środa, 30 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Na was też...

Patrzyłem przez okno na dogorywającą burzę, zastanawiając się, czy warto. Potem zerknąłem na leżący na biurku portfel. Uświadomiłem sobie, że jeśli się nie zdecyduję, tego wieczora nie będzie mi dane ani nic zjeść, ani nic wypić. A na obie te rzeczy miałem ochotę.

Na galę do Teatru Capitol dotarłem tuż przed tym, kiedy znowu zaczęło kropić. Zdziwiło mnie, że przy wejściu nikt nie sprawdzał wejściówek. W tym mieście, jeśli dobrze sie postarać, można by chyba imprezować za darmo całą noc. Zgarnąłem słodkawego szampana, wbiłem się w tłum i zająłem obserwacją przewijających się w nim co ładniejszych dziewczyn. Obu. Towarzystwo wiekowo nieco ode mnie odstawało.

Być może stąd repertuar. Autotematyczna i monotonna historia utrzymana w formie, która bardziej nadawałaby się na fajfy – typowo ciechocińskie imprezy organizowane o godzinie, o której tamtejsi kuracjusze jeszcze są na nogach. Tam właśnie podśpiewuje się takie leciwe, quasi-weselne hity. Rączki do góry i klaszczemy, i klaszczemy! I do tego to obmierzłe wyłudzanie braw przy byle okazji. Ile się trzeba namęczyć, żeby zjeść normalną kolację.

Z drugiej strony facet miał świadomość tego, co robi. I raz nawet dał temu wyraz, czym ujął mnie za serce. Śpiewał akurat piosenkę o dziewczynie, w której się zakochał, i która go olała dla jakiegoś koksa. On, w ramach najtańszego z dostępnych wariantów zemsty, postanowił mieć na nią „zakręcone” – czyt. „wyjebane”. Zaśpiewał to, spojrzał na publiczność złożoną z dystrybutorów, dostawców, akcjonariuszy i przedstawicieli serwisów samochodowych – niemal co do jednego zajmujących się handlem oponami – i powiedział: na państwa też mam zakręcone.

środa, 23 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Sens życia

Bezbrzeżna, absolutna pustka. Apatyczny bezmysł. Te krótkie, ulotne momenty, w których moja głowa wypełnia się czymś innym niż pobieżną rejestracją faktów, są niemal tak samo deprymujące, jak długie, rozwleczone w czasie chwile pomiędzy nimi. Moje wewnętrzne monologi są naszpikowane myślami równie płytkimi, jak polskie rzeki.

W sali kolumnowej Sejmu RP chaotyczne wędrówki ludów. Samotni strzelcy próbują upolować jakieś wolne krzesła, całe grupy migrują w poszukiwaniu lepszego miejsca na Ziemi. Panuje harmider, a z niego wyraźnie wybija się wszędobylski niemiecki szwargot. Czekam na konferencję dotyczącą „Ekonomicznych perspektyw rozwoju obszaru działalności Unii Łaby i Odry”. Z przewieszonej przez oparcie torby woła mnie bezgłośnie Mario Vargas Llosa żądając, abym kontynuował lekturę jego wspomnień. Za chwilę rozpoczną się cztery morderczo nudne godziny polityczno-ekonomicznego bełkotu. Llosa też był ponoć dziennikarzem.

- Informacja techniczna: język polski na kanale pierwszym, Deutsch am Kanal Zwei, czeski na trzecim.

Wstaję i idę zrobić zdjęcia ludziom, których nie znam, a którzy być może zadecydują o rozwoju wspomnianego regionu. Spotykam znajomego z redakcji. Obaj jesteśmy zdziwieni. Skoro jeden z nas tu jest, to po cholerę też i drugi? On jest bardziej wkurzony. Przyjechał z Poznania. W końcu uzgadniamy, że dzielimy się tematami. Wracam na miejsce i wlepiam tępy wzrok w butelkę niegazowanej wody stojącej na stole koło mikrofonu. „Jak ryba w wodze”. Tak Llosa zatytułował swoje wspomnienia. Ja się czuję, jak ryba w kuwecie.

Facet koło mnie śmierdzi. Typowy smród przepoconego garnituru. Zastanawiam się ile uda mi się wytrzymać na wdechu. Nagle zdaję sobie sprawę, że z głośników napastuje mnie głos tego półmózga, Grabarczyka. Nie wiem, co robić. Panikuję. Sączy te swoje irytująco przeciągnięte, wypluwane przez nos zdania, jakby złożenie każdego z nich stanowiło dla niego prawdziwy wyczyn. Istna tortura. Zakładam słuchawki i przełączam na czeski, żeby go zagłuszyć.

