wtorek, 31 stycznia 2012

Paco Haya Rodriquez: Mydłem w twarz, czyli jak zamydlić wam oczy?

Od dawna poszukuję dobrego tematu na blog. Jednak gdy jakiś fajny się pojawi, “jakiś fajny”, czyli coś godnego opisania lub skomentowania, natychmiast umiera. Chciałem skrobnąć o finansach w polityce, jednak wielmożnie nam panujący podpisali ACTA i wszystko się zesrało. Temat, jak wspomniałem, umarł... zdechł i pogrzebał się sam. Nie dlatego, że naruszał coś tam i w związku z ACTA mogliby mi skoczyć na pukiel lub do gardła, nie, nie... zupełnie z innej przyczyny. A mianowicie – ręce mi opadły i pomysł wyparował. Udał się w długo oczekiwany niebyt, w który wraz z nim udało się kilka kolejnych niezłych tematów.

Miało być o USA. To znaczy niezupełnie, ale pośrednio, lecz dogłębnie. Chciałem wam wspomnieć o traktowaniu zwykłego obywatela bardzo dziwnego wschodnioeuropejskiego kraju, jakim jest Polska. No cóż, o tym nie napiszę, bo jeszcze są gotowi aresztować mnie na lotnisku za sam wygląd... chociaż, gdy złapię kilka słonecznych promieni i przyodzieję odpowiedni strój, mogę być pomylony z Arabem... No mogę. Trochę ich rozumiem! Nie napiszę zatem o moich odczuciach i frustracjach. Tak czy inaczej chwalić kraj którym nasiąkam, a takim jest Ameryka, będę nadal.

Wtedy wpadłem na pomysł iście nie na miejscu. Zupełnie nieadekwatny do pory roku. Napiszę o rowerach – pomyślałem. Jednak po głębszym zastanowieniu nie wiedziałem, co napisać. Bo kogo to obchodzi, że faktycznie jeżdżę zimą na rowerze, mam kominiarkę, okulary ochronne i śmieszne niebieskie podkolanówki... No raczej nietrafiony temat.

No i nadal się nad tym zastanawiam. Wiem natomiast, że przy okazji kolejnych moich wpisów, przedstawię wam moje tęgie kroki w akwarystyce. Ciekawe, czy rzucę ją w cholerę przed następnym wtorkiem? Hmmm.

Jednocześnie uczulam Was, iż nadchodzi wielkimi krokami – większymi niż wiosna – nowa, odświeżona CATRINA! Już za momencik! Totalnie za free, za gratis, za darmo... jako bonus do waszego codziennego życia!

niedziela, 29 stycznia 2012

Catalina Jimenez: Gotye feat. Kimbra

Udało mi się przeżyć wyjazd na nartki, muszę nawet przyznać, że okazało się, iż jest to sport dla mnie. Szus szus szus, rum w Gospodzie, szus szus szus, pierogi ruskie i piwo, szus szus szus, herbata z wiśniówką. Trochę super.
Na widok słowa wiśniówka robi mi się natomiast dzisiaj nie najlepiej, a to na okoliczność wczorajszego wieczoru filmów oscarowych, na który zaprosiliśmy znajomych. Udało mi się nawet zrobić całkiem jadalny hummus (zrobiłam go w ilości starczającej dla średniego pułku wojska, więc jakby ktoś lubił hummus to zapraszam, tylko szybko, bo Bustos mi grozi, że wypierdoli). Wieczór udał się bardzo. Jedyną jego wadą było może to, że nie udało nam się obejrzeć ani pół filmu. Ale za to wypiliśmy martini, wino, piwo a niektórzy jeszcze siedemdziesięcioprocentową śliwowicę przywiezioną z gór i oglądaliśmy pana Gotye i Kimbrę uznając, zależnie od opcji seksualnej, jedno i drugie za całkiem akceptowalne. Tak, jesteśmy tacy hipsterscy i lubimy Gotye, mimo że to już jest zupełnie passe.
Troszkę nas również urzekł ten cover:



A Bustos gra dzisiaj koncert i jest taka możliwość, że umrze na scenie na kaca. Gdyby ktoś chciałby być świadkiem tego wydarzenia, zapraszam do Saturatora.

piątek, 27 stycznia 2012

Julio del Torro: Cztery impresje piątkowe

1. Rok przestępny
29 lutego premiera pierwszego polskiego wydania Finnegans Wake Joyce'a (Finneganów Tren) w tłumaczeniu autora najbardziej popierdolonej powieści polskiej XXI wieku (Krzysztof Bartnicki, Prospekt Emisyjny Akcji Spółki Akcyjnej KOMANDOR Osoba Mieszana z siedzibami w Opolu [G] i Drumlczierze [A]). Przed premierą wszyscy chwalą. Drżę.

2. Sztuka i rzemiosło
Po wczorajszym wernisażu otwierającym jego pierwszą samodzielną wystawę (Terrorism is art, Galeria Klimy Bocheńskiej w Koneserze) autor, mój kolega z podstawówki, podzielił się ze mną spostrzeżeniem, jakoby im więcej czasu mijało od uzyskania przez niego dyplomu ASP, tym większym szacunkiem darzy facetów kopiących rowy.

3. Zasłyszane, czyli cięta riposta mojej bejbe
- Ty, a Marcin to co robi?
- Czekaj, czekaj... Nie mogę sobie przypomnieć nazwy... Taka firma zajmująca się kształceniem.
- Uniwersytet?

4. Miłość
Wciąż kocham wielką czerwoną świnię. Chwilowo jesteśmy w związku na odległość.

czwartek, 26 stycznia 2012

Rodolfo Bardonado: Polish wuwuzela

Kto wygra zawody?– spytał mój kolega niespełna tydzień temu na Krupówkach.
- Małysz! – odpowiedzieli chórem najebani fani i zadęli w plastikowe trąbki.
- Ale Małysz przecież nie skacze…
- Nic i tak wygra! Albo ten no… Stoch może…
Gdzieś obok przeszedł wielki Shrek, Rumcajs, Koziołek Matołek i inne przebierańce, które wyciągają hajs od turystów. Nieopodal na piszczałkach grali peruwiańscy Indianie. Krupówki.
Stoch wygrał. Kolejnego dnia mój znajomy pyta na Krupówkach:
- Jak dziś będzie?
- Będzie jeszcze lepiej niż wczoraj – odpowiadają najebani kibice. Stoch już wyżej niż na 1. miejscu raczej być nie mógł, więc należy przypuszczać, że „będzie lepiej” dotyczy melanżu, bo przecież dący w trąby debile muszą się najebywać przed, w trakcie i po zawodach.
- Nie poddamy się – mówią kibice na odchodnym dowodząc, że najebka od sportu jest ważniejsza. Później zadęli w trąby, krzycząc: „Och, och, och!! Kamil Stooooch!!" i potoczyli się w stronę Wielkiej Krokwi wychylając co jakiś czas po łyczku z dobrze zakamuflowanej flaszki.

