niedziela, 31 lipca 2011

Catalina Jimenez: shameless

Nowy serial ostatnio oglądam. Właściwie już obejrzałam, bo ma na razie tylko jeden sezon: amerykańską wersję angielskiego Shameless. Jest naprawdę spoko. Sam pomysł zrobienia serialu o ojcu menelu i o jego szóstce dzieci, które muszą sobie same radzić, bo tatuś non stop pijany, bardzo mi się podoba. Jeszcze bardziej mi się podoba to, że nawet w US można zrobić coś prawdziwego. Frank, czyli ojciec menel, faktycznie na menela wygląda, dzieciaki są źle ubrane, nigdy nie mają kasy, a jedzą to, na co akurat jest zniżka w gazecie. Piątkę młodszych wychowuje najstarsza - Fiona. Laska lat ponad 20, która te dzieciaki traktuje jak swoje i kocha nad życie. O jej względy stara się przystojny (taką urodą trochę z Backstreet Boys, osobiście nie przepadam, ale niektórzy lubią) policjant Tony, który zaprasza na bale charytatywne i na obiady do mamusi. Tony miałby może nawet jakieś szanse u Fiony, gdyby nie Steve. Steve jest mega przystojnym, z początku trochę nieśmiałym facetem ("widuję cię w tym klubie od 2 miesięcy i ciągle boję się do ciebie podejść"), który radzi sobie w każdej sytuacji. Nie boi się dać w ryj 3 razy od siebie większemu ochroniarzowi w obronie honoru Fiony. Jeździ najnowszym lexusem, na zmianę z najnowszym porsche, tudzież audi. Okazuje się, że jest całkowitym przeciwieństwem dobrze ułożonego Tonego - spóźnia się, jest nieprzewidywalny, nic nie wiadomo o jego rodzinie, długo nie wiadomo, skąd ma tyle kasy, dopiero w pewnym momencie okazuje się, że swoje luksusowe auta - kradnie. I co? I to jego kocha Fiona. I to z nim uciekłaby na Kostarykę, gdyby nie jej rodzeństwo, które kocha jak własne dzieci. Dlaczego tak? Bo kobiety kochają drani! Panie Sienkiewicz, żadna normalna kobieta nie kochałaby Skrzetuskiego, z którym można z nudów umrzeć, mając pod ręką Bochuna. Żadna, panie Sienkiewicz!

czwartek, 28 lipca 2011

Rodolfo Bardonado: Długo oczekiwany dzień wolny

Wolny dzień w środku tygodnia zdarza mi się dość regularnie, niestety zdecydowanie częściej zimą, jesienią, albo wiosną, a nie latem podczas okresu urlopowego. Zastanawiałem się jak taki dzień będzie wyglądał, jeśli w końcu się zdarzy. Zdarzył się dziś. Plany miałem okazałe - przejażdżka na rowerze, ewentualnie piwko do śniadania, a potem jeszcze ze dwa przed obiadem, by potem z rozpędu pić kolejne. Mieliśmy taki plan z Juliem jeszcze w czerwcu - nie udało się go zrealizować.
Co do rowerowej przejażdżki szanse także są minimalne, bo deszcz cały czas kręci się w pobliżu. Żałuję tym bardziej, że niedawno dostałem od znajomego profesjonalne rowerowe gatki, w których jak twierdzi moja dziewczyna wyglądam niczym Borat.
Żal spowodowany złą pogodą wcześniej czy później utopię w alkoholu - ponieważ godzina jeszcze młoda znosi się na to, że będzie to jednak wcześniej niż później. A zamiast roweru odpaliłem sobie zeszłoroczną wersję kolarskiego menadżera. Marna to namiastka, ale przynajmniej mogę jechać jak Andy Schleck (to taki topowy kolarz). Szkoda tylko, że zamiast kręcenia nogami muszę klikać myszką. Kończę, bo właśnie wymyka mi się z rąk wygrana w wyścigu Dookoła Katalonii...

wtorek, 26 lipca 2011

Paco Haya Rodriquez: Urlop

Urlop w pracy! To jest coś. Urlop jest po to aby spędzać go pod palmami. Jednak nie tym razem, nie tym jesiennym latem. Potrzebę spędzenia czasu nad wodą czy w górach posiadam ogromną, lecz pozostać w mieście jest mym celem w tym roku.
Trochę w pracy, trochę pracując w domu, trochę pracując na nieświeżym warszawskim powietrzu. Trochę...

Wczoraj ukazał się siódmy numer CATRINAS Przypominam tym którzy jeszcze go nie ściągneli. Doskonała pozycja na letni turnus! http://www.catrinas.pl/index.php?dzial=download

poniedziałek, 25 lipca 2011

Bustos Domecq: Pieprzyć nieczytających

Na facebooku pojawił się jakiś czas temu event, do którego jak ćmy do światła ciągnie sporą część moich znajomych. Event utworzony został pod nazwą "Pokażmy nieczytającym, że jest nas więcej" i liczy sobie w tym momencie 67 910 uczestników. Sześćdziesiąt siedem tysięcy i dziewięćset dziesięcioro ludzi będzie w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia pokazywać nieczytającym, że jest ich więcej. Trzymam kciuki.

