poniedziałek, 31 października 2011

Bustos Domecq: O jeżu alkoholiku i kilka innnych miłych opowiastek, czyli Adam Gessler poleca

Jest takie powiedzenie "zabierać się jak pies do jeża". Z pewnością źródłem powiedzonka nie był pies mojego znajomego: ten (pies, nie znajomy) wygrzebuje każdego jeża z okolicy i z pełnym spokojem go zżera. Za co tamten (znajomy, nie pies) go nie znosi. Nie wiem czemu, taka już psia natura, że robi rzeczy dla ludzi niepojęte. A to w gównie się wytarza, a to jeża zeżre. I choć bywali tacy ludzie, co w gównie się tarzać lubili (jak się, cholera, nazywał ten zespół...?), to czy da się zeżreć jeża?

Otóż się da. Jeża łapiemy, żywcem obtaczamy w glinie tak, żeby przykryła grubą warstwą kolce. Przysypujemy (również żywcem) żarem z ogniska, i kiedy glina zacznie twardnieć znaczy to, że jeż jest prawie gotów. Jeża nie patroszymy i nie czyścimy. Rozbijamy tylko glinianą skorupę, wraz z którą odpaść powinny i kolce. Mięso jest ponoć delikatniejsze niż kurczak.

Takiego jeża można podać w winie, jeże ponoć lubią wino. Był kiedyś, dawno temu, bo na froncie I Wojny Światowej, przypadek jeża alkoholika. Przygarnęli go francuscy żołnierze i trzymali go jak skarb, okazało się bowiem, że jeż jest radarem na wojska niemieckie. Gdy tylko usłyszał wroga kulił się i zastygał - jeśli był zbyt blisko, lub uciekał w przeciwnym kierunku jak poparzony (mniam) - jeśli jeszcze się dało. Taka czujka to nieoceniona korzyść na froncie, toteż wszystkożerni Francuzi oszczędzili dzielnego jeża. Niemniej jeż okazał się, jak każdy dobry wojak, tęgim opojem.

Żołnierze francuscy mieli zwyczaj niedopijania wina. Nie, żeby nie chcieli lub żeby nie smakowało - zostawiali sobie na później drobną resztkę w manierkach, które stawiali w okolicach strzelnic. Waleczny jeż po obiedzie budził się spragniony, robił więc rundkę dookoła pobliskich strzelnic spijając wino z poukrywanych tam manierek. Stał się źródłem wielu konfliktów wewnątrz francuskiego sztabu, a cała sprawa wyszła na jaw przypadkiem. Otóż kiedy wracał, a wracał zupełnie normalnie, prostym krokiem abstynenta, więc kiedy wracał zdradzała go jedna rzecz: zapominał o okopie. Kiedy dochodził do niego zachowywał się jak te wszystkie kojoty z popularnych kreskówek, które, ścigając strusia, zapomniały o baczeniu na grunt pod stopami. Walił się więc 2/3 metry na łeb na szyję, nieprzytomny. Jednak - jak każdemu dobremu pijakowi - nic mu się nigdy nie stało.

Do czasu. Pewnego dnia pewien francuski żołnierz, który przypadkiem czuł się właścicielem jeża, i przypadkiem nazywał sią Blaise Cendrars, znalazł go nieżywego we własnej manierce, w której jeż zwykł sypiać. Że Cendrars był lekarzem-amatorem, zrobił mu sekcję zwłok.

Jeż zmarł na marskość wątroby.

W tym szczególnym okresie uczcijmy go dwiema linijkami ciszy.


Amen.


ps.
A wiele innych ciekawych rzeczy znajdziecie w najnowszym numerze CATRINAS, do pobrania - jak zawsze za darmola - na www.catrinas.pl już od dzisiaj!

niedziela, 30 października 2011

Catalina Jimenez: cukierek albo psikus

Że się w Polsce już wydrąża dynie i wiesza w oknach albo stawia przed drzwiami to wiedziałam. Że się urządza bale przebierańców, na które należy przyjść w przebraniu potwora, trupa albo szkieletu, to też wiedziałam. Ale że już i u nas dzieci chodzą po domach i zbierają cukierki, to mnie zaskoczyło. Mamy już w Polsce prawdziwy amerykański Halloween! No proszę.
W odróżnieniu od Paco, nigdy się nie jarałam Stanami, jasne, chciałabym zobaczyć Manhattan, ale bez przesady. Ich kultura, delikatnie mówiąc, nie powala głębią intelektu. Nie lubię ich za te wszystkie okupacje prowadzone pod pozorem wprowadzania jednego słusznego ustroju. I za to, że uważają się za pępek świata. Poza tym są grubi, bo do wszystkiego pchają sztuczną soję. Jestem pewna, że do owoców i warzyw też. Fu.
Ale podoba mi się Halloween. Jasne, jest badziewne i kiczowate, ale jest radosne. I to musi być fajna zabawa dla dzieciaków. Kościół katolicki oczywiście piętnuje Halloween, jako zwyczaj pogański i "zagrożenie dla duszy". Błagam, choinka na święta to też zwyczaj pogański. Co więcej, sam termin obchodzenia świąt Bożego Narodzenia - 25 grudnia był dniem narodzin boga Mitry. Poza tym, skoro, wg wiary chrześcijańskiej, bliscy są w niebie, bo przecież byli dobrymi ludźmi (a dobry chrześcijanin nie myśli o bliskich inaczej), za których w dodatku modlono się po śmierci (bo przecież dobry chrześcijanin modli się za zmarłych), no to chyba powód do radości, że są w niebie ze stwórcą?

sobota, 29 października 2011

Alejandro Veraç: Jak paella, to tylko w Hiszpanii

Jakiś czas temu Rodolfo przyobiecał na blogu, że napiszemy jak Catrinas Banda chilloutowała w Barcelonie. Dni mijały. Cisza. Nic. Nawet najmniejszego postu. Czas to zmienić! A było to tak…

Siedziałem z miłością mojego życia w całkiem przyjemnej restauracyjce w Barcelonecie, na urokliwym placyku przy kościele de Sant Miquel del Port, we wczesne upalne popołudnie. Pełen relaks. Dostroiliśmy się już do katalońskiego luzu, celebrowaliśmy sjestę. Razem z nami Rodolfo ze swoją drugą połówką. Było dobrze. Było miło. W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak dopełnić ten obraz klasyką, a zarazem kwintesencją hiszpańskiej kuchni. Paella de mariscos. Ryż, dojrzała papryka, soczyste pomidory, pachnący czosnek, szafran i cała galaktyka świeżutkich potworów morskich. Wszak byliśmy w jednej z najsławniejszych dzielnic rybackich Europy! Przed szamką należało jednak zadbać o zakurzone ulicznym pyłem gardziołka. Lodowata sangria z furą cytrusów w środku była spełnieniem naszych marzeń.

Czas sączył się leniwie. W knajpce umiarkowany tłok. Siedzieliśmy w ogródku i kontemplowaliśmy otaczającą nas architekturę. Karta przygotowana specjalnie dla turystów zachęcała kolorowymi zdjęciami każdego ze specjałów. Od razu naszą uwagę przykuły zestawy dla dwóch osób, czyli wielgachna patelnia paelli z dzbankiem sangrii. Mijały minuty. Wiedzieliśmy, że kelnerzy w Hiszpanii to raczej przeważnie Hiszpanie, dlatego byliśmy dość wyrozumiali i cierpliwi. W końcu pojawił się, na pierwszy rzut oka, prawie ogarnięty czterdziestokilkuletni jegomość. Po chwili byliśmy pewni, stuprocentowy Katalończyk.
- Do you speak English?
- ...Eeehhh ...Uhmmm.
- Ok. We want to take two paellas and two sangrias. Do you understand?
- ...Eeehhh ...Paellas? ...Eeehhh. ...Uhmmm.

Mijały kolejne minuty. Wrócił nasz ulubieniec. Z jednym dzbankiem. Zanim cokolwiek powiedzieliśmy ulotnił się do kuchni. Czekaliśmy dalej, popijając przyniesione winko. Podglądaliśmy innych. Co rusz na jakimś stoliku pojawiały się nowe potrawy. Kelnerzy sprawnie roznosili jedzenie i napoje. Zabawiali klientów rozmową. Częstowali czekadełkami. Patrzyliśmy jak laska ze stolika obok karmiła bitą śmietaną ze swojego deseru psa jednego z dwóch kolesi siedzących kilka stołów dalej. Przysłuchiwaliśmy się jak właściciel psa opieprzał ją za to karmienie. A tymczasem naszego wybrańca nadal nigdzie nie było, rozpłynął się. Gdzieś mi chyba mignął na uliczce za knajpą z papierosem w ręku, rozmawiał ze starszym gościem, który sprawiał wrażenie właściciela lokalu. Dzbanek wysechł już dawno. Dobijała godzina. Nagle, niespodziewanie cud! Na stole wylądowała pachnąca morzem śródziemnym patelnia... jedna. Tym razem zareagowaliśmy błyskawicznie.
- Excuse me! We ordered two paellas and two sangrias! – podstępnie ukąsiliśmy dziewczynę, która przyniosła danie.
- ...Eeehhh ...Wait a minute, please.