środa, 25 stycznia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Boska schizofrenia

Jakiś czas temu na stronach „Tygodnika Powszechnego” natknąłem się na takie oto statystyki:

„Według danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, 91 proc. Polaków wierzy w istnienie Boga, 72 proc. w niebo, dwie trzecie w zmartwychwstanie, a 41 proc. w piekło. Poprawną wiedzę o Chrystusie, Bogu i człowieku, posiada niewiele ponad jedna czwarta.”

Ciut kuriozalne. I chyba nieco zmieniające religijny obraz Polski. Ja na przykład nie bardzo potrafię sobie wytłumaczyć, jak można być katolikiem i nie wierzyć w niebo albo zmartwychwstanie. No zaraz – albo Bóg zesłał swojego syna na ziemię, żeby ten przez cierpienie odkupił ludzkie grzechy, albo go nie zesłał. I albo on zmartwychwstał, albo nie. Czyli te 91 proc. Polaków, to wcale nie katolicy. Tylko ludzie potrzebujący jakiejkolwiek metafizyki – wierzący „w coś”. Sami katolicy zaliczaliby się do tej kategorii, ale nie wypełniali jej w całości. Zatem nie byłoby ich 91%, tylko gdzieś między 25% a 91%. To pewna różnica. Skłonny byłbym nawet poszukiwać ich raczej w granicach 25-41% (ta druga liczba oznacza zarówno odsetek Polaków wierzących w piekło i deklarujących regularne uczestnictwo w mszach świętych – przypadek?). To by tłumaczyło, dlaczego niektórzy z katolików mają poczucie bycia w mniejszości – mimo, że teoretycznie są w większości wręcz przytłaczającej. To by również tłumaczyło popularność ruchów typu New Age (tak przerażających w wizji ks. Natanka), parapsychologii (polecam zapoznanie się z teorią projekcji astralnych), czy filozofii Wschodu. Ludzie odczuwają głód metafizyki, którego ich oficjalna religia nie jest w stanie zaspokoić. Szukają gdzie indziej.

Zupełnie inną sprawą jest, jak te statystyki wpływają na sensowność utrzymania w szkołach przedmiotu zwanego religią. To jest mniej więcej tak samo, jak gdyby w szkole uczono matematyki, ale wierzyłoby w nią tylko 91%, w dodawanie 72%, w mnożenie 66%, w ułamki 41%, a w pierwiastki już tylko 25%. Podobna schizofrenia jest możliwa tylko w przypadku przedmiotu, który nie jest nauką. I tu, dosyć okrężną drogą, dochodzimy do oczywistego pytania: czy w szkole jest miejsce na przedmiot, który nie jest nauką?

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Bustos Domecq: Wyznania dyletanta

Nad tym postem usiadłem o 9 rano. Tematów było kilka, część aktualnych, część od dawna odkładanych, ale jakoś żaden nie podniecił mnie dostatecznie. Dałem sobie czas do namysłu i, po z górą 10 godzinach, stwierdzam u siebie chroniczne niedopasowanie do rzeczywistości.

Bo przecież w duszy grają jeszcze wspomnienia urlopu, z pustymi stokami na Jaworzynie, rumem w Gospodzie i tubalnym wrzaskiem uroczej baby zza lady z napisem "Samoobsługa": "TRZYDZIEŚCI DWA PROSZĘ ODEBRAĆ, FRYTKI, ILE MOŻNA MÓWIĆ? - i potem, już na osobności, kiedy dopadłem lady cwałując w butach narciarskich po odbiór placka po zbójnicku: "Spokojnie, co się tak spieszy, zęby drogie. Ale mam dzisiaj dzień, taka wściekła jestem, mówię panu, że kogoś zatłukę i przyjedzie policja". Przecież jeszcze serce zadrży na wspomnienie zamieci śnieżnej, która złapała nas na trasie 973. Zamieci, która widoczność ograniczyła do połowy maski samochodu, którym jechałem po raz pierwszy w życiu a którego zatrzymać nie mogłem, bo w 10 minut przysypałoby nad po klamki i nigdy nie napisałbym już nic, nawet średnio podniecającego.

I przecież można by zrobić z tego zgrabną opowieść drogi, ze zwrotami akcji i obowiązkowym suspensem, kiedy wśród tej cholernej zamieci padła nam przednia wycieraczka (na szczęście od strony pasażera), więc przez połowę przedniej szyby mogłem dostrzec tylko połowę przedniej maski (światła niknęły już w lawinie śniegu, która waliła z każdej strony równo i bez miłosierdzia), przez tylną szybę nie widziałem nic, bo zasłaniały ją buty narciarskie, narty i bagaże, ułożone ze skillem dostępnym jedynie pokoleniu lat 80., które żyło Tetrisem, zresztą tylna wycieraczka i tak nie działała od samego początku trasy.

Ale jak pisać o tym wszystkim wobec tego, co świat przeżywał, kiedy ja bawiłem na stoku? Już na miejscu dowiedzieliśmy się przecież o katastrofie Costy Concordii. Może by więc o tym? Tylko jak, skoro wobec takiej fuszerki całej akcji ewakuacyjnej i zwykłego skurwysyństwa kapitana te kilkanaście ofiar wydaje mi się olbrzymim sukcesem i optymistycznym świadectwem postępu? Jak tu zachować powagę, należną tego typu informacjom, kiedy kapitan tłumacząc swoje zachowanie mówi, że "przypadkiem wpadł do szalupy ratunkowej"? Wyzłośliwiałbym się tylko na parę akapitów a potem i tak wszystko skasował, bo nie wypada.

A potem, już po powrocie nowy temat: ACTA. Który też mnie nie podnieca, bo choć jest to bubel wprost nieprawdopodobny, a zachowanie rządu żenuje, to cała sprawa jest dla mnie symptomem problemu, a nie problemem samym w sobie. Problem prawdziwy polega na tym, że nie ma absolutnie żadnego pomysłu i żadnych pragmatycznych teorii dotyczących komunikacji internetowej, nie umiemy jeszcze określić choćby w przybliżeniu konsekwencji rewolucji komunikacyjnej, którą przyniosła sieć, tym bardziej nie mamy pomysłów jak w jej obliczy traktować własność intelektualną. W związku z czym na siłę wprowadzane są przepisy pielęgnujące przestarzały schemat myślowy i przestarzały model rynkowy, w dodatku pierdoli się farmazony o "interesie artystów". Z drugiej strony natomiast mamy grupę Anonymous, która sama w sobie jest dość kuriozalna. Mieszanina lewicowego rewolucjonizmu, prawicowej "niezależności" (która zawsze jest przykrywką dla nieodpowiedzialności), pop-kultury i pseudobuddyjskich bzdetów. Wystarczy spojrzeć jak piszą o sobie sami:

[Anonymous to] pierwsza internetowa super świadomość. Anonymous jest grupą w tym sensie, w jakim jest nią stado ptaków. Skąd wiemy, że stado jest grupą? Ponieważ całe stado podąża w tym samym kierunku. W każdym momencie może do niego dołączyć więcej ptaków, część z nich może stado opuścić i podążyć w inną stronę.

żeby się rozczulić. Tyle, że te ptaki w tym wolnym stadzie to ten sam sort gównażerii, która przez iPada kupionego przez ojca bankiera wrzuca na fejsowego walla "Jebać kapitalizm!".