Mam dla nich jednak złą wiadomość: więcej jest nieczytających. Nieczytających jest ogrom, którego nie jesteście w stanie pojąć i objąć choćbyście przeczytali "W poszukiwaniu straconego czasu" ciurem za jednym posiedzeniem. Nieczytających jest zastęp nieprzebrany, w dodatku mnożą się jak króliki - każdy jeden dzień szkolny to kolejnych paru, których polonistka bez powołania skutecznie zniechęci do sięgania po cokolwiek prócz pornografii.
Mowa oczywiście o rzeczywistości empirycznej, nie wirtualnej, bo internet jest takim zdumiewającym miejscem, w którym cała rzeczywistość staje na głowie i udaje, że nie wie o co chodzi. A to nieczytających jest trzy razy mniej niż czytających (w kraju, którego przeciętny obywatel nie jest w stanie przyswoić przeciętnej długości tekstu publicystycznego; w kraju, w którym połowa publicystów nie rozumie, co piszą ich koledzy po fachu, albo udaje, że nie rozumie), a to poparcie dla Janusza Korwin-Mikkego przekracza magiczny próg błędu statystycznego.
I tak czytający już z niedzieli na poniedziałek staną na głowie i będę udawać, że jest fajnie.

Po złej wiadomości mam też jeden apel: pierdolić nieczytających. Ja im nic nie zamierzam pokazywać, zwłaszcza między 23.30 w 2.00 w nocy z niedzieli na poniedziałek u schyłku tego niewdzięcznego, deszczowego, nieczytającego miesiąca, no chyba że akurat jakaś nieczytająca będzie skłonna wolny czas, oszczędzony na nieczytaniu, poświęcić na jakieś ciekawsze aktywności, niż licytowanie się na forach społecznościowych.

Czytanie jest elitarne, wymagające, uwznioślające. Jest dla wybranych: tych bardziej ciekawych, bardziej inteligentnych, obdarzonych większą wyobraźnią i większą wrażliwością. Chciałbym jeszcze napisać, że ładniejszych, ale co jest prawdziwe w moim przypadku nie musi dawać się uniwersalizować.

W każdym razie jest nas mniej. I powinniśmy się móc pochwalić raczej tym, jacy jesteśmy a nie tym, ilu nas jest. I tu pojawia się problem zasadniczy, bo - przytoczę za Lemem - nikt już dzisiaj nic nie czyta, a nawet jak czyta, to nie rozumie, a nawet jak rozumie, to od razu zapomina.


Ps.: a już podwójnie i od tyłu pieprzyć tych, co nie czytają CATRINAS. Nowy numer do pobrania już od dziś, za darmo, w pdfie i z obrazkami ze strony www.catrinas.pl

piątek, 22 lipca 2011

Julio del Torro: Kąpielówki

Gdy rozpoczynam pisać tego posta, od pierwszego piwa nad morzem dzieli mnie jakieś 18 godzin. Jutro o 7.00 będę opierać się o falochron patrząc w fale i popijając browara. Nieważne jakiego. I nieważne w jakich warunkach atmosferycznych. Niech pada. Niech grzmi. Niech, kurwa, grad mnie zasypie albo inny popiół wulkaniczny. Będę pić, patrzeć i śmiać się. I całować się.
Ta myśl podnosi mnie na duchu od dobrego tygodnia. W związku z czym podjąłem wczoraj męską decyzję. Udałem się do Złotych Tarasów kupić kąpielówki. Powiedziałem sobie: Dasz radę, będziesz twardy, wejdziesz tam i kupisz. Nie przestraszysz się!
Pół godziny po przekroczeniu progów ZT leżałem na swoim łóżku popijając Jima Beama w towarzystwie Fidela. Jebać kąpielówki. Do morskiego picia, patrzenia i śmiania nie są potrzebne. A do całowania już najmniej.
No a Fidel... Zawsze wysyłałem mu kartki znad morza. To znaczy zawsze chciałem, na ogół wysyłałem, ale zdarzyło mi się nie wysłać i po powrocie witało mnie oskarżycielskie „nie wysłałeś” połączone ze sceptycznym uśmiechem smutnego morświna wyrytym na twarzy Fidela. Od pewnego czasu Fidel jest bezdomny i bezrobotny. Więc zapytałem go, czy bezdomność (czyli brak adresu) jest wystarczającym usprawiedliwieniem braku pocztówki. Mój przyjaciel odparł, że otóż, kurwa, nie, że ma stały adres korespondencyjny i po powrocie z rejsu po Adriatyku z przyjemnością przeczytałby sobie pocztóweczkę. Rejs po Adriatyku. Nic dziwnego, że społeczeństwo nie lubi bezdomnych i bezrobotnych.

czwartek, 21 lipca 2011

Rodolfo Bardonado: Zwyciężyć nie wygrywając

Piłkarskie mistrzostwa Ameryki Południowej nazywane Copa America nie budzą u mnie jakiegoś wielkiego podniecenia. Po pierwsze dlatego, że mecze są w nocy, a po wtóre dlatego, że nigdy nie byłem miłośnikiem pojedynków tylko południowo-amerykańskich jeśli nie grają Urugwaj, Brazylia czy Argentyna. W nocy Paragwaj grał z Wenezuelą. Z tym drugim krajem jeśli chodzi o sportowców kojarzy mi się jedynie prezydent Hugo Chavez, który kariery sportowej chyba nigdy nie zrobił. Meczu zatem nie oglądałem, wynik też mnie nie powalił, bo 0-0 i rzuty karne to niezbyt dobra zachęta do obejrzenia powtórki.

