły hotelarsko-turystycznej, czy jakoś tak. Mówili do nas na pan. Do mnie, i do pewnej reprezentantki Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, której praca polega między innymi na tym, żeby jeździć w różne miejsca, opalać się tam na balkonach znajomych i nie robić zdjęć zepsutym aparatem swojego starszego faceta.
- Jesteście pewnie, że dobrze idziemy?
- Nie wiem, tego traktora nie ma na mapie.
- A to? To nie to?
- No patrzałem na to już wcześniej, ale wydawało mi się, że nie, więc przyszłem do was z powrotem.

Muszę przyznać, że grupa, która wymieniła powyższe kilka zdań należała do jednych z ciekawszych. Dwóch wysforowanych na przedzie chłopaków, cztery ledwo powłóczące nogami dziewczyny, w tym jedna z kuszącym kolczykiem w kąciku ust. Dlatego żal mi się zrobiło, kiedy omal się nie rozpadli. Chłopaki zamiast dojść do pierwszego etapu, postanowili skręcić do hurtowni piwa. Bywa.

Tymczasem na pierwszym etapie czekały dziewczyny do wzięcia. Znaczy „Dziewczyny do wzięcia”. Zadanie, które musieli wykonać uczestnicy gry, polegało na poderwaniu jednej z nich. Nie było to proste, bo ta była z matfizu i siedząc na parkowej ławeczce zawzięcie przepisywała zgubiony zeszyt do fizyki zapisany gęsto jakimiś niezrozumiałymi dla humanisty znaczkami. Wiem. Spróbowałem. Chociaż laskom, które przyszły tam po mojej pierwszej, ulubionej grupie, się udało.

W ogóle laski te były chyże. Tuż po tym jak ze wspomnianą reprezentantką PISFu uzyskaliśmy zezwolenie, żeby im towarzyszyć do następnego punktu, wystrzeliły do przodu tak, że zdążyłem im tylko zrobić zdjęcie łydek. A szkoda.

Jakoś potem trafiliśmy na „Hydrozagadkę”, gdzie przywitał nas Sindbad Żeglarz (sic!). Sindbad w swoich niegdyś białych portkach i turbanie stał w pół drogi między fontanną a wiadrem, które trzeba było wypełnić wodą przy pomocy durszlaka. Ze wspomnianymi wyżej licealistkami poszło mu nawet nieźle. Trochę się przy tym tylko zmoczył. Kiedy jednak przyszło tam czterech łebków, którzy powinni trafić do klasy sportowej a zabłąkali się gdzieś w humanistycznej – jak nic z powodu popędów biologicznych – nie miał szans.
- Dobra – powiedział największy – wy trzymajcie frajera, a ja napełnię to pierdolone wiadro.

Nie ma to jak imprezy kulturalne.