Nasza słowiańska natura powolutku, acz nieuchronnie zaczynała się przebijać przez dopiero co z trudem wykształcone hiszpańskie rozleniwienie. Byliśmy przecież na wakacjach. Peace and love, man! Postanowiliśmy więc utrzymać ją w ryzach. Rodolfo i jego luba wspaniałomyślnie zdecydowali się zaczekać na resztę zamówienia. My pałaszujemy. Czas mija. My kończymy. Czas mija. Atmosfera jednak gęstnieje. I stało się! Piekielnie głodna dziewczyna Rodolfo dostaje szału. On sam, niedopity – bo jak można zaprawić się szklaneczką sangrii – po szybkim i sprawnym śledztwie namierza kelnera posługującego się mową Albionu. Wyłuszczamy mu sytuację. Obiecuje pomóc. Znika na parę chwil. Znamy to. Czas płynie. Wraca z tym parchatym hiszpańskim wypierdkiem, od którego już trochę zalatuje trupem.
- He told me – wskazuje na zezwłok – that you ordered one double paella for four persons with sangria. Isn’t it your mistake? Are you sure that you understand our card? – zaczyna z pobłażaniem w głosie, pokazując jednocześnie palcem na zdjęcie paelli z podpisem “paella for two”.
- How could we say „two paellas and two sangria” incorrectly? – odpowiadamy pytaniem ze spojrzeniem pełnym współczucia i zrozumienia dla truchła stojącego przy nowo zapoznanym poliglocie.
- Ok. Easy. Stay calm. Our fault. I can order for you one more paella, but you have to wait at least 30 minutes. Uhmmm... I will give you sangria for free – niepewnie oświadcza widząc nasze radosne i pogodne twarze, wszak w zasadzie prawie wszyscy byliśmy po najwspanialszym posiłku naszego życia.

Rodolfo poczerwieniał. Jego miła zbladła. Moja ukochana zastygła w osłupieniu. Ja przełknąłem ostatnią mackę ośmiornicy. Przelała się czara goryczy. Z iście szlachecką fantazją wstaliśmy, grzecznie się żegnając i nieśpiesznie wyruszyliśmy w poszukiwaniu nowych przygód oraz knajpy, która nas nakarmi… wszystkich.

piątek, 28 października 2011

Julio del Torro: Pod prąd

Parę dni temu, stanowczo pijany, grałem na gitarze – samotny w swoim mieszkaniu. Jedynym źródłem światła był chybotliwy blask świec...

Pytanie konkursowe:
Dlaczego samotny Julio grał na gitarze przy świecach?
Gdyż jest...:
a) romantycznym bardem o wrażliwej duszy
b) pedałem
c) gościem, któremu odłączyli prąd

No dobra, każda z odpowiedzi jest poprawna, tak czy inaczej dwadzieścia minut wcześniej odnalazłem wetkniętą w drzwi wejściowe karteczkę, na której stało: "Odcinamy ci prąd, skurwysynu, i co nam zrobisz?". Być może treść notki była nieco inna – nie widziałem dokładnie; nie miałem, kurwa, światła – ale ogólny przekaz był właśnie taki. No więc parząc się zapałką dzwonię z komóry do RWE i pytam, co jest, w mordę, tak bez ostrzeżenia?! No dobra, może i mam zaległości od maja, ale właśnie wszystko uregulowałem, pdf z potwierdzeniem wpłaty wisi wam na poczcie etc.
- Niestety – mówi anielski głosik po drugiej stronie – nie możemy panu podłączyć prądu.
- Niby dlaczego?! - pytam.
- Dostałam wiadomość, że osoba, z którą mamy podpisaną umowę, pan H. del Torro nie żyje.
- Hm... Taką ma pani wiadomość? Pokusiłbym się o nazwanie jej „newsem”. H. del Torro, mój dziadek, nie żyje od 1980 roku.
- Sam pan widzi.
- Widzę. Ale przez trzydzieści lat jakoś wam to nie przeszkadzało.
- Ale teraz przeszkadza. Możemy podpisać umowę tylko z osobą żyjącą, która ma prawo własności mieszkania.
- Obawiam się, że taka osoba nie istnieje. Wcześniej mieszkała tu W. del Torro, moja babcia, ale biedaczka zmarła dwa lata temu. Sprawa spadkowa jeszcze się nawet nie rozpoczęła.
- Bardzo mi przykro.
- Wątpię... - powiedziałem, jednak nie poddawałem się. - A czy nie może pani udawać, że H. del Torro żyje? Przecież wam zapłaciłem.
- Jak mogę udawać, że żyje?! Przecież wiem, że nie żyje!
- Właśnie na tym polega udawanie.
- Proszę pana, gdy sprawa własności mieszkania się ureguluję, proszę się do nas zgłosić.
- To może potrwać dziesięć lat.
- To już pana problem.
- Ty dziwko... - westchnąłem.
- Przypominam, że ta rozmowa jest nagrywana.
Nie dość, że dziwka, to jeszcze stosuje ubeckie metody. Rozłączyłem się, zapaliłem świeczki, wyjąłem gitarę.

Pytanie konkursowe:
Czy była to gitara elektryczna?

czwartek, 27 października 2011

Rodolfo Bardonado: Obyczaj uliczny

Nie dalej jak wczoraj szedłem sobie Nowym Światem. Nagle, mimo że chodnik jest przecież szeroki weszła mi pod nogi kobieta w średnim wieku zapatrzona w sklepową witrynę. Nie wytrzymałem i ją odepchnąłem. Odskoczyła i oprzytomniała pytając „Co pan robi?”. Dostała z liścia. Zauważył to przechodzący obok emeryt. Zatrzymał się i obserwował sytuację. Kobieta tarła obolały policzek i zdenerwowana krzyczała, że zaraz wezwie policję. Dziadek ze spokojem podszedł do mnie ignorując kobietę. „Obiecuję, że jeśli jebniesz jej z pięści to ja zajebie jej laską” – powiedział. Przyjąłem zakład i jebnąłem jej z piąchy. Ucieszony starszy pan spełnił swoją część zakładu przywalając leżącej już kobiecie laską i to kilkakrotnie – był wyraźnie rozochocony. Wkoło stała już duża grupa gapiów. Nagle pojawili się policjanci. „Co tu się dzieje” – krzyknął funkcjonariusz. „A nic – ta baba weszła temu młodszemu panu pod nogi i teraz ją biją do społu ze starym” – powiedział gość z jamnikiem. „Aha…” odparł policjant i nie sygnalizując złych zamiarów splunął na kobietę mówiąc z obrzydzeniem „Szmata”.

środa, 26 października 2011

Fidel C. de Izquierdas: Geniokracja

Kościół katolicki jest bardzo wdzięczną instytucją, jeśli chodzi o zdobycie rozgłosu. Nie masz tematu – wal w kler. Wiem, próbowałem już dwa razy. Metodę zastosował też nie tak dawno Paco, medialna świnia. Chociaż ciężko stwierdzić, po co. Ten człowiek mógłby wrzucić na bloga link do pustej strony, a i tak osiągnąłby większą popularność niż cała reszta redakcji razem wzięta.

Tymczasem jest tyle innych znacznie bardziej interesujących religii niż wielokrotnie już pożarty i przetrawiony katolicyzm. Ot choćby taka mało inteligentna teoria inteligentnego projektu, jak raelianizm. Pewien francuski kabareciarz, co jest zresztą znaczące, Claude Maurice Marcel Vorilhon poinformował kiedyś ludzkość, że przybysze z kosmosu, którzy stworzyli życie na Ziemi, przylecieli się z nim zobaczyć. I w czasie pogawędki wytłumaczyli mu, jak to się wszystko tak naprawdę zaczęło…

A zaczęło się dawno, dawno temu, za niezliczoną liczbą galaktyk i mgławic kosmicznych, kiedy to cywilizacja Elohim z nudów zaczęła eksperymentować i klonować co popadnie, a potem nawet tworzyć życie od podstaw. Że niektórym wydawało się to niebezpieczne, badania postanowiono kontynuować na jakimś Wielkim Zadupiu Wszechświata, czyli na Ziemi. Tak powstał człowiek.