Przejrzałem jednak wyniki i oto oczom mym ukazało się istne piłkarskie kuriozum. Paragwaj, który zagra o złoto na tym turnieju jeszcze nie wygrał! Zremisował 5 meczów - w tym dwa razy z Wenezuelą (0-0 i 0-0) i Brazylią (2-2, 0-0). Do tego jeden remis z Ekwadorem - a jakże 0-0.

Okazuje się, że można zagrać w finale zdobywając raptem 2 bramki w pięciu meczach i ani razu nie wygrywając. Jeśli Paragwaj zwycięży w finale po karnych to z pewnością trafi na karty historii światowego futbolu.

PS. Copa America to taki dziwny turniej. Na żadnym innym nie można zagrać dwóch meczów z dwoma rywalami. Ale jeśli na kontynencie jest tyle krajów ile jest (12 - przy czym Gujana i Surinam nie grają) to dziwić się nie można.

środa, 20 lipca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Steinort

Poznałem faceta, który ma trzy równolegle funkcjonujące przezwiska. Ten facet, to Pedro alias Kurka Wodna alias Ten-Tego. A tak naprawdę jego całokształt oddaje dopiero imię – Wiesiek. Wiesiek jest zastępcą kapitana w pewnej mazurskiej marinie. Przy okazji jest trzeźwym alkoholikiem. Z punktu widzenia pracowników, ma on trzy podstawowe wady: zna się na swojej robocie, zależy mu, żeby była dobrze zrobiona dobrze i nie potrafi się wysłowić. Jak na moje oko, lata sączenia lokalnych specyfików musiały porazić w jakimś stopniu jego układ nerwowy, bo teraz, kiedy próbuje coś przekazać, macha niezdarnie ręką, dłonią z rozczapierzonymi palcami zatacza kręgi przed twarzą rozmówcy i lekko bełkocząc z trudem wydusza z siebie każde słowo.
- Ten, tego – wymamrotał kiedyś pokracznymi gestami lekko przerażając człowieka, który poprosił go o wyciągnięcie jachtu z wody – ten, tego, nie ma dźwigowego.

Z drugiej strony w tej samej marinie pracuje pewien student drugiego roku z Olsztyna. Z punktu widzenia pracodawców on również ma trzy podstawowe wady: nie zna się na swojej robocie, nie zależy mu, żeby była zrobiona dobrze i potrafi się wysłowić jedynie przy pomocy wyrazów zastępczych.
- No i widzi pan! – krzyknął raz do zdegustowanego klienta siedząc w bosmanacie i bujając się na krześle oparłszy nogi o blat biurka – Drogę nam zajebali!

wtorek, 19 lipca 2011

Paco Haya Rodriquez: Przypadłości

Ludzie mają bardzo dziwne przypadłości, od różnego rodzaju fobii po ultradziwne zdolności wyginania ciała, łamania sobie kości czy wkładania różnych rzeczy w przełyk lub inny otwór. Fobie mogą powodować spore niedogodności w życiu codziennym, ot choćby technofobia, polegająca na lęku przed wszystkim co wiąże się z elektroniką (techniką). No przyznacie, że jest to megawtopa we współczesnym świecie... Idziecie sobie do marketu po zakupy a tu regał RTV i klops! Po zakupach!
Lepszym tematem jest pekkatofobia, polegająca na lęku przed popełnieniem grzechu :) Ale absolutnym hitem jest heksakosjoiheksekontaheksafobia, czyli lęk przed trzema szóstkami!!! Muszę pamiętać, żeby nie dostać zawału, gdy na moim smartphonie odtworze 666 utworów i westchnę - O kurwa! Przecież przeklinanie to grzech! Są też tacy, którym jest lepiej, a ich zdolności może nie pomagają w życiu codziennym, ale mogą być przydatne na imprezach! Ot choćby powtarzanie wyrazów wspak. Ile wam zajmie ułożenie w głowie słowa kanalizacja i wypowiedzenie go od tyłu na głos?
Otóż znam osobę, która bez zastanowienia poprawnie odpowiada. Nie ważne jaki wyraz wypowiem, w sekundę mam odpowiedź. Coś niesamowitego! A gdy na imprezie deko szumi we łbie to zabawa z tego robi się przednia! Ewa, bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i czekam na powtórkę! Yyy to znaczy na ękrótwop.