Znowu - wszystko to jest mało mnie interesuje, bo ta dyskusja była nieunikniona od dawna, a skandaliczność pracy nad ACTA, nieudolność polskiego rządu, wyskakiwania ze stanami wojennymi i tłumaczenie, że żadnego ataku nie było, po prostu strony rządu cieszą się takim zainteresowaniem tylko przechylają wagę sporu na stronę, którą skądinąd uważam za słuszną. Ale emocje dalej letnie.

Wkurwia mnie natomiast niepomiernie, budzi po nocach, zlewa potem w najmniej oczekiwanych momentach rzecz, której w tym ogólnym wrzasku zdaje się nie zauważać nikt - logotyp obchodów Roku Janusza Korczaka. Na tablicy rejestracyjnej twarz Korczaka, schematyczna, jak to teraz modne, ale wykonana niechlujnie i amatorsko, w dodatku napisy wykonane... Comic Sansem. Samo to wystarczy, żebym dostał spazmów, a jak jeszcze słucham tłumaczeń, że "zadanie powierzono zespołowi wolontariuszy" lub "skoro dzieciom się podoba, a specjaliści protestują to znaczy, że logo jest dobre" to mnie krew zalewa i szukam na allegro kostek uranu.

Bo ACTA może sobie wejść w życie, po czym pod kamieniami i pałami samozwańczych radykałów społecznych spod znaku Apple'a paść razem z rządem i bóg wie czym jeszcze, będzie przynajmniej czym pasjonować się w nagłówkach, które ja i tak będę przewijał ziewając, natomiast nie da się wytłumaczyć kretynom, że wolontariusze to są od noszenia podestów na festiwalach artystycznych (nie umniejszając niczego idei wolontariatu), tak samo jak nie da się wytłumaczyć kretynom, że gusty należy kreować a nie gustom schlebiać. Zresztą komu to tłumaczyć? Zleceniodawcom, którzy są z siebie zadowoleni, bo nie dość, że nie zapłacili grosza to jeszcze stworzyli logo, które podoba się dzieciom? Niby jak, skoro produkt jest gotowy, konta są grubsze o tego tysia, który należałoby zapłacić jednemu grafikowi, bo oto sprytni zleceniodawcy zlecili wszystko całemu zespołowi wolontariuszy i wystawili im papierki jacy są zajebiści w swoim fachu? Prezydentowi, który to ohydztwo rzuca sobie na pałac? Przecież ten sam prezydent jeszcze w Sylwestra na tym samym pałacu wyświetlał napis "Dosiego roku" (sic!)?

Nie da się tego wytłumaczyć zwłaszcza dzisiaj, zwłaszcza w dobie powszechności internetu, który miernotę czyni opiniotwórczą, kiedy miernota nie tylko odbiera sztukę, ale zaczyna również rościć sobie prawo do jej krytyki, do jej produkcji (bo tworzenie jest jednak dalej zarezerwowane dla artystów, przynajmniej semantycznie) oraz zarządzania nią. A w rzeczywistości rynkowej oznacza to tyle, że wszystko trzeba uśrednić, przydeptać, wstępnie przerzuć i dostosować do intelektualnych potrzeb pawiana z autyzmem, i wszyscy dalej będą zadowoleni, bo przecież na tym polega sukces, żeby "dzieciom się podobało".

I wystarczy tej miernocie zabrać seriale z megauploadu i zagrozić utratą możliwości nieskrępowanego pierdolenia bzdur na internetowych forach, żeby miernota wzięła sprawy w swoje ręce.

sobota, 21 stycznia 2012

Antonimo Gallus: Gringo

{Gringo (hiszp.) – pierwotnie mianem tym w krajach Ameryki Łacińskiej, a także w Hiszpanii określano cudzoziemca oraz osoby niemówiące po hiszpańsku. Z czasem nabrało ono pogardliwego wydźwięku na określenie osób pochodzących ze Stanów Zjednoczonych bądź Anglii, by w końcu stać się przymiotnikiem określającym osoby o urodzie charakterystycznej dla krajów północy. Potoczne określenie w Ameryce Południowej na turystę.

Geneza
W książce Wiesława Fijałkowskiego "Żołnierz samotnej gwiazdy" można znaleźć opis zdarzenia, które mogło przyczynić się do powstania tego określenia. W czasie wojny amerykańsko-meksykańskiej wojska armii Stanów Zjednoczonych pod wodzą gen. Zachary Taylora, po zdobyciu twierdzy broniącej podejścia do meksykańskiego Monterrey, wkraczały do miasta w szyku marszowym. Maszerujący żołnierze śpiewali piosenkę "Zieleni się trawka" ("Green grow the grass"). W momencie, kiedy oddziały weszły między budynki, ukryci Meksykanie, mieszkańcy miasta zasypali je gradem pocisków. W rezultacie, Amerykanie ponosząc straty, wycofali się z miasta i rozpoczęli regularne oblężenie. Przypuszczalnie w momencie, kiedy padły pierwsze salwy żołnierze wyśpiewywali pierwsze słowa piosenki ("green grow"). Autor w następujący sposób opisuje krajobraz po wycofaniu się amerykanów: "[...]W Monterrey pozostały ciała zabitych żołnierzy w ciemnobłękitnych mundurach i błąkające się echa pieśni. Jej pierwsze słowa wymawiane z hiszpańska "gringo" przeleciały przez Meksyk, a później przez całą Amerykę Łacińską, stając się synonimem nienawistnych i zaborczych Anglosasów [...]"}

*źródło: wikipedia

Otóż Gringo… to słowo z łatwością wpadające w ucho. Słowo, które sprawiło, że umarli wciąż żyją.
Gringo… słowo, które byłoby zapewne o niebo lepszym tytułem niż „Za garść dolarów” (Per un pugno di dollari) Sergio Leone z roku 1964.
Kim jest Gringo… Gringo jest tym, co zapewniło nieśmiertelność Eastwoodowi. Eastwood wiedział, że warto pozostać Gringo, dobrze trzymać się z Gringo. Miał rację, pozostał Gringo. W Gran Torino, po latach, również można odnaleźć w nim zawsze patrzącego pod słońce... Gringo.
Gringo ma swój popularny synonim - inny. Jeśli jesteś Gringo, nie będziesz miał lekko. Gringo nie płynie z nurtem, Gringo nie kracze tak jak inne wrony, gdy między nie wejdzie. Gringo to czarna owca, odszczepieniec, trędowaty. Ile razy Ty, piękny i dzielny, byłeś Gringo? Nie pasowałeś do otoczenia, w którym wszystko współgrało... poza jednym fałszywym dźwiękiem - Tobą. Jeśli tak, to jest szansa, że niestety... ale jesteś Gringo. A dokładniej… jeśli mimo presji świata... sobą pozostałeś. Bo być Gringo to cierpieć i w cierpieniu odnaleźć sens. Być Gringo… to nie wejść do ukołysanej własną niezmiennością tawerny. Drzemiącej w jednym z domów między skałami, na szczycie leniwej góry, jak choćby przepiękne portugalskie Monsanto i poproszenie łamaną portugalszczyzną o paczkę papierosów, w tejże tawernie. Fajnie usłyszeć, jak nagle milkną wszystkie rozmowy, poczuć na sobie papier ścierny spojrzeń. Ale to nie znaczy być Gringo. Nie! To nasza wyobraźnia… to moja własna ekranizacja pięknej strony Gringo, jeden z piękniejszych momentów tułaczki, która niewiele ma w sobie tawern... no... tawern to może trochę akurat ma.
Bingo dla psa Dingo, on jest prawdziwym Gringo.

piątek, 20 stycznia 2012

Julio del Torro: Miłość od pierwszego wejrzenia

Dziś rano zobaczyłem fajną świnię. Chociaż stwierdzenie, że po prostu mi się spodobała jest sporym niedomówieniem. Zakochałem się w niej. Tak, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Rzecz miała miejsce w autobusie.