Grup badaczy było kilka, a co grupa to osobny projekt. Projekty te porównywano na specjalnych konkursach. Większość wygrali Żydzi. Stąd ich przeświadczenie, że są narodem wybranym. Tylko nie wybranym przez Boga, a przez kosmiczne jury w międzygalaktycznym odpowiedniku programu „Mam Talent”.

A potem już się potoczyło. Ludzie wymknęli się spod kontroli, więc ich zbombardowano atomowym deszczem. Dobrze, że Noe na czas zdążył ewakuować po komórce każdej formy życia i uciec na orbitę. Dzięki temu mógł wrócić i odbudować cały ekosystem. Za to zupełnie niepotrzebnie niektórzy zaczęli później myśleć o zemście i gromadzić tajną broń w Sodomie i Gomorze.

W starożytnej historii Elohim ukazywali się wielokrotnie. Kiedy Jozue oblegał Jerycho, przybył mu z pomocą jakiś kosmiczny doradca wojenny, który skruszył mury przy pomocy skomplikowanego instrumentu strzelającego skoncentrowanymi falami ultradźwiękowymi kruszącymi beton, czyli tzw. trąby. Samson kontaktował się z nimi przy pomocy włosów. Włosy są bowiem naturalnymi antenkami pozwalającymi wysyłać myśli na odległość. Telepatia. Przecież to dlatego wśród późniejszych geniuszy (dodajmy do tego, że najczęściej żydowskich, bo Żyd to najsprawniejsza wersja człowieka) tylu ludzi nosiło długie włosy i bujny zarost. Nie trzeba chyba dodawać, że Jezus też był z nimi w stałym kontakcie. Oraz, że został przeszkolony „między innymi, w posługiwaniu się darem przekonywania, dzięki pewnej formie grupowej hipnozy telepatycznej” (cyt. z Claude Vorilhon „Raël”, Przekaz dany mi przez przybyszów z kosmosu).

Przy tym wszystkim raelianie mają swoje plusy. Na przykład zachęcają do zdrowego trybu życia, czyli niepicia i niepalenia. To jeszcze nie jest ten plus, ale do niego prowadzi. Bo robią to nie bez powodu. Tylko po to, żeby utrzymać swoje ciała w jak najlepszej kondycji. A to znowu po to, żeby móc się bzykać bez opamiętania. Bo przyjemność osiągana drogą fizyczną jest według nich podstawowym celem egzystencji.

Więcej, oni mają swoje postulaty polityczne. Chcą wprowadzić cenzus inteligencji. Rael, ich przywódca, dokładnie to wyliczył. Do rządu mają pójść ci, których IQ wynosi 50% powyżej przeciętnej. Podobnie czynne prawo wyborcze pozostawione ma być tym, którzy przekraczają średnią o 10%. Ma to pozwolić na stworzenie ustroju opartego na geniuszu, czyli geniokrację.

Jest coś wzruszającego w fakcie, jak bardzo niektórzy dążą do odsunięcia samych siebie od władzy.

wtorek, 25 października 2011

Paco Haya Rodriquez: Flashback from infernal desert

– Nareszcie jedziemy tą wypasioną furą – krzyknąłem. Trzymam gaz w podłodze.
Maska wrzyna się w atomy powietrza niczym rzeźnik maczetą w truchło świni. Wiatr owiewa czaszkę z każdej strony. Opływa wkoło, jak fala dobijająca do brzegu. Tniemy prosto, wypożyczonym kabrioletem po bezdrożach jakiejś opuszczonej przez wszystkie istoty żywe, pustyni. W tej właśnie chwili czas mógłby zrobić sobie wolne. Odejść... Odejśc na jakiś czas. Palące słońce, połyskująca ruda fura z czarnymi pasami przez całą swoją długość, a długa jest na pewno. To jest to na co czekałem latami.

Na postoju wrzuciliśmy jakiegoś papiera i wtedy właśnie świat ukazał nam swoje prawdziwe barwy. Staliśmy tak na poboczu rozgrzanej jak piekielny piec drogi. To co przeżyliśmy po grzybach, wcześniej, w Meksyku z Dolores de Flores, mogło się schować w otchłań ziemskich szczelin. Teraz to meksykański mezcal pomagał przetrwać w tych trudnych warunkach. W planie mamy daleką podróż w okolice peruwiańskich szczytów, marzą się nam lamy, na których przyodziani w lokalne stroje będziemy mknąć po wytartych górskich kamieniach. Będziemy w Peru, w Chile, w Wenezueli.

Stoimy dalej. Mezcal, papieros.

- Ty a czy napewno to jest papieros – spytał niezmąconym niczym głosem Julio del Torro
- Stary, nie wiem – odpowiadam. – Czy ty też widzisz, to stado rozgniewanych baranów?
- Niby gdzie?
- No wszędzie! Tu, tu i tu – wskazuję poszczególne sztuki
Wybrałem te najbardziej podkurwione. Niby zwykły baran, ale tak zły, jakbyśmy mu owce pod ogonem zaczepiali.
– Nie wiem o czym mówisz, Paco – odparł Julio.
Szybko rzuciłem okiem w ich kierunku.
– Zni... yyy zniknęły.

Mezcal, sztach papierosa i tak na zmianę, aż do wyczerpania zapasów. Zapasów było sporo jak na nas dwóch. Mogliśmy zostać tu na rok. Widziałem wiele zachodów słońca, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że więcej zachodów niż wschodów. Zazwyczaj tuż przed pierwszymi promieniami słońca padam na ryj dokładnie w tym miejscu, w którym się obecnie znajduję. Ten zachód, który właśnie mam przed oczami, jest najwspanialszym, jaki kiedykolwiek mogłem widzieć. Te kolory, te chmury.

Słońce swymi gasnącymi promieniami otula moją twarz, jak matka kocem swoje dziecko. Odchodzi w dal, aby za parę godzin znów rozpalić do czerwoności pomarańczowo-rudy lakier naszej bryki.
Jednak my jesteśmy ponad to, siedzimy oparci o koła samochodu, patrząc w rozżarzone tarcze zachodzących słońc.
- Mezcal jeszcze trzyma – stwierdziłem.
- To nie mezcal, przyjacielu, to nie mezcal – odparł z zamkniętymi oczami Julio.

poniedziałek, 24 października 2011

Bustos Domecq: Gruzowanie Radia

Kto nie był wczoraj w Radiu Luxembourg niech żałuje. Było wszystko co potrzeba, żeby zrobić dobry koncert. Trzy mocne supporty, rewelacyjna gwiazda wieczoru, tłum pod sceną, profesjonalne nagłośnienie i kompetentni akustycy (niecodzienny rarytas), a na backstage'u wiadro wódki (zdradliwej) i Kasia Kowalska (którą pamiętam już dość mgliście).

Potem tylko kimka w taksówce i kontynuacja już w domu, już z innym asortymentem środków odurzających, już w węższym gronie, bo w towarzystwie mocnej i nie do zdarcia reprezentacji ze szczecińskiego Charlie Monroe.

Dzisiaj tyle, idę umrzeć ze zmęczenia.

sobota, 22 października 2011

Alejandro Veraç: Dzień dobry!

Leniwy sobotni poranek. Jeszcze się do końca nie obudziliście po gorączce piątkowej nocy. Jeszcze wam się nic nie chce. Z całą pewnością nic nie musicie. Coś jednak burzy harmonię. Odpalacie kompa. Wyglądacie za okno. Zerkacie w gazetę. Znikąd pomocy. Jakaś niesprecyzowana myśl nie daje wam spokoju, rozbija się po łepetynie. Co wam bezpowrotnie odbiera możliwość pełnego delektowania się tą chwilą? I nagle już wiecie! Brakuje wyzwalacza endorfiny. W sobotę rano są tylko dwa. Podwójne espresso z czterdziestką amaretto albo mój ulubiony Egg-Nog: jedna część whisky, jedna część Kahlúa, trzy części mleka i żółtko, wszystko mocno wstrząśnięte z lodem, a po przelaniu do szklanki posypane świeżo startą gałką muszkatołową. Dopiero teraz można się całkowicie zanurzyć w słodkim nieróbstwie.