Przed wami Cezik! http://www.youtube.com/watch?v=APKyPYR7jAk Ci co nie znają niech obejrzą do końca!

adyrolF czyli Floryda. Zapraszam serdecznie dzisiaj na ul. Mazowiecką 11a. U Artystów, opowiem co warto warto zobaczyć na Florydzie, jak się tam żyje i wogóle dlaczego przesiąkam Ameryką jak szmata wodą! Do zobaczenia o godz. 21:00
http://www.facebook.com/event.php?eid=234994529857029

poniedziałek, 18 lipca 2011

Bustos Domecq: Harry Potter i Sakiewka Miedziaków

Że Harry Potter jest raczej tworem marketingowym - wiadomo było już po wydaniu pierwszej książki. Że takie twory zajeździć trzeba jak francuską dziwkę na froncie - też było jasne, nie ma więc się co dziwić, że powstało siedem tomów i osiem filmów opisujących przygody dzielnej ciamajdy z pokancerowanym pyskiem. Nie będę tu się wyzłośliwiał ponad miarę, bo filmy sam chętnie oglądałem, część z nich nawet ze dwa razy, i na niektórych nawet dobrze się bawiłem.
Ale pomysł rozbicia ostatniej części książki na dwie części filmu (który i tak wobec książki musi siłą rzeczy operować skrótami i uproszczeniami) to już raczej koncept reklamowy niż zamysł twórczy. I tak dwie ostatnie części sagi to nie żadne filmy, tylko odpowiednio teaser i spoiler - trzygodzinna zajawka tego, co stanie się w ostatniej części (z paroma zupełnie niezrozumiałymi przerywnikami wyrwanymi z kontekstu), i trzygodzinna scena finałowa z niemiłosiernie przedłużonym domknięciem (oraz, oczywiście, zostawieniem sobie ryzykownej furtki na przyszłość, żeby jeszcze trzy sakiewki załapać na przygodach synalka Harrego i córuchny Hermiony.

Z kina wyszedłem - jak często ostatnio - podwójnie wkurwiony. Po pierwsze dlatego, że naprawdę lubiłem pierwsze, baśniowe jeszcze części filmu. Miały swój urok, a jeśli ktoś w dzieciństwie czytał do poduszki "Opowieści z Narni" to jakiś nowy posmak dzieciństwa również z sobą niosły. W połowie sagi, kiedy Harry przechodził mutację a Hermionie kwitły piersi, cały baśniowy blask gdzieś przepadł, a teraz dostaliśmy rozwleczony koszmar, ni to horror (scena zabijania Snape'a poraża!), ni to romans (tutaj żadna scena nie zasługuje na wyróżnienie, ewentualnie pół naga Emma Watson w pierwszej części "Insygniów śmierci"). Zatem czar dzieciństwa prysł i zamiast pięknej baśni, przypominającej C.S. Lewisa chciano mi wcisnąć tanią podróbę braci Grimm. Po drugie wkurwiony wyszedłem dlatego, że zamiast jednego niezłego filmu - mrocznej baśni nie dla dzieci - z mocnym zarysowaniem akcji i spektakularnym zakończeniem (jaki niewykorzystany potencjał leży w scenie zdobywania Hogwarthu, mimo, że trwała chyba z pół filmu!) dostaliśmy nudny wykład na temat sprzedaży produktu filmopodobnego.

I to w pierdolonym 3D. Na szczęście bez dubbingu.

niedziela, 17 lipca 2011

Catalina Jimenez: nie lubię tego

Moje ulubione miejsce w Warszawie, knajpa 2/3 zostanie zamknięta!
Mimo tego, że to miasto ma szczególną tendencję do zamykania miejsc z niepowtarzalnym klimatem, co pokazało nam zamknięciem rewelacyjnego 5 10 15 (żeby wybudować apartamentowiec), pawilonów przy Nowym Świecie (działają, ale chyba już niedługo tak? Bo tam też ma być apartamentowiec), czy Huśtawki (tam apartamentowca nie postawią, ale i tak komuś to miejsce musiało przeszkadzać), naprawdę nie sądziłam, że kiedyś do tego dojdzie. Wydawało mi się, że 2/3 będzie zawsze. Bo komu przeszkadza mała knajpka w bramie? No widocznie przeszkadza. Nie przedłużono im umowy najmu i działają tylko do końca lipca. I wiem, że ciągle powstają nowe miejsca, jest Plac Zabaw, Cud nad Wisłą, zaraz będzie Dolina Muminków, ale to zupełnie nie to samo. Ja chcę pić wiśnię w 2/3!

piątek, 15 lipca 2011

Julio del Torro: Nie ma cwaniaka

Ostatnio z tekstem „źle ci, kurwa?!” wytknięto mi, że jestem typowym przedstawicielem „warszafki”. Powód? Pierdolona kajzerka.
No bo kupuję sobie o 15 kajzerkę, która obok swoich koleżanek oczekuje wybranka i rychlej konsumpcji, jadę z nią w podróż poślubną autobusem linii 158 z Grochowa na Ochotę i myślę tylko o tym, że mam na nią ochotę, dojeżdżam do domu, wnoszę ją przez próg, kładę na blacie kuchennym i chcę zerżnąć, a ta kurwa jest już czerstwa. Piłuję ją nożem jak stetryczały stolarz, a ta się rozkracza, kurczy i kruszy. Gdybym wiedział, to bym od razu kupił tartą. Ale chuj, smaruję ją masłem, kładę na to jakąś padlinę, na to plaster pomidorka, bo pomidorek to selen, a selen to lepszy wzwód, no i idę z nią w orala, a ona jak z gumy, jakbym łechtał ją ustami przez prezerwatywę.
No więc mówię dziewczynie, która ze mną sypia, czy wyobraża sobie żebym ją przez gumę, i że prawdziwego pieczywa to już nie ma, a dziewczyna wyjeżdża z „warszafką”.
Konkluzja: Jeżeli nawet niesmak względem kajzerki jest dobrym powodem, to ja się nie dziwię, że reszta kraju nas nienawidzi.

czwartek, 14 lipca 2011

Rodolfo Bardonado: Toczenie melanżu

Przed tygodniem z powodu pijaństwa i wielu innych niesprzyjających okoliczności nie udało mi się zaistnieć na blogu, za co przepraszam. Liczyłem, że dziś w szlafroku i z kawką będzie łatwiej.
I jest łatwiej - kac mniejszy ale miast kawy i szlafroka jest kawiarenka internetowa w Mikołajkach i napierdalanie w klawiaturę na czas, bo kawiarenka jest samoobsługowa i KURWA - trzy minuty kosztują złocisza. Właśnie zasiliłem konto, bo miałem już tylko 56 sekund...