Szkopuł w tym, że podróżowałem razem z moją bejbe. Uważam, że kłamstwa są niezbędne w każdym związku, w tym jednak przypadku byłem szczery – prawdopodobnie zauroczenie przytępiło moje zmysły. Bez żenady oznajmiłem: "Spójrz, jaka zajebista świnia".

Bejbe spojrzała na mnie jak na idiotę. Najpierw na mnie, później na świnię, następnie znowu na mnie:
- Chyba sobie żartujesz? - zapytała.
- Nie, mała – odpowiedziałem. - Mówię serio. Ta świnia jest piękna.
- Ta świnia jest obrzydliwa. Nienawidzę jej!

Ale ja byłem zahipnotyzowany. Nie liczyło się nic poza świnią. Tym bardziej, gdy doczytałem, że świnia jest na biegunach. Jutro jadę ja zobaczyć. Można ją kupić w designerskim zagłębiu na Szpitalnej. Kurwa, pewnie kosztuje fortunę, ale... cena za miłość zawsze jest słona.

czwartek, 19 stycznia 2012

Rodolfo Bardonado: 515

515
Odebrano mi jedną z ulubionych linii autobusowych. W zamian dostałem 143 i zadowolony nie jestem. Tamta linia niosła tyle wspomnień. W liceum podczas jakiejś turbo-najebki zdecydowaliśmy się na wysłanie dla picu rzecz jasna do dziewczyn z innych klas sms’ów z wyznaniem miłości. Kumple dostali odpowiedzi typu: „ale żarcik”, czy „weź tyle nie pij” i tylko ja otrzymałem sms o treści „możemy zostać przyjaciółmi”. Ta dziewczyna jeździła do szkoły 515. Kiedy indziej, ale również kilka lat temu, kiedy jeszcze autobus mknął z Bielan do Rembertowa popijałem w nim wódeczkę z M. w drodze do Alejandro Veraca. Teraz M. mieszka już z nim i przeważnie jeździ samochodem. Kiedyś zjadłem w 515 tabliczkę białej czekolady w drodze na melanż w Rembertowie, który to o ile sobie przypominam był jedną z trzech chyba moich bytności w tej dzielnicy. Nie wiem czemu zapamiętałem tą czekoladę…Potem jeszcze wracałem z melanżu – oczywiście 515. Przez ostatnie dwa lata ta właśnie linia woziła me zacne dupsko do roboty. Rozsiadałem się w nim wygodnie czytając książki i mknąłem do celu. Miło, szybko i bezpiecznie. Teraz czuje pustkę, której 143 długo nie wypełni. Pięćsetka to jednak inna autobusowa liga. Ekstraliga.

środa, 18 stycznia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Podanie o pracę

Po pięciu latach studiowania historii, trzech latach studiowania nauk politycznych, półtora roku pracy w charakterze mocno niesprecyzowanym w firmie Pod Kloszem oraz rocznym bezrobociu na trzy czwarte etatu, skrzętnie skrywanym w CV pod terminem „dziennikarz”, zacząłem w końcu szukać roboty. Tak ze dwa miesiące temu. Stworzyłem życiorys, napisałem dwadzieścia rodzajów listów motywacyjnych – z każdą wersją nabierając do siebie coraz większego obrzydzenia – zarejestrowałem się na kilku portalach i rozesłałem wici. I czekam. Ciągle.

Pewien problem stanowi fakt, że moje wykształcenie nijak nie pasuje do doświadczenia, a jedno z drugim ni cholery nie pozwoli domyślić się potencjalnemu pracodawcy czemu składam papiery właśnie na to stanowisko, na którym on ma wakat. Dosyć luźno traktuję wymagania. Ubiegałem się już i o posadę dyrektora ds. wydawania pieniędzy w jakimś banku (oficjalna nazwa stanowiska brzmiał chyba inaczej), i o możliwość zostania podniebnym kelnerem. Rozważam szpachlarza w Norwegii, Tajemniczego Klienta i Testera Gier. Chciałem też aplikować do Ministerstwa Spraw Zagranicznych na stanowisko specjalisty, dopóki nie zauważyłem dopisku: „specjalność instalacje sanitarne”. To już nie mogli napisać kibelmajster? Do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie pójdę, bo nie lubię ich specjalistki od funduszy unijnych, a poza tym napisali, że praca którą oferują wiąże się z wysiłkiem fizycznym – noszeniem laptopa, drukarki i segregatorów z materiałami. Fizycznym nie będę!

Do tego nie mogę się pozbyć pewnego uczucia schizofrenii. I nie chodzi o to, że jak na razie na spotkaniach rekrutacyjnych równie często zdarzało mi się grać rolę kandydata i pracodawcy. Chodzi o to, że jak patrzę na te wszystkie ogłoszenia o pracę, to one są skierowane dla małych geniuszy z pięcioletnim stażem. Jestem odstrzeliwany jeszcze zanim zdążę do końca przeczytać wymagania. A jak patrzę kto pracuje w znanych mi firmach, to wychodzi na to, że dział kadr przynajmniej w co którymś przypadku musiał nieźle dać ciała albo popisać się interesującym poczuciem humoru zatrudniając najgorszych z możliwych. Co jest do cholery?

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Antonimo Gallus: Jak tego nie robić z facetami. Zaklęcie " zerwanie z chłopakiem"

Pewnie jest wiele sposobów na szybkie rozstanie z facetem. Możesz go zdradzić i czekać, aż się sam dowie. Możesz go zdradzić i mu o tym powiedzieć. Możesz go zdradzić i pokazać mu film pod tytułem „Mój pierwszy anal”. Możesz go zdradzić z jego przyjacielem, bratem, dziadkiem. Te sposoby będą zapewne skuteczne, jeśli chcesz się go pozbyć. Ale jest też sposób magiczny, który wyzwala oaktrynową poświatę. Jest przy tym humanitarny i jeśli jest zaplanowany… to chyba ma w sobie więcej klasy niż te sople grozy nad nami!