piątek, 21 października 2011

Julio del Torro: Marzenie, które się spełni

Marzy mi się wódka w śniegu.
Chłodniejsze dni wywołują zmysłową antycypację zimy. Zimniejszy podmuch powietrza przy wyjściu z ciepłego budynku, albo mokra i ciężka mgła podczas nocnego spaceru po fajki na stację benzynową sprawiają, że czuję nadchodzące miesiące mrozu. Kiedy byłem mały podobnym odczuciom towarzyszyło wyobrażenie pensjonatu w górach, do którego jeździłem z rodziną na ferie. Obecnie wyobrażam sobie swoją brzydką, zmarzniętą, roześmianą twarz i jeszcze radośniejsze ciepło wewnątrz ciała, gdy brodzę narąbany przez zaspy. Albowiem jest coś pięknego w śnieżnym pijaństwie.
Tak więc z Paco Hayą Rodriquezem mamy już rzetelnie zaplanowany dzień, w który spadnie pierwszy śnieg. Posiedzimy w pracy do wczesnego południa... czy raczej do południa samego w sobie, czyli godziny dwunastej. Wtedy to grzecznie wypieprzymy do najbliższego sklepu, a stamtąd udamy się na spacer – z Kinowej, przez osiedle Majdańska, pod stację benzynową na Rawarze. W drodze zrobimy jedną flaszkę, na Rawarze – pod kładką – drugą, a następnie wsiądziemy w taryfy i odjedziemy w dal. Będzie to dokładne powtórzenie ubiegłego Sylwestra. Tak, w przeciwieństwie do większości znanych mi osób byliśmy w Sylwestra w pracy. I tak, w przeciwieństwie do tychże, o 14 byliśmy już słodko zrobieni.
Pozostając w klimacie przeciwieństw – w przeciwieństwie do większości społeczeństwa pierwszego śniegu nie przywitamy siarczystym „kurwa!”, a jeżeli nawet, będzie to najradośniejsza „kurwa” na świecie – taka, która po prostu lubi się pierdolić – gdyż zwiastować będzie marzenie, które się spełni.

czwartek, 20 października 2011

Rodolfo Bardonado: Oktoberfest

W minioną sobotę bawiłem się na weselu przyjaciela. Była to pierwsza impreza tego typu w naszym gronie. Nic dziwnego, że oczekiwania były duże. Na uroczystość przyjechał nawet nasz drug z Berlina wraz ze swoją dziewczyną mieszkającą aktualnie w Rostocku. Przyjechali do Warszawy w piątek późnym wieczorem. W sobotę K. długo prasowała i zajmowała się układaniem fryzury. Ja w tym czasie latałem już z panem młodym pełniąc zaszczytną rolę świadka, ale z dobrego źródła wiem, że z włosami K. wojowała ponad godzinę.

Na Weselu szybko poszła w tan. Nie oszczędzała się pijąc często i do dna. Koło północy zniknęła wraz ze swym ukochanym. Odnalazłem ich przed domem weselnym siedzących na ławce. K. nie wyglądała zbyt dobrze. Zdradzało ją mętne spojrzenie i ogólna bladość. Kilka chwil później przyjaciel zza Odry przyszedł do mnie z prośba o klucze do domu, bo K. trzeba było odwieźć. Kurwa, ja pierdolę jestem trzeźwy a K. już się najebała – biadolił N. i koniec końców po czterech godzinach imprezowania trzeźwy i zdenerwowany jako jeden z pierwszych zakończył zabawę. Wraz z nimi do taksówki ostatecznie zapakował się ich sąsiad B. – również mocno zmęczony intensywnością przeżyć. Rano okazało się, że po raz trzeci w tym roku zgubił telefon.

Kilka godzin później spotkałem przy barze P. Jako, że siedział on obok osób, które straciły kontakt z rzeczywistością spytałem jak to się stało, że tak szybko załatwił moich znajomych.
- Z B. to nie wiem co się stało, ale ta K. to chyba myślała, że jest u siebie na Oktoberfeście i tylko cyk, cyk waliła z kielicha a to nie piwko tylko wódeczka. To się musiało tak skończyć – odpadł P. klepnąwszy mnie po ramieniu, po czym udał się do stolika ze swoim pokaźnej wielkości drinkiem.

środa, 19 października 2011

Jordi de Bonos Esquellos: Zgadnij

- Zgadnij kto sędziuje dziś pierwszoligowy mecz.
- Yyy… nie wiem.
- Podpowiem Ci: biega tak, jakby go autobus potrącił.

I z miejsca wiedziałem. Dawno, dawno temu na studiach grałem w piłkę. Słabo, jak wszyscy. Nie miałem talentu, jak wszyscy. Jak co roku w naszych uczelnianych rozgrywkach brali udział zawodnicy grający dziś w ŁKS-ie, Górniku, czy Jagiellonii, a że poziomem nie przewyższali nas, piłkarskich kmiotków, nikogo nie dziwiło. Byli też sędziowie. Był taki jeden, co to biegał jak na wpół sparaliżowany, drukował, oszukiwał, kręcił, a na koniec podawał nam rękę z uśmiechem. Daję słowo, że nie było na uczelni osoby bardziej znienawidzonej. On był z Administracji i w meczach bezpośrednich zawsze dostawali od nas, Zarządzania, baty, ale tak sędziował pozostałe mecze, że zawsze wylądowali na pudle… Ot, przypadek.

Gdy więc usłyszałem, że mój były kolega sędziuje mecz Polonia – Górnik, natychmiast włączyłem telewizor i myślałem, że się spóźniłem. Była wszak 85. minuta. O, naiwny… spektakl dopiero się zaczynał. Górnik, w składzie z naszym uczelnianym kolegą Zahorskim, przegrywał i nic nie wskazywało na inny wynik. Wtedy po centrze z lewej strony środkowy napastnik zagrał ręką. Ewidentnie, cały stadion widział. Obrońcy po tym zagraniu podłubali w nosie, zapalili papieroska, opowiedzieli dowcip. Ręka to ręka. A sędzia uznał bramkę. Komentator długo mówił o skandalu, a zakończył zdaniem:
„Sędzia Krztoń opuścił stadion w towarzystwie ochrony udaremniającej lincz”.

wtorek, 18 października 2011

Paco Haya Rodriquez: Od zawsze wiadomo...

Kobieta to takie bardzo mocno złożone zjawisko naturalne. Ilość kombinacji myślowych na sekundę przewyższa najszybsze obecnie komputery, jednak co z tego, jeżeli proces myślowy nie prowadzi do niczego. Stojąc w sklepie i patrząc na jakąkolowiek rzecz, którą można kupić, facet podejmuje decyzję odruchowo. Mózg rozpatruje dwie opcje: kupić – nie kupić. U kobiet ten proces wymaga dużo więcej czasu, a i tak do zakupu może nie dojść.

Miałem niedawno kilka takich sytuacji, gdzie kobitki po dziesiątkach minut spędzonych na oglądaniu i przymierzaniu ostatecznie wychodziły z niczym, twierdząc że muszą się jeszcze zastanowić.
Zastanowić? Nad czym, pytam...?

Tak czy inaczej można wybaczyć kobiecie takie zachowanie kiedy kupuje bieliznę. Czy ją kupi, czy nie i tak będzie dobrze wyglądać... No bo czy nie uważacie, że kobiecie jest ładnie zarówno w bieliźnie jak i bez niej?
Zwykła chęć zakupu bielizny zajmuje wiele godzin, a przecież od zawsze wiadomo, że stringi u kobiety wyglądają najlepiej na kostkach.

PS A na pewno prostsze od kupowania jest wzięcie udziału w konkursie fotograficznym CATRINAS!! Na zdrowie. Czekamy nadal na zgłoszenia

poniedziałek, 17 października 2011

Bustos Domecq: Drive

Uwielbiam takie filmy. Oszczędne tak, że niemal ascetyczne, powolne, choć nie ślamazarne, przewrotne, ale bez wymuszonej oryginalności.

Moda na zaskakujące zakończenia, zapoczątkowana bodaj przez "Podejrzanych" odbiła się światowemu kinu mocną czkawką, w wyniku której kilka razy do roku dostawaliśmy ciężkostrawnego gniota, w którym zakończenie było równie nieoczekiwane, co - często - niedoczekane. Kilka lat temu ta moda została ciut odwrócona, chyba za sprawą "Piły", i po zalewie filmów z nietypowym zakończeniem dostaliśmy równie niestrawną porcję filmów koncepcyjnych - bazujących nie na zachwianiu pozornie przejrzystej fabuły, a na konstruowaniu zupełnie nowych fabularnych punktów wyjścia, rozwijanych potem według dość przejrzystych reguł. O ile "Piła" drażniła bełkotliwym moralizmem, o tyle na przykład "Pogrzebany" był chyba kulminacją tego nurtu. Można psioczyć na schematyzm samej narracji, ale nieszablonowość fabuły czyni mu za dość.

Dokładnie odwrotnie w Drive. Tam fabuła to absolutny schemat, szablon i kalka. Mamy złych gangsterów próbujących odzyskać swoje miliony, mamy przystojnego renegata w wypasionej furze, mamy miłość wystawioną na próbę. Boże, ileż takich filmów się widziało? A jednak wszystko broni się w narracji. Stylowej, subtelnej (choć sam film subtelny nie jest), wyrafinowanej i wysmakowanej. Nieszablonowej i nieoczywistej. Trzeba posłuchać tych dialogów żeby uwierzyć, w tak małej ilości słów można zmieścić tyle sensów i niuansów...