Po gdańskich przygodach wpadłem z ziomem do Mikołajek, żeby toczyć tytułowy melanż. No bo gdzie na Mazurach jak nie tu? I tradycyjnie rzeczywistość przerosła oczekiwania. Bo jak twierdzi mój przyjaciel Jarek, z którym dzielę mikołajską niedolę: Mikołajki bez łódki są jak meczyk bez piwka, czyli bez sensu. Po wtóre - w Mikołajkach ciągle trzeba być w drodze, iść, chodzić, bo jak człowiek się zatrzyma to nie wie co ze sobą zrobić. Wreszcie Jarek już po piwkach kiedy wracaliśmy z zamkniętej na kłódkę miejskiej plaży zobaczył z bliska brzydkiego lachona stwierdził, że z oddali wyglądała ładnie jak Mikołajki.

Monopolowych jest tu sporo, ale kurna czym mam zagryzać - goframi? Rozczarowany kończę, bo wpis będzie kosztował mnie chyba z 5 zł tyle co piwko nad jeziorem, co akurat jest miłą okolicznością przyrody. Zbieram się zatem w drogę aby obejrzeć leśniczówkę Pranie, klasztor starowierców w Wojnowie i prywatnie zoo w Kadzidłowie. A potem namówię Jarssona, żeby jednak przetransportować się do Zgonu i tam toczyć kolejne melko.
Pozdrowienia z Mazur!!

środa, 13 lipca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Kolonia Harsz

Do Kolonii Harsz przyjechaliśmy pod wieczór. Ja i mój nieuznający konwenansów dotyczących tego, po której stronie drogi prowadzi się samochód kuzyn. Weszliśmy do domu, w którym miał czekać na nas pokój i od razu natknęliśmy się na gospodynię – kobiecinę zniszczoną przez lata fizycznej pracy i hołdowania uzależniającym używkom. Machnęła na nas ręką zapraszając na piętro i otaczając swoją nastroszoną blond głowę dymem z trzymanego w ręku papierosa. Pokazała nam drzwi do naszego pokoju, toalety, prysznic i właśnie miała przejść do kuchni, kiedy zaczepił ją, któryś z wcześniej przybyłych gości.
- Dzień dobry – przywitał się. – Miło znów panią widzieć. Pani mąż się nami zajął.
Kobieta nieco zmrużyła oczy i popatrzyła na niego chwilę z lekko kpiącym uśmiechem na wysuszonych ustach.
- A prześcieradło dostał? – odwzajemniła przywitanie.
- Chyba tak – mężczyzna zawahał się nieznacznie.
Gospodyni z powątpiewaniem wydęła wargi.
- Niech sprawdzi – poleciła mu, po czym odwróciła się na pięcie. – Tu jest kuchenka, w szafkach są garnki i petelnia – dodała już do nas.
Kuchenka wyglądała tak, jakby jej użycie groziło albo wypuszczeniem z klatki cichego mordercy, albo hucznym zakończeniem żywota. Petelni nie sprawdziliśmy. Otworzyłem za to jedną z szuflad szukając w nich sztućców. Naiwny. Zamiast tego znalazłem sześć turlających się w środku kieliszków do wódki.
- Cisza nocna jest od dwudziestej trzeciej – poinformowała nas gospodyni. – Nie zabijać komarów na ścianach. Na oknach są siatki.
Leżąc potem na jednym z dwóch łóżek, które po połączeniu stworzyłyby jedynkę, i samobiczując się w nadziei uśmiercenia irytujących krwiopijców, zastanawiałem się długo nad znaczeniem ostatnich przekazanych nam wskazówek. Szło mi kiepsko, ponieważ nie mogłem się skupić. Stanowiące stały element konstrukcji naszych leżanek znajdujące się gdzieś po środku wbite na sztorc płyty były równie groźne dla kości ogonowej podczas siadania, jak dla kręgosłupa podczas leżenia. Poprawiać się nie wolno było, bo ryzykowało się zderzeniem z kaloryferem albo upadkiem na podłogę. Może dlatego w końcu nie doszedłem do satysfakcjonujących wniosków. Czy komarów nie można było zabijać tylko po dwudziestej trzeciej? I właściwie jakich komarów, skoro ich tam nie było, dzięki zamontowanym w oknach siatkom?

wtorek, 12 lipca 2011

Paco Haya Rodriquez: Dziwką wyczochrany bóbr!

Gdy o piątej rano opuszczaliśmy Błonia Namysłowskie, po totalnie nieprzespanej nocy na rozłożonych siedzeniach w samochodzie, ani pogoda, ani humory nas nie opuszczały. Piękne bezchmurne niebo, wschód słońca, piwo i autostopowicze zapowiadali bardzo miłą podróż do domu. Niestety. Półtorej godziny później, Aras z ekipą w strugach deszczu opuszczali naszego “Czarnego Lwa”.