Poznałem kiedyś Piotrka. Piotrek był dobrym człowiekiem. Myślę, że był też dobrym partnerem dla swojej kobiety. Wiernym, dzielił z nią swoje pasje, sruti tuti. Pewnego dnia, wieczorową porą, doszło do sprzeczki. Sprawa nader błaha, ale wyzwoliła kilka emocjonalnych iskier, z których jedna okazała się być iskrą zapalną. Gosia chciała pójść z Piotrkiem do jej znajomych. Piotrek nie miał ochoty, zresztą nie najlepiej się czuł i zwyczajnie… nie miał ochoty. Nie był obłożnie chory, więc Gosia nie ustępowała. Fale zarzutów zaczęły przybierać na sile, pienić się i kotłować. Nikt jednak nie przypuszczał, że stosunkowo niegroźne dla solidnego kadłuba ich związku wiatry, a co się z tym wiąże, fale, mogą sprawić, że statek miłości zmieni kurs choćby ociupinkę.

Gosia powiedziała w przypływie złości… i w uroczej nieświadomości.
- Tak!? Nawet nie możesz się ze mną przejść do Natalki, która mieszka dwie ulice dalej?! A jak mnie ciągałeś po górach dwa razy w roku! Od pięciu lat! To jakoś ci nie odmawiałam! Nawet nie okazywałam, że mnie to w ogóle nie jara! Robiłam to dla ciebie, bo widziałam jaki jesteś podniecony, jak masz pod górę!!!!

Tąpnięcie. Przesunięcie płyt tektonicznych. Lekki wytrysk magmy z oceanicznego rowu - błysk jego oczu. Magma szybko zastyga w chłodnej oceanicznej wodzie. Obosieczny miecz nienawistnego wzroku, dopiero co wykuty, ostygł w wiadrze wody. Para. Ziemia drgnęła, nieznacznie, ale na tyle silnie, by żywiołak wody w postaci kolosalnego łuku, wydmy złożonej z ziarenek wody, nadciągnął z tych wszystkich wyjazdów, na których byli razem szczęśliwi i zerwał kurtynę obłudy w teatrze miłości razem z maskami wszystkich aktorów, którzy byli tam z nimi… Równie szybko jak się pojawiło tsunami, równie szybko odeszło. Miłosny galeon zmienił się we wrak i skurczył do rozmiarów, dzięki którym z powodzeniem mógłby robić za tandetną ozdobę trzydziesto-litrowego akwarium jej nowego chłopaka. Mówiłem: magia.

Epilog.
Tydzień później Piotrek podziękował Gosi za wspólnie spędzone lata. Gosia nie mogła tego zrozumieć i popadła w lament, w którym być może tkwi po dziś dzień. Piotrek ma teraz żonę i dziecko. Zanim zawarł związek małżeński dokładnie sprawdził oblubienice w terenie. Domyślam się, że dymał ją na dachu świata, koronie ziemi, w skalnych grotach, przy minus 20, w puchu i na lodzie.

piątek, 13 stycznia 2012

Antonimo Gallus: Prostytucja w piekarni

W piekarni taki razgovor zastałem.
- No ja to wam mogę to przetłumaczyć, ale stempla nie dam, bo nie mam przysięgłego - powiedziała mała baba pokurcz, klientka.
- No widzi pani, eeeh… - odsapnęła sprzedawczyni z mordą pekińczyka.
- I nie ma lekko, oni to mnie rozliczają po grudniowym kursie… - Coś tam, coś tam, nawijało babsko jak najęte, pogrążonym w ciszy i skupieniu sprzedawcom.

Sprzedawca nr 1
Młody Ukrainiec, lat około 24, dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, tuleje w uszach. Rzekłbyś całkiem wyględny.
Sprzedawca nr 2
Baba o twarzy urzędniczej, lub też kasjerki idealnej. Koło pięćdziesiątki, okulary, włosy praktycznie obcięte na krótko, wychudzona z wyłupiastymi oczami, coś na kształt pekińczyka - strzegącego razowca.

Babsko (klientka) nawija, jak to jest po chuju opodatkowana, jak to kupiła samochód ale ukradli i nie ma ani kasy ani samochodu… sklep w ciszy, babsko solo. Nagle koleżka z tulejami w uszach wkradł się babie między słowa i rzecze lekko podniecony.
- Najlepszą metodą żeby pracując na czarno mieć jakieś alibi na to że się ma pieniądze jest powiedzieć, że się sprzedaje własne ciało.
- Właśnie! - Wsparłem młodego cwaniaczka zza wschodniej granicy, który zapewne wiedział o czym mówi, chcąc przy tym zgarnąć bagietkę, zostawić 2,5 zigiego i pędzić do swoich spraw. Ale nie tak prędko…
- Uważaj, żeby cię tylko nie prześwietlili! Wyjdzie, że nie masz nerki. Ha! - Podkreśliła swój intelekt sprzedawczyni o twarzy pekińczyka, odsłaniając swoją bezdenną głupotę, którą zresztą miała wyrysowaną na twarzy z nie lada kunsztem.

Młodzian lekko się zapowietrzył (wszak pekińczyk miał dłuższy staż pracy w piekarni i domniemywam, że był jego seniorem), lecz odważnie wyśpiewał:
- Ale nie chodzi o to, żeby sprzedawać narządy, tylko o prostytucje.

Szkoda, ze nie widzieliście mordy pekińczyka. Babsko wyglądało tak, jakby właśnie w jej dupę wpakował się koński kutas, ale zapłacone jej było za to by nie okazywać bólu… przed klientami.
- Właśnie! - Po raz kolejny udzieliłem wsparcia młodzianowi. Podziękował mi spojrzeniem i szybko policzył za bagietkę, po czym pogrążył się w dyspucie, a babsko i pekińczyk, jak się domyślasz czytelniku - również.

Jedno jest pewne, gdybym miał wybór zawsze brałbym chleb z ręki typa z tulejami… lepiej smakuje i jakby mniej kosztuje.

czwartek, 12 stycznia 2012

Rodolfo Bardonado: Słówko do kącika filmowego

Och, cudowna mocy ludzkiego umysłu! Och, pomysłowości siło nieskończona! Jeżeli coś w tym stylu wykrzyczeli twórcy plakatu filmu "Sztos2" powinni udać się na zasłużony odpoczynek od pracy na czas dłuższy, najlepiej nieokreślony.

Choć być może tylko mi się wydaje, że ów plakat łudząco przypomina ten z filmu "Ocean's Twelve"...

Trzeba mieć wyobraźnię, by Cezary Pazura stał się Georgem Clooney'em, Borys Szyc Bradem Pittem, a Bogusław Linda Mattem Damonem. Do tego podobna kolorystyka, układ plakatu niemal identyczny. Nie można było choćby odwrócić napisu, dać go pod innym kątem? Zrobić cokolwiek?! Na pocieszenie dodam, że bohaterowie amerykańskiej produkcji rzucają cień na nazwę filmu. Na polskim plakacie zero cieni, a nawet napis się odbija... od białego podłoża tworząc swe lustrzane odbicie (czy jakieś tam inne odbicie).

Zgodzić trzeba się natomiast z hasłem filmu: "Są chłopaki, jest zabawa". A jak będziemy bawić się w kinie? Premiera 20 stycznia, ale skoro nie potrafimy zrobić oryginalnych fajnych plakatów, to czy potrafimy robić dobre filmy?