Był już wcześniej taki film, American. Równie ascetyczny, równie schematyczny w fabule a przewrotny w narracji. Być może po pladze "nietypowych" zakończeń i stawaniu na głowie, żeby konceptem fabularnym zakasować pomysłowość konkurencji (bo do niemal sportowej rywalizacji ten wyścig nieraz się sprowadzał) mamy oto do czynienia z nowym trendem. Trendem, który nie będzie bał się żadnych spoilerów, bo przywróci wagę tego, co w filmie było kiedyś najważniejsze: sztuce opowiadania.

niedziela, 16 października 2011

Catalina Jimenez: para dwójek bije parę asów, czyli nikt nie ma racji

Poker Omaha High/Low to jedna z najpopularniejszych odmian Omahy. W każdym rozdaniu do wygrania są dwie pule. Każda z nich składa się z połowy żetonów, jakie postawili na stole uczestnicy gry. Jest pula High, dla gracza, który ma najwyższą kartę oraz pula Low dla gracza z najniższą kartą . W przypadku, gdy żaden z uczestników danego rozdania nie ma niskiej ręki, obie pule wygrywa posiadacz najwyższego układu kart.

Są trzy popularne typy liczenia niskich rąk w pokerze: as do pięciu, as do sześciu i dwójka do siedmiu.
As do pięciu – w tym liczeniu niskich rąk strity i kolory są ignorowane, a as liczy się jako najniższa karta. Najlepsza możliwa ręka to A2345 w dowolnych kolorach nawet flush. Zwróćmy uwagę, że para asów bije parę dwójek.
As do sześciu - tutaj liczy się strit i kolor, ale as jest dalej liczony jako najniższa karta. Najlepsza możliwa ręka składa się z kart w układzie A2346 nie wszystkie w tym samym kolorze.
Dwa do siedmiu - w tym rankingu niskich rąk liczy się strit i kolory, a as jest najwyższą kartą. Ta forma rankingu niskiej ręki pokerowej jest dokładną odwrotnością tradycyjnego rankingu standardowej ręki pokerowej. Najlepsza możliwa ręką zawiera kary w przedziale 23457, nie wszystkie w tym samym kolorze. Warto też pamiętać, że tutaj para dwójek bije parę asów.

sobota, 15 października 2011

Alejandro Veraç: Prawie robi różnicę

Najpierw barman dość wartkim strumieniem napełnił kufel szaro-srebrzystą pianą, tak mniej więcej do trzech czwartych wysokości. Odstawił go na podstawkę nalewaka. W ciągu następnych dwóch minut piana przeistoczyła się w hebanowy napój. Potem podniósł szklanicę, po czym już spokojnie i nieśpiesznie dopełnił ją małym strumieniem trunku. Gdy skończył, pianka miała jakieś dwa centymetry i radośnie wystawała ponad kufel. Dodam jeszcze, że Guinness był świeżutki, w idealnej dla niego temperaturze, a gdy kończyłem pintę, to resztki piany pozostały na dnie i ściankach kufla. I tak zawsze. W każdej knajpie. Nawet najpodlejszej. I z każdym gatunkiem piwa. Zawsze w odpowiedniej dla niego szklance, temperaturze, zawsze nalewane w sposób gwarantujący wydobycie z niego tego co najlepsze.

A u nas, że się tak wyrażę, tradycja i konserwatyzm ponad wszystko. Amatorów bursztynowego trunku w większości knajp – poza nielicznymi wyjątkami, których mogę wymienić może z sześć – traktuje się z takim swoistym polskim szacuneczkiem. Pij, płać i spierdalaj! Browar najczęściej dostaję w szkle ze wzorkiem z zacieków na ściankach albo w jeszcze mokrym i gorącym po kąpieli w zmywarce. Przeważnie jest lekko chłodnawy, ma około pięciu stopni mniej niż temperatura powietrza w lokalu. Kwintesencji piwa, czyli pianki, nie uświadczam, bo dostaję je jakiś czas po nalaniu, a przecież jest tak liche, że nawet podrasowanie go dwutlenkiem węgla nic nie pomaga. Od razu, kurwa, czuć czysty smak naturalnej fermentacji. Szczególnie następnego dnia rano, po paru wieczornych kuflach. Pierdolę, mam dość, muszę się napić...

piątek, 14 października 2011

Julio del Torro: Moja prawa stopa

Byłem pewien, że pękła. W każdym razie ten wpis nie ma nic wspólnego z prozą Blaise Cendrarsa, a historia miała miejsce trzy dni temu o szóstej rano.

Budzik zadzwonił o szóstej, ale pamiętałem, że wieczorem przezornie nastawiłem drugi na szóstą dziesięć, więc wtuliłem łeb w poduszkę szczęśliwy, że jeszcze przez dziesięć minut nie ma mnie dla tego gorszego świata. Z powrotem w lepszym miałem pozostać jednak tylko trzy minuty.

Śniło mi się, że wykłócam się z siostrą mojej dziewczyny o to, czy na dworzec jechać taksówką, czy autobusem. Przekonywała mnie, że taksówka to nawet i 20 zł, a przecież jeśli pojedziemy autobusami to zaoszczędzimy kasę, a w nie więcej niż dwie i pół godziny będziemy na miejscu. Wykazałem się jednak męską stanowczością i zapakowałem ją siłą do taryfy. Gdy już pod dworcem płaciłem taksówkarzowi, triumfowałem. Ale tylko przez chwilę. Logika snu podpowiadała mi, że jedyne miejsce, w jakie mogę schować teraz portfel, to tylna kieszeń spodni. Odczuwałem spory dyskomfort, bo przecież wiadomo – ręce załadowane bagażami, tłumy podróżnych, w tłumach kieszonkowcy, a ja z portfelem wystającym ze spodni jestem pierwszy do skrojenia. Ale nic... Szedłem zachowując czujność.

Tak w ogóle to był to dworzec kolejowy we Wrocławiu. Wyglądał zupełnie inaczej (teraz kojarzy mi się trochę z budapeszteńskim), ale ja byłem pewien, że to właśnie Wrocław. Po moich ostatnich wrocławskich przygodach to całkiem istotne... Ale wracając do opowieści: Załadowany bagażami i z niepokojem lustrujący stan tylnej kieszeni czekałem w kolejce do przechowalni. Obok mnie stał olbrzym. Olbrzym miał dobroduszny wyraz twarzy i jak na olbrzyma przystało był ogromny. I nagle sięgnął po mój portfel.
- Ej, kurwa – zaprotestowałem. – To mój portfel.
- O, przepraszam – powiedział olbrzym i oddał mi portfel.
Ale po chwili się rozmyślił i chwycił go ponownie.
- Co jest?! – wrzasnąłem i próbowałem mu przeszkodzić.
Problem w tym, że olbrzym był olbrzymem. Otóż rzuciłem się z obiema rękoma na ratunek, ale skończyło się tak, że olbrzym jedną ręką trzymał w powietrzu i portfel i mnie uczepionego portfela, drugą zaś zaczął wertować jego wnętrze w poszukiwaniu banknotów, przy okazji wyrzucając na zewnątrz moje dokumenty, pamiątkowe bilety, czy karty do bankomatów.
- Oddawaj! Kurwa! Złodziej! – krzyczałem do olbrzyma, który nic sobie z tego nie robiąc zaczął odchodzić w tłum.
Ciągle w pewnym sensie na nim wisiałem uczepiony swojego portfela... i chuj! Toteż postanowiłem zmienić taktykę, puścić się i spróbować uderzyć. Niestety kilka zamaszystych sierpów nie zrobiło na nim wrażenia, więc pokusiłem się o atak bardziej stanowczy. Postanowiłem mianowicie kopnąć. Chociaż nie kopnąć. Raczej z całej siły przypierdolić nogą – to dobre określenie. No i przypierdoliłem. Z całej siły.
O szóstej trzy rano z całej siły przypierdoliłem olbrzymowi w ścianę.

To niesamowite, że tak wiele szczegółów mogło mi się przyśnić w głupie trzy minuty. Ale ja nie o tym. Sen był płytki na tyle, że pomieszał się z jawą. Trzy dni temu o szóstej trzy leżałem w łóżku z podniesioną nogą, czując potworny ból w prawej stopie, którą przed chwilą w jednym świecie zaatakowałem olbrzyma, a w drugim ścianę swojej sypialni. Byłem pewien, że coś w stopie pękło. Albo chociaż kostka. Następną minutę spędziłem na odchylaniu stopy w każdą możliwą stronę czekając na charakterystyczny impuls przeszywającego bólu. Ale ten nie nadszedł. Mój low kick w olbrzyma był na tyle precyzyjny, że walnąłem w ścianę grzbietem stopy. Nawet palca sobie nie wybiłem...