Wrocław, godzina 06:30
- Zobaczysz, że ta dziwka będzie z nami do końca – stwierdził Julio.
- Liczę na to, że jesteś w błędzie Watsonie – odparłem.
Niestety Julio del Torro w tym przypadku się nie mylił, a co więcej, jego stwierdzenie przerodziło się w 350 kilometrów płaczu.
Gdyby wspomniana dziwka była dziwką, nasza podróż byłaby niewątpliwie lepsza. Dziwka okazała się być trzystupięćdziesięciokilometrową burzą z ulewnym deszczem i piorunami.

W połowie drogi mój pęcherz błagał mnie żebym się zatrzymał gdziekolwiek. Przypominał mi o sobie co 15 sekund, a po pewnym czasie zaczął wchodzić mi na oczy, co utrudniało prowadzenie samochodu. Nie mogłem zatrzymać się nawet na sekundę, gdyż rzeki które utworzyły się na krajowej “ósemce” zmyłyby samochód do rowu, a przyrost wody na sekundę był większy niż roczny opad w australijskiej Adelajdzie. Musiał cierpieć, a ja z nim! Po chwili do ogólnego narzekania dołączył się żołądek. Na szczęście na naszej drodze stanął bełchatowski fast food spod znaku żółtego eM. Trudno, że serwowali tylko śniadania. Byliśmy głodni i chcieliśmy zjeść cokolwiek. I tu po raz kolejny zostaliśmy postrzeleni w kolano. Nie dośc, że pogoda nas nie rozpieszczała, to okazało się, że terminale kart płatniczych nie działają, bo przed chwilą mieli awarię prądu. Głodni, zmęczeni i bez kasy. W takim właśnie opłakanym stanie byliśmy. Koniec końców udało się. Zjedliśmy i pojechaliśmy dalej. Ta dziwka była z nami cały czas, przypominając o sobie co parę minut ulewniejszym deszczem i większymi piorunami.
A na domiar wszystkiego po dwudziestominutowym milczeniu Julio oznajmił, że właśnie wymyślił kawał! Nie powiem, dobry kawał!
Telefon do ludzi w Warszawie dodał nam nieco otuchy. Warszawa od samego rana była skąpana w słońcu.

Co z tego! Przywieźliśmy tę dziwkę ze sobą!
Nie zmienia to jednak faktu, że oficjalnie Bóbr został Wyczochrany!

PS recenzja z Czochraj Bobra Fest już niebawem w siódmym numerze CATRINAS
http://www.catrinas.pl/index.php?dzial=download
http://cbf-festiwal.pl/cbf2011

poniedziałek, 11 lipca 2011

Bustos Domecq: Dylemat egzystencjalny

Warszawski Fonobar ma przynajmniej dwie zalety: akustyka, który wie co robi (a tacy trafiają się jeszcze rzadziej, niż kompetentni urzędnicy, a jeśli nawet są, to emigrują gdzieś poza stolicę; nie wiedzieć czemu menadżerowie warszawskich klubów uważają, że nie warto inwestować w jedyne dwie rzeczy, w które inwestować warto: sprzęt i akustyka; dlatego stając na scenie w 90% przypadków musicie się męczyć z przygłuchym amatorem i zdezelowanym poradzieckim chłamem, zakładając optymistycznie, że w ogóle jest cokolwiek) oraz wielką figurę Terminatora w kącie przy reżyserce, który z wielkiej, obrotowej giwery mierzy w środek tłumu pod sceną. Jak każdy dorosły gówniarz uważam, że to rozkoszne i chciałbym mieć takiego w salonie. Nie żebym zaraz miał się nim bawić lub brakowało mi wyobrażonych przyjaciół (czasem nawet mam wrażenie, że tych realnych jest za dużo), ale wizja stringów mojej dziewczyny suszących się na lufie miniguna zamiast na pospolitym sznurku czy kaloryferze jest upojna.

Udało mi się niestety, jako że ze zdaniem kobiet trzeba się liczyć zwłaszcza wtedy, kiedy się go nie rozumie, wynegocjować Stromtroopera. Też spoko, zwłaszcza, że taki biały będzie nam pasował do łazienki. No i konotacje z Barneyem Stinsonem też nie są bez znaczenia.

Catalina Jimenez: Tybet

Sypiemy Mandalę w Och Teatrze!