Oba plakaty znajdziecie tutaj:
http://www.wykop.pl/ramka/985095/sztos-2-kolejny-fantastyczny-plakat/

środa, 11 stycznia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Rada radzi

- Dobrze – wzdycha przewodnicząca komisji rady dzielnicy, starsza kobieta dzielnie próbująca opanować żywioł – to umawiamy się, że najbliższa komisja wyjściowa, połączona ze zdrowiem i kulturą odbędzie się w TPD na Baśniowej, szóstego lutego.
- To tam na Częstochowskiej? – pyta mężczyzna po jej lewej, jeden z dwóch w komisji, w której panuje nietypowy parytet dwa do trzech. Komisja nie jest duża.
- Nie – przewodnicząca jest rozbita już na samym początku posiedzenia. – Mówię przecież, że na Baśniowej!
- TPD? – odzywa się młoda dziewczyna odrywając się na chwilę od rozmowy z inną radną, której pokazywała nową teczkę na dokumenty. – To chyba jest na Częstochowskiej?
- Na Baśniowej! – nie poddaje się przewodnicząca. – Jest na Baśniowej!
- Eee… - powątpiewa ta, która oglądała teczkę. – Chyba nie na Baśniowej, tylko na Białobrzeskiej.
- Na Białobrzeskiej! – przewodnicząca widocznie blednie. – Masz rację! Oficjalny adres jest inny, tylko wchodzi się od Baśniowej.
- Od Częstochowskiej – upiera się mężczyzna po jej lewej.
- Białobrzeska 19? – zastanawia się dziewczyna.
- Nie – ta obok niej kręci głową. – To chyba jakiś parzysty numer był.
- To kiedy to spotkanie? – włącza się w końcu drugi mężczyzna, zajmując miejsce przy okrągłym stole.
- Szóstego lutego – powtarza przewodnicząca.
- To może damy radę do tego czasu ustalić miejsce spotkania? – dziwi się.
- Miejsce jest ustalone – warczy przewodnicząca. – Widzimy się w TPD na Baśniowej, tfu na Białobrzeskiej z wejściem od Baśniowej.
- Od Częstochowskiej! – wcina się pierwszy mężczyzna.
- A następna komisja wyjściowa? – zastanawia się ten, który dopiero co przyszedł.
- Za tydzień – mówi przewodnicząca.
- Czyli? - dziewczyna i jej koleżanka pytają unisono. Pytanie okazuje się mniej absurdalne niż można by przypuszczać.
- We wrześniu – odpowiada przewodnicząca.
- Za tydzień, czyli we wrześniu – upewnia się pierwszy mężczyzna. – Jeszcze trochę tu posiedzimy i opanujemy kalendarz alternatywny.
- Czy to jest przynajmniej tydzień, w którym mamy komisję? – pyta koleżanka dziewczyny z teczką.
- No właśnie mówię, że nie – przewodnicząca odkrywa przed zebranymi swój tok myślowy. – Jest tydzień po naszej komisji we wrześniu. To jakiś problem?
- Jesień – wzdycha tamta. – Grzyby.
- Czy możemy już wreszcie przejść do porządku obrad? – irytuje się przewodnicząca. – Mamy coś na dziś?
- Ja mam – dziewczyna od teczki podnosi rękę. – Przyszła do mnie na dyżur pewna kobieta ze skargą, że w bloku, w którym mieszka, jacyś cudzoziemcy smażą coś na grillu.
- Cudzoziemcy? – interesuje się koleżanka. – Wietnamczycy?
- Raczej nie – dziewczyna kręci głową. – Ponoć budują meczet, to chyba jacyś muzułmanie. Arabowie.
- Grilla robią? – nie może uwierzyć spóźniony mężczyzna. – Ale tradycyjnego czy elektrycznego? Bo jeśli elektrycznego, to nic im nie można zrobić.
- Elektrycznego – dziewczyna kiwa smutno głową. – Ona twierdzi, że jej śmierdzi. Domaga się spotkania z naczelnikiem straży miejskiej.
- A jak ona bigos gotuje, to jej nie śmierdzi? – irytuje się pierwszy mężczyzna. – To jakaś głupia baba… – facet orientuje się w składzie komisji. – Rasistka jakaś! Z naczelnikiem straży miejskiej! – prycha.
- To co możemy zrobić? – pyta bezradnie dziewczyna.
- Sprawdzić czy nie smażą wieprzowiny – rzuca przewodnicząca.

wtorek, 10 stycznia 2012

Paco Haya Rodriquez: portal do innego świata

Śledzę. Nie znaczy to, że zajadam się śledziami siedząc. Śledzę znaczy ni mniej ni więcej śledzenie, tropienie czy podglądanie czegoś. W moim przypadku to coś, to portale, w tym też te społecznościowe. Właściwie to chyba jednak głównie społecznościowe.

Gdy Nasza Klasa została sprzedana – z jakich względów sam po dziś dzień nie kumam - większość ludzi uciekła na „fejsa”. Facebook stał się bogiem. Z jednej strony wcale mnie to nie dziwi. Można stworzyć profil firmy, wrzucać znajomym na ścianę, oni znajomym itd. W pewnym momencie okazuje się, że tenże profil ma 500 fanów, ileś tam kliknięć „lubię to” i sporo osób go obserwuje (subskrybuje). A co za tym idzie, MEGA darmowa promocja – reklama firmy. Zazwyczaj jest tak, że nie ma nic gratis, chyba że wpierdol, ale jak zabiorą nam portfel to cały ten „gratis” idzie się jebać.
A tu właśnie FaceBóg pokazał, że można.

Z drugiej strony pełen lans! Poza wrzucaniem na ogólny kanał teledysków czy linków do fajnych rzeczy znalezionych w sieci, zauważam mega lans swoimi ciuchami, dziećmi, furami imprezami… i może to właśnie jest klucz w obecnych czasach, aby poczuć się lepiej. Im więcej „lajków”, tym jestem „zajebiściejszy”. No chuj, skoro tak ma być niech będzie. Choć to pedalskie.

Poza fejsidłem (o dziwo) wysoką pozycję ma goldenline. Portal raczej oparty na doświadczeniach w pracy, choć, jak zauważyłem, golden ma spore grono wielbicieli, jest zajebiście dużo grup tematycznych - od totalnie beznadziejnych typu: jestem kobietą, umiem się malować czy lubię gumę, po podróżnicze czy skupiające maniaków fotografii wszelkiego rodzaju.
Goldenline w jakiś dziwny, lecz zupełnie działający sposób, eliminuje ludzki spam, choć debili i tu nie brakuje.

O jednym z pierwszych większych skupiskach ludzkich istnień, portalu jakim jest Grono nie wiem zbyt wiele, gdyż opuściłem ten ciepły kurwidołek bardzo dawno temu. Przypuszczam jednak, że nadal szerzy się tam tani dyskotekowy lans… coś tak czuję.

I tu właśnie nasuwa mi się jeszcze jedna myśl... Google+ - no tego to już nie dane mi ogarnąć. Zresztą, jak widać po wpisach, nie tylko mi. Słaby ten g+, niby face, niby twitt. Jakieś to cienkie.