John Donne w pięknym wierszu o miłości pisze, że "Z nas każde samo światem jest – i świat posiada". W moim świecie ostatnio rzadziej nękają mnie – zawsze mi przeciwne – sprzęty użytku domowego takie jak pralka. Teraz za to moimi antagonistami są olbrzymy i jeden szkaradny, ale za to inteligentny karzeł.

Bez względu na to, czy z kolejnych potyczek będę wychodzić zwycięsko, przynajmniej będzie o czym opowiadać.

czwartek, 13 października 2011

Rodolfo Bardonado: Zapracowany

Pierwsze trzy weekendy października miały mi upłynąć ma cudnym wypoczywaniu w towarzystwie flaszki i innych atrakcji. Jak to zwykle bywa życie zweryfikowało plany uroczo mi dopierdalając. Najpierw jeden z kolegów w pracy stwierdził, że pierdoli i odszedł z początkiem października, a od tygodnia drugi jest na zwolnieniu. Odpowiadam zatem jednoosobowo, za to co normalnie powinny robić trzy osoby. Łapię wkurwa i nie mam na nic czasu. No może poza lekkim treningiem w najnowszą FIFĘ i drzemką w ciągu dnia – ta jest niezbędna, bo pracuję w dziwnych godzinach. W sobotę idę świadkować na ślubie, w piątek przyjeżdża na ów ślub przyjaciel z Niemiec, muszę iść do fryzjera, żeby na ślubie jakoś wyglądać, muszę kupić buty, bo nie mam żadnych na jesienną pluchę, muszę powiesić plakat, który czeka na to od pół roku, nie mam sposobności pójść na mój ulubiony Warszawski Festiwal Filmowy, nie mam kiedy walnąć browara. Dobrze, że mam kiedy zjeść. Do tego zapowietrzył mi się kaloryfer. I jestem pełen kurwa optymizmu!

środa, 12 października 2011

Fidel C. de Izquierdas: Niesymetryczne naprucie

Kolejny odcinek serialu pt. „Dziennikarstwo branżowe”. Coroczna konferencja dla spedytorów morskich i następująca po niej impreza w jednym z warszawskich hoteli. Impreza raczej z tych „ą” i „ę”, bułkę przez bibułkę i czy piardnąć w poduszkę. Ale ludzie i tak żrą jak konie i dyplomaci. Na stojąco. Przy wysokich stolikach.

Rozmawiałem właśnie przy jednym z takich stolików z przedstawicielem pewnej firmy zajmującej się przewozem kontenerów koleją. Za dwa dni i oni organizowali podobną uroczystość, na której też się miałem pojawić. Otwarcie nowego terminala w Kutnie. Aż tu nagle przytacza się do nas dwoje młodych ludzi. On, szef, lat trzydzieści kilka. Ona, szparka sekretarka, świeżo po studiach. On był narąbany. Ale ona! Ona pływała!

Od kilku dobrych lat sam należę do Klubu Alkoholików Amatorów. Nie potępiam nikogo pochopnie, swoje przeżyłem. Chociaż ciągle daleko mi do prawdziwych weteranów. Nie zdarzyło mi się na przykład jeszcze próbować nasrać do piekarnika, runąć na twarz wprost pod maskę przejeżdżającego ul. Waryńskiego radiowozu zdzierając sobie skórę z czoła, czy naszczać w pociągu na siedzących w przedziale obok przypadkowych Francuzów, których pomyliłem z toaletą. Niemniej zawsze starałem się, choć nie zawsze skutecznie, przestrzegać pijackiego prawa symetrycznego naprucia. Albowiem niesymetryczne pijaństwo jest rzeczą wyjątkowo obmierzłą. Prawie jak trzeźwość.

- Przepraszam, że przeszkadzam – facet wpadł w słowo mojemu dotychczasowemu rozmówcy – ale która jest właściwe godzina? To bardzo, słuchajcie panowie, bardzo ważne!
- Za dwadzieścia dziewiąta – odparłem.
- A to już Chelsea gra! – wydarł się facet. – Chealsea! Cheeelsea!!!
- A ty jesteś spedytorem? – spytała mnie dziewczyna przydryfowawszy w moją stronę i pochyliwszy się celem przeczytania mojego identyfikatora.
- Nie – powiedziałem w porę odrywając wzrok od jej dekoltu i szukając zamglonych oczu. – To powszechna pomyłka. Moje wydawnictwo nazywa się tak samo, jak pewna firma spedycyjna.
- Czyli – straciła równowagę i oparła się o mnie całym ciężarem – jesteś spedytorem?
- Nie – zaśmiałem się pomagając jej utrzymać pion i poziom jednocześnie. – Jestem dziennikarzem.
Darowałem sobie tłumaczenie jej na czym polega różnica między dziennikarzem, a dziennikarzem branżowym.
- Dziennikarzem? – zapiała w pijackim zachwycie. – Zajebiiiście! Słyszałeś? – szturchnęła szefa w ramię omal nie przewracając przy tym swojego kieliszka z jakimś podejrzanie niebieskim drinkiem. – On jest dziennikarzem. No nie zajebiiiście?!

Po czym przysunęła się bliżej, złapała mnie w sposób mocno nieskoordynowany za rękę, przystawiła twarz do mojej i zaczęła mi opowiadać o tym, że ona ma ochotę, taką ochotę ma… tu zagryzła wargi… potańczyć – dokończyła. I może byśmy poszli na to afterparty, które jest organizowane w „Dekadzie”. Nie było mowy o tym, żebym poszedł do „Dekady”. Raz już mnie stamtąd wyrzucili. Poza tym nie było mowy, żeby ona dotrwała do jakiegokolwiek afterparty. W zasadzie graniczyło z cudem, że do tej pory stała na nogach. Chwiejnie i szukając oparcia, ale stała. Zamiast tego zacząłem rozważać etyczne i estetyczne okoliczności towarzyszące potencjalnemu zabraniu jej na szybki seks do toalety. W tym samym czasie, po drugiej stronie stołu, jej szef wbijał we mnie wściekły wzrok i ewidentnie rozważał czysto techniczne kwestie związane z wykastrowaniem mojej skromnej osoby. Wahał się między wariantem skutecznym i bolesnym.

- Znacie się? – usłyszałem nagle z boku.
To była trzecia reprezentantka ich firmy.
- Właśnie się poznaliśmy – odparłem.
Kobietę zatkało.
- Myślałam, że to jakaś – świszcząc nabrała w płuca powietrza – głębsza znajomość. Ale skoro nie – dodała łapiąc dziewczynę za rękę – to my chyba już pójdziemy. Szefie!
Odprowadziłem wzrokiem całą trójkę.
- Ale telewizja – podsumował facet z firmy przewozowej. – Nie dotrwała do afterparty – dodał dwa dni później w Kutnie, potwierdzając moje przypuszczenia.

wtorek, 11 października 2011

Paco Haya Rodriquez: A ja mam to wszystko w dupie.

Nie dalej jak w niedzielę odbyły się wybory. Jako obywatel, nie z wyboru a z przymusu, zachowałem się i poszedłem zagłosować. Nie na tych co chciałem, lecz na tych, na których zagłosować wypadało, aby na pewno utrzymali swoją pozycję.
Problem nie polega na tym, że z każdym dniem przestaję czuć się obywatelem Polski, problem w tym, co dalej z tym zrobić. Z jednej strony mam w dupie tę całą politykę, z drugiej chcę żyć w normlanym kraju, a do takiego jeszcze daleko.

Jednak w tym wszystkim najbardziej zastanawia i denerwuje fakt głosowania polonii, ot choćby w USA. Z pełnym szacunkiem do USA. Ale po jaką cholerę, ci których w kraju nie ma 10, 15 czy ponad 20 lat idą i głosują, idą i wybierają NAJGORSZĄ opcję polityczną. Wybierają ją dla mnie, przecież nie mają zamiaru wracać, a żyć ze świadomością ich wyboru będę ja. W dupie mam taki układ. Wypadałoby zakazać im głosowania.

Z racji pojemności wspomnianej, mojej dupy, pragnę poinformować szanownych czytelników, iż zaczynam mieć również w dupie wszystko inne. Zaczynam być zmęczony i to nie tylko dlatego, że wakacji w tym i w poprzednim roku nie miałem, ale ilość obowiązków i ilość pracy zaczyna wchodzić mi na kark. Chyba trzeba się zatrzymać, zrzucić kilka rzeczy z siebie. Po prostu odpocząć.

Mam to wszystko w dupie. Pojadę do SPA.

poniedziałek, 10 października 2011

Bustos Domecq: Wszystko co mam do powiedzenia

Mały cytacik na powyborczy poniedziałek:

(...) tylko formalnie autor jest właścicielem książki. Dzisiaj dokument prozatorski pisze ulica. Widziałeś ten zapis na przystanku autobusowym koło mojego domu: zamienię syna biurokratę na córkę (może być kurwa). To też jakiś samorodny talent.

