środa, 18 lipca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Filozofowie klasy premium

Siedząc przy stole z bandą obmierźle trzeźwych osób, niezbyt umiejętnie udających tolerancję i otwartość i z zamiłowaniem wsłuchujących się w barwę własnego głosu, nabrałem przeświadczenia, że jeśli istnieje coś gorszego niż filozofowanie po wódce, to jest to filozofowanie bez wódki.

Wszystko przez nie. Barmanka z dredami i wytatuowanymi plecami postanowiła dać wyraz pogardzie, którą żywiła do mnie z powodu białego sweterka, i umieściła nas w mniejszej salce, gdzie miało się odbyć spotkanie. Zaś siedzący tam rudy prawnik, ni to filozoficznie, ni menelowato zarośnięty lider lokalnej sekty, jak nic z powodu mojej towarzyszki, postanowił nas na to spotkanie zaprosić. Żebyśmy się przysiedli – powiedział. Spojrzałem na nią i zacząłem błagać w myślach, żeby dała mi jakiś pretekst do zebrania w sobie resztek asertywności. A ta nic. Patrzy na mnie tymi swoimi słodkimi oczkami, flądra jedna. Że niby nic nie rozumie. Przekazuję jej telepatycznie, niczym prawdziwy raelianin: nie, kurwa, nie, po trzykroć nie, skrzyw się, zaprzecz delikatnym ruchem głowy, wyraźże werbalnie krztynę wątpliwości, cokolwiek, co pozwoli mi powiedzieć tamtemu, żeby spierdalał z podobnymi pomysłami. A ta mówi „nie”, a jakże. Tylko czemu wcześniej dodaje „czemu”, do cholery?
- Czemu nie? – odpowiada.

Czemu nie, to się okazało po jakichś trzydziestu boleśnie długich minutach. Trafiliśmy na kółko miłośników domorosłego filozofowania. Najpierw wypisali sobie potencjalne tematy dyskusji, potem w demokratycznym głosowaniu odrzucili większość z nich, aż w końcu zostawszy na placu boju z pytaniem „Czy człowiek staje się tym, kim się staje, z powodu przypadku czy pracy nad sobą?” wzięli się do roztrząsania problemów moralnych. Czego tam nie było! Prześlizgnęli się przez kwestię relatywizmu, w ogóle na niej nie zatrzymując, przemknęli przez wpływ okoliczności na zachowanie człowieka, w minutę rozstrzygnęli problem definicji samych pojęć „dobro” i „zło” i zanim zdążyłem dopić kawę mieli już za sobą takie wątki poboczne, jak „kara jako odwet moralny”, „zgodność człowieka z zasadami (prawem naturalnym) na bezludnej wyspie” i „istnienie bądź nie dyspozycji dobra przed dokonaniem czynu”. Tematy rozmnażały się w tempie geometrycznym.

Przy tym wszystkim rudy wodzirej rozkręcał się z każdą minutą i zanim trzecia część osób zdążyła się wypowiedzieć, zawłaszczył sobie prawo do werbalnego monopolu. Gdy w pewnym momencie ta mała flądra, która nas w to wplątała, próbowała wyrazić swoje zdanie, skrzywił się w pogardliwej parodii pobłażliwego uśmiechu i z wyższością siebie nie licującą ani z głoszonymi przez grupę hasłami o równoprawności wniosków, ani z własnymi, mało wysublimowanymi intelektualnie, konkluzjami, przerwał jej bezceremonialnie, niejako odmawiając prawa do posiadania odmiennej opinii.

Na to tylko czekałem. Na to aż jej wola pozostania w tym miejscu dłużej niż nakazuje to zdrowy rozsądek, nieco osłabnie. W konspiracyjnej wymianie szeptów ustaliliśmy plan ucieczki. Po przekroczeniu pewnego poziomu absurdu asertywność zamienia się w tępy, biologiczny pęd do wyzwolenia. Pożegnaliśmy grzecznie owych Sokratesów z Abdery i skoczyliśmy na kawę gdzie indziej.

Mogli nas ostrzec na początku. Bo przynajmniej jednego nie można im odmówić – uczciwości. Na swojej stronie stawiają sprawę jasno. „Sokrates Cafe to otwarte i bezpłatne spotkania niezbyt mądrych ludzi”.