Na koniec zostawiłem sobie wszech znany i kochany na całym świecie (ale nie w Polsce) Twitter. Fakt, sporo tam ludzi (profili). Twitter to taki mikroblog. Można tam wpisać coś koło 140 znaków (chyba), czyli prawie tyle co w jednego smsa, przez co wpisy są krótkie. Co w pełnej swej prostocie mnie ujmuje. Nie lubię długich wpisów, bo jak skończę czytać to zapominam co było na początku. Przemawia to na stronę Twittera. Jednak nie od dzisiaj wiadomo, że zawsze musi być „ale” i oczywiście jest i tu. Z racji tego, że trzeba się streszczać, nasze przodujące lansujące się gwiazdeczki z czołowych list przebojów piszą „Jestem u mamy, jem obiad” albo „ale zajebisty lakier kupiłam”, „Jadę samochodem w korku”, „stoję w korku, więc nie jadę, wrr” czy te w stylu „pijemy wódę z Kasią”. Ja rozumiem, że krótkie jest spoko, jeśli chodzi o spódniczkę, zrozumiem też, gdy w grę wchodzi bluzka, zrozumiem gdy wpis na blogu CATRINAS brzmi: Siedzimy właśnie w jakiejś zapyziałej chacie w Alpach. Zasypało nas śniegiem, nie ma prądu, przez przypadek znaleźliśmy filiżankę Internetu więc piszemy RATUNKU!
Jednak Twitter przechodzi samego siebie.

Wracając jednak do promocji własnej lub cudzej firmy czy kapeli czy innej działalności, to jak najbardziej wszystkie te portale do tego się bardziej lub mniej nadają. Nadaje się również do tego blog, co również w wielu wpisach na różnych blogach widziałem.
Jeżeli ktoś jeszcze nie wie to spieszę poinformować, iż graficznie nasz magazyn (którego kolejny numer już niebawem zawita w waszych domach) ogarnia moolaba. Jak na promocyjny lans przystało moolaba zaprasza do siebie!


Najpierw na swoją stronę, która rozbudowuje się prawie codziennie www.moolaba.com


Następnie zaprasza na fejsa – wystarczy kliknąć LUBIĘ TO – a wiadomo im was więcej tym lepiej https://www.facebook.com/moolaba


No i oczywiście Twitter https://twitter.com/#!/moolaba follow us!


PS i przy okazji wrzucę takie oto foto:

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Bustos Domecq: Za wszelką cenę

Optymizm noworoczny jeszcze się we mnie tli. Nie zostawiłem go na nudnej imprezie sylwestrowej, nie uciekł ze zbolałej od wina i szampana głowy następnego ranka, nie wyrzygałem go w pierwszy długi weekend razem z ewidentnie zatrutym makowcem ani razem z gotowanym kurczakiem, który po całonocnej sesji pod hasłem "Tajemnice bulimii z czwartku na piątek" stanowił jedyny składnik mojej diety (no dobra... gotowany kurczak i piwo, z dietami nie należy przesadzać).

Bo oto wczoraj w Decathlonie, jeszcze trochę zielony i obolały, kupiłem generator optymizmu wprost niezawodny: gogle, proszę państwa, rękawiczki (czemu wszystkie są takie drogie i brzydkie?), spodnie narciarskie (bo snowboard to jakieś kalectwo jest... jak można jeździć bokiem do stoku? To tak jakby jeździć rowerem w bok), oraz plecak na stok. Nie nabyłem jedynie piersiówki, ale tylko z tego względu, że zapomniałem.

Jak balsam na zmęczony torsjami żołądek podziałał też mail, który otrzymaliśmy w odpowiedzi na pytanie o to, czy wyposażenie kuchni pozwoli nam ugotować cokolwiek czy tylko pomieszać drinka. Brzmiał on z grubsza tak: "Szanowny Panie! Wynajął Pan ekskluzywny apartament! W związku z tym na wyposażeniu kuchni są nie tylko garnki i patelnia, jest też zmywarka, czajnik elektryczny oraz wszystko, czego będziecie Państwo potrzebować. Ponadto w apartamencie jest do państwa dyspozycji pralka i dwa telewizory plazmowe, po jednym w każdej sypialni".

Od razu robi się człowiekowi milej, zwłaszcza, kiedy wspomni swoje ostatnie wypady na narty sprzed lat... ja jebię, bodaj 10, kiedy to mieszkało się w pokojach z jakimiś randomowymi debilami, na wyposażeniu "apartamentu" był śmierdzący koc i żarówka wkręcona w ścianę, a człowieka potrafili "wyrzucić z obozu" za picie piwa na stoku ("Ale czy to znaczy że mam wracać już dzisiaj? Bo jeśli tak to proszę mi powiedzieć jak stąd dojść na stację PKP", "Nie Bustosie, wracasz z nami, ale czuj się wyrzucony").

Byle tylko się nie połamać.

niedziela, 8 stycznia 2012

Catalina Jimenez: różowe gogle

Jakieś 2 miesiące temu, w trakcie alkoholowej posiadówy u mojego najlepszego kumpla (kumpel mieszka piętro pod Tadeuszem Konwickim, w związku z czym, nawet chlejąc w tym mieszkaniu ma się poczucie obcowania z wielką sztuką, szczególnie, że wielka sztuka głośno szura po swojej podłodze i wszystko słychać) wymyśliliśmy, że wkurwia nas ta zima już, nawet jeśli jeszcze na dobre nie zdążyła się zacząć. I że w lutym bądź w marcu ją oszukamy i wyjedziemy do Maroka. Czemu do Maroka? Bo zawsze chciałam zobaczyć Maroko, no i tam cieplej. Może nie upał, ale plus 20 stopni, przy minus 20 w Warszawie, to to jest różnica. Oczywiście postanowiliśmy, że pojedziemy we trójkę, z Bustosem. Następnego dnia, na kacu się więc pytam Bustosa co on na to. A on mówi, że super on bardzo chętnie gdzieś wyjedzie zimą. Się ucieszyłam i już chciałam samolot rezerwować, ale Bustos ciągnął wypowiedź: "Na nartki najchętniej zimą. Tak, na nartki! Odkąd z Tobą jestem nie byłem na nartach, jedziemy na narty!".
No kurwa. Czy ja mu zabraniałam, czy jak...?? Niestety, postawił na swoim. I z Maroka zrobiła się Jaworzyna Krynicka. Z lutego bądź marca - styczeń. Mojego najlepszego kumpla zastąpił natomiast inny kumpel, bo ten najlepszy sobie przypomniał, że narty mu się okropnie źle kojarzą, gdyż w dzieciństwie mama mu kazała być zawodowym tenisistą a ojciec zawodowym narciarzem. Na szczęście po kilku latach ostrego trenowania jednego i drugiego, uratowała go kontuzja nadgarstka i chłopak może się w spokoju zajmować teatrem.
A my wyjeżdżamy w sobotę, mimo że ja kompletnie nie rozumiem, jak to możliwe, że ludzie jadą w góry z tym całym sprzętem, potem spędzają całe dnie na tym mrozie i na tym śniegu, w tym zimnie i jeszcze za to płacą.... mam chociaż nadzieję, że instruktor będzie przystojny...