Tymczasem na mównicę wchodzi prezes jakiegoś czeskiego towarzystwa. Wracam na kanał polski. Prezes mówi od dobrych kilku minut, a starszawa tłumaczka trzęsącym się głosem raczy nas jedynie zwykłym: dzień dobry. Może to z litości dla słuchaczy? Potem pałeczkę przejmuje Niemiec. Ściągam słuchawki i zanurzam się w jego twardej mowie. Dociera do mnie tylko coś o „zwei grosse Pluse”. Kręcę głową z niedowierzaniem. Siedem lat nauki i potrafię jedynie zamówić piwo w knajpie.

Palant przede mną też ściąga słuchawki, ale nie przykręca głosu. W związku z tym w główny dźwięk dolatujący do nas z głośników wbija się kontrapunktujące je, irytujące, elektronicznie przetworzone bzyczenie. Mam ochotę zatłuc skurwysyna, ale ograniczam się do westchnięcia. Nigdy nie miałem odwagi działać zgodnie z własnymi odczuciami.

poniedziałek, 21 maja 2012

Antonimo Gallus: Pan kerowca

Generalnie zwykłem mówić cicho. Tylko w sytuacjach skrajnego podniecenia, przyspieszam... a volume podkręca się samoistnie. Ale dzieje się to rzadko. Dobrze, że jeszcze się dzieje. Nieważne. Ważne natomiast jest to, że...
Jechałem sobie w najlepsze na melanżyk autobusem linii 180. Ostatnim. Gdzieś na wysokości placu Trzech Krzyży (gdzie we włoskich restauracjach korpogówno ssie czajanti - chianti - czyli fonetycznie kianti) zadzwonił do mnie telefon. Odbyłem krótką, spokojną rozmowę telefoniczną. Dowiedziałem się, gdzie mam wysiąść, tam ktoś po mnie podjedzie, takie pierdolety. Trwało to może ze 30 sekund max. I co się, kurwa, dzieje?
Dodam jeszcze, że siedziałem za, jak to mówię didżejką, czyli za kierowcą.
Z okienka wychyla się posiwiała morda frajera w okularach z długim nosem i zawadiackim spojrzeniem. Z ust płynie złoto:
- Jak chce pan sobie porozmawiać, to niech pan idzie do tyłu. - Spojrzał na mnie znad okularów nisko opuszczonych na długim nosie, po czym dodał tonem Abrahama.
- Ja tu pracuję.- Po czym nie czekając odpowiedzi, pracować zaczął dalej.
Byłem zmęczony i wkurwiony. Miałem swoje powody. Pomyślałem sobie:
- Zabije cie.
Po czym powiedziałem do niego tylko.
- To bardzo dziwne co pan mówi...

piątek, 18 maja 2012

Julio del Torro: Kwiat Chattertona

http://en.wikipedia.org/wiki/File:Chatterton.jpg

Nie sądzę, aby Thomas Chatterton umiał zadbać o kwiat. Opisać a zadbać – to jednak nie to samo. Na znanym portrecie Chattertona pędzla Henry’ego Wallisa kwiat doniczkowy stojący na parapecie jego sypialni jest wyjątkowo żywy.
Dlatego wchodzę do komnaty i wywalam doniczkę za okno. Stąpam cicho wokół łóżka i – skoro już tu jestem – podnoszę skrawki podartych poematów walających się po podłodze. Chatterton unosi brew, mruga porozumiewawczo, że to niby tylko nasza tajemnica, i znów go nie ma.

środa, 16 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Kwasowe dewiacje Huntera S. Thompsona

„- Co jest? – zapytał.
- No, wiesz… - odparłem. – Ten biały proszek na moim rękawie to LSD.
Nie odezwał się ani słowem – po prostu złapał mnie za ramię i się przyssał. Dość obleśny obrazek. Zastanawiałem się, co by było, gdyby wpakował się na nas jakiś miłośnik Kingston Trio czy inny makler. A chuj z nim, pomyślałem. Przy odrobinie szczęścia ten widok pewnie rozpieprzyłby mu całe życie – już zawsze bałby się, że za drzwiami w jego ulubionych barach czają się goście w czerwonych koszulach, którzy podniecają się różnymi dewiacjami, o których on nie ma nawet bladego pojęcia. Ciekawe, czy sam odważyłby się possać komuś rękaw? Pewnie nie. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Lepiej udawać, że nic się nie widziało.”