OCH-TYBET

FESTIWAL KULTURY I SZTUKI TYBETAŃSKIEJ

18 – 20 LIPCA 2011


sypanie mandali
koncert: Mamadou, Wołosi, Lasoniowie i mnisi
aukcje
wykłady
pokazy filmowe
pokazy taneczne
warsztaty dla dzieci
wystawy
kuchnia tybetańska


Program Festiwalu:

poniedziałek 18 lipca
godz. 11.00 - uroczyste rozpoczęcie ceremonii sypania mandali
godz. 16.00 - pokaz wykonywania rzeźb maślanych
godz. 19.30 - Koncert dla Tybetu: Mamadou, Wołosi i Lasoniowie i mnisi z klasztoru Drepung Gomang

wtorek 19 lipca
godz. 11.00 - 20.00 ceremonia sypania mandali
godz. 17.00 - wykład Desi Rinpoche „Co to znaczy być buddystą?”
godz. 18.00 - pokaz filmu Dzieci Dalajlamy, Rangzen
godz. 19.00 - tańce: Śnieżnego Lwa, Pandy, Czarnych Czapek, Tashi Shopa (przed Och-teatrem)
godz. 20.00 - pokaz filmu „Milarepa" w tybetańskiej wersji językowej - premiera warszawska

środa 20 lipca
godz. 11.00-19.00 - ceremonia sypania mandali,
godz. 17.00 - program dla dzieci (czytanie bajek, malowanie flagi tybetańskiej, pisanie imion po tybetańsku, tańce: Śnieżnego Lwa, Pandy, Czarnych Czapek, Tashi Shopa (przed Och-teatrem)
godz. 18.00 - aukcja na rzecz małych mnichów z klasztoru
godz. 19.00 - wykład Othok Tulku - „Świat tybetańskich klasztorów, rytuałów i ich symboliki”
godz. 20.00 - ceremonia zniszczenia mandali, koncert mnichów

http://www.ochteatr.com.pl/dni-tybetu

piątek, 8 lipca 2011

Julio del Torro: Ścięcie, Bóbr i zakochany kundel

Wczoraj o dziewiątej rano zadzwonił do mnie Rodolfo. Jego głos w specyficznie uroczy sposób łączył w sobie zmęczenie, rozbawienie i skacowanie. Rodolfo dzwonił oznajmić, że z jego czwartkowym postem na blogu pojawił się zasadniczy problem. Rodolfo przebywa w Trójmieście na finałowym turnieju siatkarskiej Ligi Światowej. Podczas meczu Włochy – Argentyna jedno ze ścięć zostało przyjęte nader niezręcznie i nieszczęśliwie. Przez laptopa Rodolfo. Można się zastanawiać, dlaczego Rodolfo w rozmowie ze mną był rozbawiony, pomimo rozjebanej matrycy, a tłumaczyć należy to chyba tylko jego ortodoksyjnymi przekonaniami, a konkretniej aprobatą patriarchatu. W każdym razie, Rodolfo zaznaczył, że mógłby podyktować mi tekst telefonicznie… Ale trochę później. I tyle go od wczoraj słyszałem.

Za piętnaście minut przyjedzie do mnie Paco. Oby miał ze sobą piwo. Za piętnaście minut przyjedzie Paco, po czym wyruszamy na festiwal Czochraj Bobra do Namysłowa. Jako szanujący się redaktor gazety artystycznej o Namysłowie wiem tyle, że mają tam browar. Cóż więcej potrzeba ponad tak błogą informację – pomyślicie – niemniej postanowiłem pogłębić swą wiedzę. Po wygooglowaniu nazwy miasta i kliknięciu grafiki, wśród pierwszych wyszukań objawiło mi się poniższe zdjęcie. Wnoszę po nim, że Namysłów jest miastem pełnym kwiatów, miłości i zaawansowanych programów graficznych, a więc w zasadzie niczym nie różni się od redakcji Catrinas. Czyli, że będzie na bobrze ogień. No to jedziemy…



PS: Relacja z festiwalu w Namysłowie w siódmym numerze Catrinas

środa, 6 lipca 2011

Fidel C. de Izquierdas: Melancholia czterolatka

Mój czteroletni, przyszywany brat spojrzał ostatnio na swoją matkę oczami ewidentnie przepełnionymi żalem – pewnie za to, że w ogóle wydała go na ten paskudny świat – i z wyrzutem powiedział:
- Mamo, ja to nie mam szczęścia w życiu. Nic tylko chodzić do przedszkola i pić syropy. Żadnych przyjemności.
Od razu ustawił moje problemy w innej perspektywie.

Podobnie zresztą, jak trzysutkowy neuropata Tima Minchina.
Some people have worse than I...

http://www.youtube.com/watch?v=RuDRt9D__3Q

wtorek, 5 lipca 2011

Paco Haya Rodriquez: Bikini

Piątego lipca powinienem mieć kaca, bo jak prawdziwy Polak zachłyśnięty Ameryką obchodzę hucznie Dzień Niepodległości. Jednak nie tym razem. W głowie może i szumi, ale do kaca jeszcze daleko. A zawirowania nie są spowodowane stężeniem alkoholu we krwi. To przez pogodę, która doprowadza mnie do szału. Jeszcze chwilę i powiem coś temu komuś, kto jest odpowiedzialny za te deszcze i czarne chmury. Nie dalej jak wczoraj jakiś dowcipniś puścił w radiu, starą jak świat piosenkę Big Day – “W dzień gorącego lata” – no ubawiłem się po pas nucąc pod nosem słowa refrenu. Przeklinałem tego fagasa co układał tę playlistę. Jest pięknie, it's beautiful pomyślałem.