sobota, 7 stycznia 2012

Alejandro Veraç: Buczuś

Znów udało mi się odwiedzić kulinarnie magiczne miejsce. Julio i Rodolfo mogą poświadczyć, gdyż wybraliśmy się tam wspólnie. Tym razem była to rodzinna knajpka prowadzona przez miejscowych górali z Tylicza, kilka kilometrów od Krynicy-Zdroju, którą pierwszy raz zaliczyłem parę lat temu. Z zewnątrz nic specjalnego, w środku klasyczna beskidzka karczma. Karta jest dość skąpa, można w niej znaleźć kilka zup i trochę więcej propozycji dań głównych oraz parę dodatków. I w zasadzie to jest klucz do sukcesu. Karczma serwuje to, z czego słynie w całej okolicy, ba… nawet w całym regionie. Jest to baranina marynowana parę tygodni w domowej śliwowicy, dzięki czemu jest krucha i delikatna oraz pozbawiona wątpliwego aromatu baraniego mięska. Za półkilogramową porcję z pieczonymi ziemniakami, bukietem surówek i innymi dodatkami oraz obowiązkowym kieliszkiem 80% śliwowicy płaci się 35 złociszy. Rosołek na baraninie lub kwaśnica z baranim żeberkiem kosztuje szóstaka… Jak nie dasz się namówić na specjalność zakładu to bierzesz schaboszczka z pieczonym oscypkiem… w cenie zestawu z McDonald's. Do tego domowy grzaniec i jeszcze więcej śliwowicy. Jak dla mnie miejsce kompletne, nawet pomimo tego, że jedna z córek założyciela knajpy zarzekała się, że nie jada baraniny. Podobno dlatego, że od taty na osiemnastkę dostała małego, słodkiego Buczusia. Przynajmniej już wiadomo, co będzie w menu, jak stary będzie wydawał ją za mąż… Reasumując, miejsce obowiązkowe dla każdego będącego w pobliżu żarłoka – Wiejska Chata na Wiejskiej 2 w Tyliczu.

piątek, 6 stycznia 2012

Julio del Torro: Rzecz o wiewiórce

Nowy rok, hej! Hej!
Trochę się przeziębiłem, jeżeli byście chcieli wiedzieć.
Jeż Eli.
Jeżeli chodzi o jeże, to kiedyś byłem z kumplem na wakacjach. I zobaczyłem jeża. Moja reakcja na zobaczenie jeża, była sztampową (jeżeli chodzi o sytuacje zauważenia jeża). Mianowicie powiedziałem: "Jeż!".
Mój kumpel zaprzeczył. Tak często nie wierzymy w jeże. Mówimy: "W jeże nie wierzę".
Tak też zrobił mój kumpel i kopnął jeża, myśląc, że to mała piłeczka. O ile piłeczka może być inna niż mała. W każdym razie kumpel był nieco pierdolnięty. Bo to był jeż.

W nowym roku, w dzień świąteczny, apeluję o poszanowanie dla jeży. Hej.

środa, 4 stycznia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Sądny dzień

Trzeci świadek wszedł na salę. Dziewczyna z Żar. Włosy do szyi, szczupła, podenerwowana jak cholera. Zaniosła dowód do sędziny i stanęła na środku pomieszczenia rozglądając się bezradnie. Wskazałem na coś w rodzaju mównicy. Miejsce dla osób przesłuchiwanych.
- Lat? - spytała sędzina po ustaleniu tożsamości.
- Tak - potwierdziła dziewczyna nie do końca wiadomo co.
- Ile ma pani lat?
- Dwadzieścia sześć.
Sędzina skrzywiła się i popatrzyła na przesłuchiwaną z dezaprobatą.
- Znaczy dwadzieścia siedem - ta poprawiła się szybko.
- Zeznania na policji składała pani na podstawie pamięci czy dokumentów?
- Dokumentów.
- Czy zeznała pani, że... - sędzina odczytała zeznania, z których jasno wynikało, że 3 marca w siedmioosobowym pokoju pewnego wrocławskiego hostelu były tylko trzy osoby. Julio, ja i pewien niepełnosprytny, młodociany przestępca.
- Tak.
- Czy podtrzymuje pani zeznania?
- Tak. Nie. To znaczy nie wiem.
- Co znaczy nie wiem?
- Bo to było inaczej.
- Czyli jak?
- Wydaje mi się, że tam jeszcze dwóch cudzoziemców miało rezerwację.
- Wydaje się pani? Dlaczego nie powiedziała pani tego policji?
Dziewczyna wzruszyła ramionami - chowając w nich głowę - w rozbrajającym geście świadczącym o absolutnym przerażeniu, jakim napawała ją cała sytuacja. Sędzina westchnęła przeciągle i popatrzyła znacząco na prokuratorkę i protokolantkę.
- To jak to było?
- Nie pamiętam.
- W końcu zeznaje pani na podstawie dokumentów czy pamięci?
- Dokumentów.
- Ma je pani teraz ze sobą?
- Nie.
- Wtedy, na policji, pani miała?
- Tak.
- Czy w takim razie podtrzymuje pani zeznania?
- Tak...
Sędzina uśmiechnęła się zwycięsko. Za wcześnie.
- ...nie - kontynuowała dziewczyna. - To znaczy nie wiem. Bo to było inaczej.

Sędzina upust swojej irytacji dała w wyroku. Dziesięć miesięcy w zawieszeniu na dwa lata. Do tego grzywna, pokrycie szkód i obciążenie kosztami sądowymi.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Bustos Domecq: Pozytywny wpis noworoczny

Jakiś czas temu w jednym z facebookowych komentarzy oficjalnie stwierdzono to, co w kuluarach sugerował Naczelny: że jesteśmy zbyt negatywnie nastawieni do rzeczywistości, że nic nam się nie podoba, że mało pozytywnych wibracji, że tacy z nas nihiliści.

Chuja kurwa, gówno prawda. Ja na przykład w rok 2012 wchodzę tak pozytywnie nakręcony jak tylko się da, w dodatku robię to wbrew wszystkiemu, co spotkało mnie w roku poprzednim. Zaś cały poprzedni rok z jego chujowatością skumulował się w przedostatnim jego dniu, który był zarazem ostatnim dniem roboczym. To wtedy mało nie pobiłem się z jednym z warszawskich rzeźbiarzy, to wtedy Netia przysłała mi wyczekiwany od dwóch miesięcy router, który wymagał podpisania dwóch umów i srogiego opierdolenia dwóch bogu ducha winnych kurierów (o tym wkrótce, kiedy zarzuty o nihilizm przygasną), za to poinformowała mnie z lubością, że "usługę włączą" dopiero 3 stycznia (jutro!), to wtedy jeden z warszawskich poetów (tych prawdziwych, co to nigdy niczego nie opublikowali, bo są zbyt zajebiści) zrobił mi kupę pod drzwiami biura i przykrył ją krótkim liścikiem: "Pozdrawiam".

Wszystko to betka niewarta uwagi: w nowy rok wchodzę pełen optymizmu, dobrych chęci i nadziei. Nie dlatego, że przecież nic gorszego niż klocek pod drzwiami i umowa z Netią mnie nie może spotkać: to by był nihilizm i użalanie się nad sobą. Wchodzę z nadzieją, bo klocka udało mi się sprzątnąć, a umowę z Netią podpisać.

A to znaczy, że mogę wszystko.