Hunter S. Thompson, Lęk i odraza w Las Vegas

piątek, 11 maja 2012

Julio del Torro: Happiness is near

Budzik rozdzwonił się o 5.30. Jasno. Poszedłem do łazienki, z łazienki do kuchni. Kawa.
Z kawą i papierosem na ganek. Nikogo.
Wróciłem do środka i wybrałem służbowy numer Rodolfo. Telefon zadzwonił tuż obok mnie. Więc wybrałem numer prywatny. Prywatny dzwonił już z góry. Ciche, zaspane, bezinteresownie wrogie „Kto kurwa?”.
Wróciłem na ganek.
Po chwili pojawił się Rodolfo. A wokół krążyły ortolany.
- Co z resztą pedałów? - zapytałem.
Na te słowa wypełzli. Machette z fryzurą Hendrixa i Fidel z fryzurą Moby'ego. A przekrwione ich oczy lśniły.
- Co z Alejandro?

-----

relacja Rodolfo:
Rodolfo: Alejandro, idziesz?
Alejandro: ...
Rodolfo: Alejandro, wstawaj, kurwa!
Alejandro: ...
Rodolfo (potrząsając nogę Alejandro, zerkając czy jego dziewczyna śpi w staniku): ALEJANDRO!!!
Alejandro (sennie): Spierdalaj...

-----

relacja Alejandro:
Kurwa, Rodolfo, mogłeś chociaż spróbować mnie obudzić!

-----

Była już szósta. Cisza.
- A tam? Tam nie?
- Nie, to jednak nie ortolany.
- Gramy w marynarza?
- Gramy...

Zagraliśmy. Przegrał Machette. Była szósta rano.
O szóstej rano, po nieudanej próbie obserwacji ptaków, Machette ruszył do kuchni po flaszkę.

środa, 9 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Media


Na konferencji dotyczącej elektronicznego systemu poboru opłat przypomniała mi się dyskusja o jakości mediów z jednym z filarów dziennikarstwa sportowego naszego kraju.

- Panowie, może byście tak usiedli – powiedział z pretensjami w głosie pewien lekko zgrzybiały mężczyzna do operatorów kamer. – My też byśmy chcieli coś zobaczyć.
- Trzeba było przyjść wcześniej i usiąść z przodu – warknął ktoś za mną grzebiąc w torebce z materiałami prasowymi w poszukiwaniu prezentów.
- Włącz sobie telewizor – dorzucił rezolutnie ktoś inny.
Ja, co oczywiste, zająłem miejscówkę strategiczną. Najbliżej bufetu.

- Czy ktoś ma pytania? – spytał rzecznik prasowy firmy wdrażającej zakrojone na imponującą skalę rozwiązanie oparte na całkiem skomplikowanych technologiach.
- Ja – wyrwał się ktoś. – Mówił pan, że to będzie urządzenie nieprzypisane do jednego tylko samochodu. Ale jest przyklejane do szyby. Moje pytanie dotyczy gwarancji na – uwaga – żywotność kleju. Czy jak się je tak będzie odklejać, to ono nie będzie odpadać?

Widziałem twarz prezesa. Ten zacięty wkurw. Spodziewał się chyba raczej pytań o przekaźniki, odległość działania fal radiowych czy coś podobnego.
- Będą dodatkowe uchwyty –warknął w końcu.
- Drogie? – spytał ten sam dziennikarz.
- Jeszcze jakieś inne pytania? – rzecznik postanowił ratować sytuację.
- Ja mam trzy – do mikrofonu dorwał się ktoś inny. – Po pierwsze czy… po drugie czy… po trzecie czy… po trzecie czy… i po trzecie czy…

środa, 2 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Auto-da-fé

Godzina 4.47.

Zaburzony rytm snu? Zapomnij. Nie było żadnego cholernego rytmu. W mieszkaniu na ósmym piętrze nieszczelne drzwi balkonowe z uchylonym okienkiem dla kotów-samobójców pulsowały w tym samym tempie, co żyły na skroniach, kontrapunktując serce ciskające się po całej klatce piersiowej w niekontrolowanych spazmach epileptyka-amatora.

Budyń, rasowy dachowiec udający balinese, drzemał pod ścianą na stercie koszulek politycznych. Nic, w gruncie rzeczy, nie zwiastowało katastrofy. Kontrolowane delirium nie jest znowu niczym nowym dla alkoholika o zacięciu kronikarskim.

Aż tu nagle przez to zawszone okienko, zagłuszając szum autobusów ruszających stadnie z zajezdni, wpadły setki malutkich, słodziutkich, kolorowych motyli, a każdy z bananem w ręku. Budyń spieprzył, nawet się nie oglądając. Zdrajca. Bestie zaczęły wirować wokół mojej głowy frenetycznie trzepocząc skrzydełkami i uwalniając ukryty w nich cyjanowodór. Obwody systemu nerwowego nie miały najmniejszych szans.

I tak to było, Wysoki Sądzie. A nie tak, jak mówi ten kaktus.