Leopold Buczkowski, Proza żywa

niedziela, 9 października 2011

Catalina Jimenez: cisza

Zdecydowanie mam zamiar dostosować się do ciszy wyborczej i nie pisać dzisiaj o "konieczności pójścia do urn". Wystarczy, że facebook i cały internet rzyga informacjami o frekwencji, pijanych przewodniczących komisji, czy czołowych polityków nad urnami. Na szczęście ja, mimo że głosować byłam, bo uważam to za sposób wyrażenia moich poglądów, nie podzielam entuzjazmu osób, które łatwowiernie wierzą, że wybranie określonej partii zmieni coś w ich życiu na lepsze. Nie, Moi Drodzy, nie zmieni. Mimo, że cieszy mnie wasz idealizm, to trochę kurwa rozsądku.
W piątek w Ochu był koncert Marka Dyjaka. W związku z wielką miłością do tego przepitego, boskiego barda, odwiedziła mnie w teatrze przyjaciółka. Przyjaciółka przyjaciółką jest od lat wielu, a od kilkudziesięciu miesięcy robi również karierę. Z okazji niezłych zarobków, bycia singlem, przygód seksualnych na każdym kroku i wiecznego zapijania smutków po rozstaniu z kolejnymi facetami kojarzy się nam laska z Seksem w wielkim mieście. I wprowadza do naszego towarzystwa odpowiednią dawkę glamouru. Kochamy ją więc. Ale do rzeczy. Ona, mimo powierzchowności "singielki w wielkim mieście" mieszka nadal z rodzicami. Ale ja to rozumiem, ciężko kupić w Warszawie mieszkanie, nie na Białołęce dodam, tylko kurwa w Warszawie, z jednej pensji, nawet z korporacyjnej pensji. Koleżanka przyznała się więc przed koncertem Dyjaka, że nie wie, co ma zrobić ze swoja sytuacją lokalową, gdyż mieszkanie jedno w rodzinie jest. Niestety rzeczona ma również siostrę. A mieszkanie jedno. Mieszkanie, decyzją ojca, dostała siostra. Dlaczego? Bo siostra, po bożemu zakłada rodzinę, jest ich dwoje z jej chłopakiem, to jej się należy przecież. A moja przyjaciółka sama, to może przecież równie dobrze mieszkać z rodzicami. Single są obywatelami drugiej kategorii. Nawet dla własnych rodziców...

sobota, 8 października 2011

Alejandro Veraç: Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej

Polacy są specyficzni. Wiem to na pewno. Sam jestem Polakiem. Według badania „Philips Index for Health and Well-being: A global perspective” przeprowadzonego na 31 000 osób w 23 krajach świata w 2010 roku byliśmy najszczęśliwszym narodem w Europie. Pomimo wszechobecnego kryzysu i czarnowidztwa podobno pewnie kroczymy na spotkanie jutra, czerpiemy satysfakcję z pracy, rodziny, jesteśmy zdrowi i mamy bardzo dobre samopoczucie. Kompletnie temu nie przeszkadza fakt, iż przy okazji jesteśmy społeczeństwem niemożebnie na wszystko narzekającym, wszystko krytykującym, no i przede wszystkim każdy, ale to każdy z nas wie wszystko najlepiej. A jutro 9 września. Wybory do sejmu i senatu Rzeczpospolitej Polskiej. I co z tego? Niedzieli przecież sobie nie rozpieprzę. Czasu nie mam, nie interesuję się, zarobiony jestem. Czyli klasycznie. Znów około 40% z nas wypowie się również za pozostałych. A potem co? Jak to co? Znowu będziemy przez cztery lata się zżymać, wściekać, psioczyć i złorzeczyć. A może by tak ruszyć dupsko sprzed kompa i zaproponować rodzinie spacerek do najbliższej komisji wyborczej. Przynajmniej później nikt nie będzie nam zarzucał, że nie spróbowaliśmy!

piątek, 7 października 2011

Julio del Torro: Dziś parówka, jutro cały kraj

Jestem od rana podkurwiony. Może to ten deszcz? Może kac? Może wczorajszy kebab z baraniną? Kurwa, nie wiem. Wiem, że wielu miało pod górkę. Jak donosi wikipedia, dziś 1082 rocznica śmierci króla zachodniofrankijskiego Karola III Prostaka. Wiecie czyim synem był Prostak? Ludwika II Jąkały. No, kurwa... Najlepiej mają ci, którzy się nie urodzili. Ale ilu takich jest? Dwóch? Trzech?
Rano marzyłem tylko o jednym. O parówce na śniadanie. I co? Ten prostak i jąkała Paco Haya Rodriquez opierdolił ostatnie trzy w barze na parterze budynku, w którym mamy redakcję. Kucharz, gdy wychodziłem po zjedzeniu jajecznicy, rzucił mi na pożegnanie: „To co? Do zobaczenia w poniedziałek... W nowej Polsce...”. O, kurwa... Jeszcze te wybory jebane. Wczoraj na zebraniu redakcyjnym Catrinas rozważaliśmy kwestie polityczne. Rozmowa była merytoryczna. Zapamiętałem z niej tylko dialog, w jaki popadł ze mną kolega Carlos Machette de Mi-Estructura:
- Hm... Całe szczęście gość ze stolika obok ma krawat...
- No i co z tego, Carlos?
- Bałem się, że będę się tu wyróżniać...
- Carlos... Ale ty nie masz na sobie krawata.
- No. Wiem.
Reasumując, spodziewam się kataklizmu, który rozkurwi kraj. Od braku parówek w knajpie zaczynają się wszystkie kryzysy. A intelektualiści potrafią się tylko najebać.

czwartek, 6 października 2011

Rodolfo Bardonado: Męski kryzys

Misterny plan, który knuliśmy wraz z kolegami nie wypalił. Szykowaliśmy się do przygotowania naszemu drugowi wieczoru kawalerskiego – miała być wódka, mieli być mężczyźni, miało być przaśnie i rubasznie. Miała być niespodzianka. Nie będzie. Nie pomógł szantaż emocjonalny, nie pomogły inne sposoby. To smutne kiedy obserwujesz upadek obyczajów, ale stało się. Mężczyzna wystraszył się kobiety. Zląkł się melanżu. My jednak nie rezygnujemy! Nawalimy się bez niego! A potem będziemy mu opowiadać jak było epicko! Być może bez niego będzie nawet lepiej niżby było z nim...

środa, 5 października 2011

Fidel C. de Izquierdas: Demokracja w praktyce

O czwartej rano w pewien listopadowy poranek pięć lat temu, celnym uderzeniem w biurko uszkodziłem sobie rękę. Szukałem budzika. Ale wieczorem byłem na tyle zapobiegliwy, że postawiłem go kilka centymetrów poza swoim zasięgiem. Wstałem. Na piątą musiałem stawić się w komisji w Wawrze. Daleko od Ochoty. Geograficzne odzwierciedlenie stanu ducha.

Bycie członkiem komisji wyborczej zaproponował mi znajomy. Ale to ja sam się na to zgodziłem, więc sam sobie byłem winien. To miała być łatwa stówka za jeden dzień nicnierobienia.
- Posiedzisz, poczytasz – mówił. – Minie raz dwa.

A gówno.

Gdybyście kiedykolwiek wpadli na taki poroniony pomysł – zostać członkiem komisji wyborczej – to gorąco polecam. Jeśli macie możliwość załatwienia sobie miejsca w komisji specjalnej, na przykład w szpitalu, gdzie leży może ze dwieście osób. Albo jeśli to są wybory prezydenckie. Wtedy jest jedna karta do głosowania. Wyborów samorządowych albo bycia członkiem regularnej komisji raczej unikajcie.

Zimne powietrze omal mnie nie zabiło. Opatuliłem się szczelniej, wbiłem ręce w kieszenie i poszedłem łapać autobus. Nocny oczywiście. Dzienne jeszcze nie jeździły. Akurat trafiłem na jakiś grupowy powrót z imprezy. Stado narąbanych dresów, jakieś laski, które cudem nie zamarzły w tych swoich spódniczkach mini, ktoś tam jeszcze. W autobusie ścisk. O pół do piątej rano! Bo w dwóch miejscach zalegały na podłodze śmierdzące zwroty. Więc ludzie uciekali jak najdalej.

Obraz prawie całego składu komisji stojącego przed wejściem do lokalu lekko mnie zaniepokoił. Ale widok starszego faceta w głupiej czapce majstrującego coś przy zamku upewnił.
- Witam kolegę Fidela – przywitał mnie przewodniczący oderwawszy się od zamka. – Ktoś nam zrobił kawał i włożył do środka szpilki.
- Przezabawne – odparłem tupiąc na mrozie.