Tak czy inaczej, nic nie jest w stanie przyćmić Światowego Dnia Bikini, który niespodziewanie przypada dzisiaj. 5 lipca okazuje się być całkiem dobrym dniem do świętowania, o czym nie miałem pojęcia przez ponad 30 lat mej egzystencji. Niewiele myśląc wyszukałem w internecie co piszą na ten temat. A piszą. Na jednym z portali od miesiąca było głosowanie na najseksowniejszą kobietę w bikini w różnych kategoriach wiekowych! Cóż za wspaniały pomysł! Trzeba będzie coś podobnego w CATRINAS ogłosić, ale z tą różnicą, że to kobiety będą nam wysyłać zdjęcia a my w redakcyjnym gronie wybierzemy tę jedyną. A w nagrodę zrobimy jej sesję w kaloszach (bo modne są tego lata) i bikini na Syberii albo w Grecji. Są cycki jest impreza! Na zdrowie!





PS Aha! Bym zapomniał! Czy masz już swój egzemplarz CATRINAS? Nie? To zasuwaj na http://www.catrinas.pl/index.php?dzial=download i ściągaj wszystko... Numer szósty to Litza cuestionario, Dżaga, Gogol Bordello, szalety, kobitki toples, Franz Kafka i trochę o trialu rowerowym. A wszystko to za FREE!!

poniedziałek, 4 lipca 2011

Bustos Domecq: Cały świat

Z poznańskiego uciekaliśmy w różnym stanie. Jedni na nowo podchmieleni poobiednim winem, inni skacowani, bo poobiednie wino im nie pomogło, ja senny, bo kac co prawda minął, ale deszczowa pogoda i ciągnąca się nieskończenie droga zrobiły swoje. Wszystko to nic, jeśli was samochód jest sprawny i szybki. Mój, po 30 kilometrach na A2, przez które utrzymałem go w zawrotnej prędkości 125 km/h zaczął śmierdzieć spalenizną. Należało więc dać odpocząć biednemu Matizowi, odlać się i uzupełnić poziom kofeiny (czyli wypić czekoladową frappe, bo jesteśmy pedałami). Cóż lepszego do tych celów, niż McDonald?

Rzadko korzystam z pisuarów, bo ich nie lubię. Pobytu w łazience nie dzielę na szybkie lanie i wszystkie inne czynności - bliżej tu jestem koncepcji Dygata, który w kiblu zawsze odnajdywał intymny spokój. Czasem jednak nie ma wyjścia, potrójnie więc zrezygnowany - pogodą, drogą i pisuarem - uznałem swój los za przesądzony. Jednak fatum chadza dziwnymi ścieżkami. Oto na górnej części pisuaru jego twórca, widocznie niespełniony artysta krytyczny, umieścił logo firmy i pigułkę informacyjną o tym, jak dużo wody oszczędzasz, lejąc w ich porcelanę, a nie w porcelanę konkurencji. Umieścił też hasło reklamowe, które podniosło mnie na duchu. Brzmiało ono "W tej chwili trzymasz w dłoniach cały świat".

Żal było kończyć.

piątek, 1 lipca 2011

Julio del Torro: Okaleczajcie się

Napisałem do Fidela sms-a o następującej treści: „Jestem nieszczęśliwy”. Fidel, jak na przyjaciela przystało, odpisał: „Nikt nie jest szczęśliwy. To może wódka?”. Gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, postawiłem sobie pytanie, czy oby na pewno szczęście pomyka w systemie zero-jedynkowym. Czy nie ma nic pomiędzy „szczęśliwy” i „nieszczęśliwy”. I sądzę, że jest. Pomiędzy zerem i jedynką jest magiczna połówka. To takie miejsce, w którym wiemy, że może być i gorzej, i lepiej. Nie wymagam szczęścia, gdyż od życia nie powinno się wymagać zbyt wiele. Wystarczy na nie przez chwilę popatrzeć, aby nabrać odpowiedniego dystansu. Pragnę połówki, a ta, poza konotacją z alkoholem, ma też inną zajebistą zaletę. Można w niej bezpiecznie tkwić. Szczęście nie jest od niej lepsze, bo szczęście jest efemeryczne. Ze szczęścia można tylko spaść, szczęście to koniec drogi. Połówka, te cudowne pomiędzy, jest strzałą Zenona, która zbliża się do celu. Zbliża się, ale zawsze jest w pół drogi. Jej tor nie ma końca. Coraz rzadziej wątpię, aby życie nie miało być paradoksem. Jeżeli nim rzeczywiście jest, jeśli paradoks jest istotą rzeczy, trzeba iść za ciosem, trzeba za paradoksami podążać. Trzeba szukać tej niekończącej się drogi. W tym celu należy wyzbyć się emocji.
Ja niestety nie potrafię.
Więc się okaleczam.
Moje samookaleczenie jest dosyć jałowe i prawdopodobnie wynika z fascynacji prozą Nabokova, a dalej – Nabokova fascynacją sobowtórami. Gdy gubię „pomiędzy” golę brodę. Jest to jakaś forma okaleczenia, gdyż całkowicie gładki wyglądam jak szesnastoletnia pizda. Kiepskie okaleczenie – powiecie. Zgoda, ale działa. Co więcej – jest w nim coś z pożądanego paradoksu. Bo ingerując – bądź co bądź – w swoje ciało, czyli spychając psychikę poza opakowanie, zarazem nie rozpoznaję się w lustrze i wracam do rzeczywistości. Lustro jest prysznicem, z którego wychodzi mój sobowtór gotowy zarastając brać się ze wszystkim od nowa za bary.
Stąd tytuł tego wpisu. Jeśli jest wam źle, znajdźcie swój bicz.