Mężczyzna miał z sześćdziesiąt lat i był typem partyjnego działacza, żywcem wyciągniętego za swoje odstające uszy z filmów Barei. Zwracał się do wszystkich per „kolega” i miał dar bezsensownego trwonienia czasu. Swojego i innych. Dzień wcześniej zwołał większość składu komisji w budynku urzędu miasta, żeby przeliczyć dostarczone tam karty do głosowania.
- Tak trzeba – orzekł. – Wszyscy tak robią.
Moje wątpliwości w tym względzie rozwiała uwaga jednej z urzędniczek.
- O proszę – powiedziała – jaka porządna komisja! Reszta to dopiero jutro rano będzie to liczyć! Super!
Super – pomyślałem zezując na promieniującego przewodniczącego. Z jakichś powodów uznał to za komplement.

Zawsze myślałem, że pierwszymi docierającymi do komisji są ci, którzy wracają z kościoła. Gruby błąd. Pierwszymi są ci, którzy czekają na otwarcie sklepu, żeby zacząć nowy dzień od zbawiennego mózgotrzepu. Najczęściej jeszcze wczorajszy. Któryś z przedstawicieli ludu-suwerena zataczał się i nie mógł trafić w kratkę. A nam nie wolno było pomóc. W końcu trafił. Na jednej liście. Z czterech. Resztę wyrzucił do kosza. Za trudne.

Potem się już potoczyło. Faktycznie co godzinę przychodziły do nas dziwnie regularne pielgrzymki. Ale przewijało się też sporo przypadkowych osób. Z robotą było różnie. Raz więcej, raz mniej. Czasem wyskakiwaliśmy na zakupioną nam przez państwo kawę.
- Ale lura – mówię.
- Najlepsze kawa, to chyba z Afryki – odpowiada na zaczepkę przewodniczący.
- Albo z Brazylii – włącza się ktoś.
- No – cieszy się przewodniczący. – To w Afryce, nie?

Prawdziwy koszmar zaczął się dopiero po zamknięciu lokalu. Nagle się okazało, że nic się nie zgadza. Liczba kart, które pobraliśmy z liczbą tych, które mieliśmy pobrać, a to wszystko z liczbą pustych kart, które nam zostały i ilością oddanych głosów. Liczyliśmy po kilka razy, a co liczenie, to inny wynik. Do tego patrzę, a przewodniczący i wroga moim poglądom frakcja uprawia liczenie uznaniowe. Jeśli małe uchybienie formalne, na przykład wymalowany obok listy kwiatek, jest akurat na liście preferowanych przez nich polityków, to zaliczają. A jeśli u konkurentów, to odrzucają. Pokazałem to ukradkiem innym.
- To szuje – mruknął ktoś. – Robimy tak samo!

O czwartej rano, po dwudziestu czterech godzinach, uznałem, że mam dość. Poszedłem do informatyka spisującego ostateczne wyniki i je podałem. Tak, żeby wszystko się zgodziło.
- Ty – ktoś szepcze mi na ucho – przecież to nie prawda!
- Cicho – warczę.
- A może byśmy to przeliczyli jeszcze raz? – proponuje zdruzgotany przewodniczący.
- A po co? – pytam. – Przecież się zgadza.
- Na pewno? – podnosi na mnie swoje przekrwione oczy. – Jeśli podczas sprawdzania w urzędzie okaże się, że coś jest nie w porządku, będziemy to liczyć tylko we dwójkę – pokazuje na młodą, ładną dziewczynę, którą ktoś wmanewrował w bycie wiceprzewodniczącą. No jej mi było faktycznie szkoda.
- Na pewno – mówię.

Laski to nie wszystko.

wtorek, 4 października 2011

Paco Haya Rodriquez: Nie wiesz co cię spotka w okolicach Spodka.

Otóż Tuff Enuff + Flapjack + Illusion zgruzowali Spodek, koniec i kropka.

Tuff Enuff Obiecali mi, że w Warszawie zagrają Quanto Diablos Anarchismo!
Flapjack Guzik był potwornie głodny, lecz mimo to zajebiście odśpiewał “Wojtka” stojąc na scenie z Illusion
Illusion Dwie godziny dobrego grania. Do twarzy Jerremu w białej czapce.
















Dzięki!

poniedziałek, 3 października 2011

Bustos Domecq: Trudny wybór i pytanie egzystencjalne

http://www.youtube.com/watch?v=0jrhMDAR2EI&feature=share

Oni pójdą na wybory, a ja mam w dupie. Nie interesuje mnie polityka ustawiana w opozycji do smutnych babć pozbawionych podniet, nie interesuje mnie ani polityka wymierzona w kibiców, ani polityka kibiców, nie interesuje mnie, czy premierem będzie Kaczyński czy Tusk. Mógłby być za to Jędrzej Wijas, choć jest z partii, którą gardzę dokładnie tak samo, jak wszystkimi innymi, za to od dłuższego czasu.

Idźcie na wybory, wybierzcie, potem się podniecajcie 4 lata, że znowu mamy baranów przy żłobie. Na co tu narzekać, skoro głosujecie na jednych baranów przeciw innym baranom. A jedynym hipsterem spoza politycznego mainstreamu jest dokładnie taki sam baran, prócz zasad moralnych i przyzwoitości pozbawiony także elementarnego taktu (i nie mówię o Palikocie)

Ja natomiast 4 lata temu wyłączyłem telewizor i od tamtego czasu żyję w innym państwie. Nie jest to kwestia ignorancji, wiem co się dzieje, śledzę - choć pobieżnie - tę polityczną bieżączkę, która jest pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia a którą wszyscy spinają się przez miesiące jakby było nad czym. Ja mam od 4 lat spokój. I nawet 10 kwietnia mija mi bez szczególnych rewelacji, chyba, że sam je sobie zapewnię.


I jeszcze zagwozdka egzystecjalno-medialna: bodaj podczas wojny wybitny literaturoznawca rosyjski, Michaił Bachtin, chowając się okaleczony w swoim domu, unieruchomiony, okulały, darł swoje rękopisy i skręcał z nich papierosy. Ciekawe czy on mógłby dzisiaj poprowadzić The Voice of Poland?

niedziela, 2 października 2011

Catalina Jimenez: i kto tu jada kotki?

Przeglądając gazetę.pl w ten niedzielny poranek (17:00 to idealny moment na niedzielną poranną kawę) znalazłam informację o tym, jak to była (od kilku dni była) żona członka parlamentu Johna Hemminga weszła do jego domu, podobno po to, by zanieść pocztę, a wyszła z czteromiesięcznym kotkiem kochanki byłego męża. W sądzie nie przyznała się do winy, a jak już się dowiedziała, że istnieje nagranie z tego wydarzenia - broniła się utrzymując, że nie pamięta nic od chwili wejścia przez drzwi. Najbardziej przerażająca w tej wiadomości nie jest jednak głupota byłej p. Hemming, ale fakt, że nie odnaleziono kotka. I to sataniści jedzą koty tak?!

sobota, 1 października 2011

Alejandro Veraç: Służba społeczna

Środa, druga połowa września. Ciepłe, słoneczne popołudnie. Recepcja Komendy Rejonowej Warszawa VII. Niewielkie pomieszczenie zaraz przy wejściu do budynku. Odremontowane, schludne i czyste. Jedne drzwi opatrzone czytnikiem kart magnetycznych. Drugie do łazienki. W rogu trzy trochę połamane, plastikowe krzesełka. Na jednym siedzi niska, szczupła blondynka. Tak mniej więcej szesnastoletnia. Chyba smutna i lekko przestraszona. Przy wejściu duża lada barowa. Za nią przy pulpicie na wielkim obrotowym fotelu rozsiadł się spasiony starszy aspirant. Nogi rozrzucone, ręce założone za głowę. Cisza. Spokój. Żadnych telefonów. Co jakiś czas bez słowa przemyka jakiś policjant. Czasem mundurowy. Przeważnie po cywilnemu.
- Mówi pan, że wczoraj zgłaszał kradzież sprzętu firmowego. I gdzie to było? W Barcelonie? To chyba nie w Polsce. To ja nie mogę pomóc. Od wczoraj to pewnie nie wyznaczono jeszcze prowadzącego sprawę, a nawet jak wyznaczono, to i tak na pewno teraz go nie ma. I kto panu kazał donieść faktury za sprzęt? W sumie to nieważne, przecież to nie nasza jurysdykcja. W zasadzie to powinien pan teraz to w Hiszpanii zgłosić. Nie, nie, ja nie pomogę. Zwrotki mam niewypełnione. Zajebany robotą jestem...