poniedziałek, 23 stycznia 2012

Bustos Domecq: Wyznania dyletanta

Nad tym postem usiadłem o 9 rano. Tematów było kilka, część aktualnych, część od dawna odkładanych, ale jakoś żaden nie podniecił mnie dostatecznie. Dałem sobie czas do namysłu i, po z górą 10 godzinach, stwierdzam u siebie chroniczne niedopasowanie do rzeczywistości.

Bo przecież w duszy grają jeszcze wspomnienia urlopu, z pustymi stokami na Jaworzynie, rumem w Gospodzie i tubalnym wrzaskiem uroczej baby zza lady z napisem "Samoobsługa": "TRZYDZIEŚCI DWA PROSZĘ ODEBRAĆ, FRYTKI, ILE MOŻNA MÓWIĆ? - i potem, już na osobności, kiedy dopadłem lady cwałując w butach narciarskich po odbiór placka po zbójnicku: "Spokojnie, co się tak spieszy, zęby drogie. Ale mam dzisiaj dzień, taka wściekła jestem, mówię panu, że kogoś zatłukę i przyjedzie policja". Przecież jeszcze serce zadrży na wspomnienie zamieci śnieżnej, która złapała nas na trasie 973. Zamieci, która widoczność ograniczyła do połowy maski samochodu, którym jechałem po raz pierwszy w życiu a którego zatrzymać nie mogłem, bo w 10 minut przysypałoby nad po klamki i nigdy nie napisałbym już nic, nawet średnio podniecającego.

I przecież można by zrobić z tego zgrabną opowieść drogi, ze zwrotami akcji i obowiązkowym suspensem, kiedy wśród tej cholernej zamieci padła nam przednia wycieraczka (na szczęście od strony pasażera), więc przez połowę przedniej szyby mogłem dostrzec tylko połowę przedniej maski (światła niknęły już w lawinie śniegu, która waliła z każdej strony równo i bez miłosierdzia), przez tylną szybę nie widziałem nic, bo zasłaniały ją buty narciarskie, narty i bagaże, ułożone ze skillem dostępnym jedynie pokoleniu lat 80., które żyło Tetrisem, zresztą tylna wycieraczka i tak nie działała od samego początku trasy.

Ale jak pisać o tym wszystkim wobec tego, co świat przeżywał, kiedy ja bawiłem na stoku? Już na miejscu dowiedzieliśmy się przecież o katastrofie Costy Concordii. Może by więc o tym? Tylko jak, skoro wobec takiej fuszerki całej akcji ewakuacyjnej i zwykłego skurwysyństwa kapitana te kilkanaście ofiar wydaje mi się olbrzymim sukcesem i optymistycznym świadectwem postępu? Jak tu zachować powagę, należną tego typu informacjom, kiedy kapitan tłumacząc swoje zachowanie mówi, że "przypadkiem wpadł do szalupy ratunkowej"? Wyzłośliwiałbym się tylko na parę akapitów a potem i tak wszystko skasował, bo nie wypada.

A potem, już po powrocie nowy temat: ACTA. Który też mnie nie podnieca, bo choć jest to bubel wprost nieprawdopodobny, a zachowanie rządu żenuje, to cała sprawa jest dla mnie symptomem problemu, a nie problemem samym w sobie. Problem prawdziwy polega na tym, że nie ma absolutnie żadnego pomysłu i żadnych pragmatycznych teorii dotyczących komunikacji internetowej, nie umiemy jeszcze określić choćby w przybliżeniu konsekwencji rewolucji komunikacyjnej, którą przyniosła sieć, tym bardziej nie mamy pomysłów jak w jej obliczy traktować własność intelektualną. W związku z czym na siłę wprowadzane są przepisy pielęgnujące przestarzały schemat myślowy i przestarzały model rynkowy, w dodatku pierdoli się farmazony o "interesie artystów". Z drugiej strony natomiast mamy grupę Anonymous, która sama w sobie jest dość kuriozalna. Mieszanina lewicowego rewolucjonizmu, prawicowej "niezależności" (która zawsze jest przykrywką dla nieodpowiedzialności), pop-kultury i pseudobuddyjskich bzdetów. Wystarczy spojrzeć jak piszą o sobie sami:

[Anonymous to] pierwsza internetowa super świadomość. Anonymous jest grupą w tym sensie, w jakim jest nią stado ptaków. Skąd wiemy, że stado jest grupą? Ponieważ całe stado podąża w tym samym kierunku. W każdym momencie może do niego dołączyć więcej ptaków, część z nich może stado opuścić i podążyć w inną stronę.

żeby się rozczulić. Tyle, że te ptaki w tym wolnym stadzie to ten sam sort gównażerii, która przez iPada kupionego przez ojca bankiera wrzuca na fejsowego walla "Jebać kapitalizm!".

Znowu - wszystko to jest mało mnie interesuje, bo ta dyskusja była nieunikniona od dawna, a skandaliczność pracy nad ACTA, nieudolność polskiego rządu, wyskakiwania ze stanami wojennymi i tłumaczenie, że żadnego ataku nie było, po prostu strony rządu cieszą się takim zainteresowaniem tylko przechylają wagę sporu na stronę, którą skądinąd uważam za słuszną. Ale emocje dalej letnie.

Wkurwia mnie natomiast niepomiernie, budzi po nocach, zlewa potem w najmniej oczekiwanych momentach rzecz, której w tym ogólnym wrzasku zdaje się nie zauważać nikt - logotyp obchodów Roku Janusza Korczaka. Na tablicy rejestracyjnej twarz Korczaka, schematyczna, jak to teraz modne, ale wykonana niechlujnie i amatorsko, w dodatku napisy wykonane... Comic Sansem. Samo to wystarczy, żebym dostał spazmów, a jak jeszcze słucham tłumaczeń, że "zadanie powierzono zespołowi wolontariuszy" lub "skoro dzieciom się podoba, a specjaliści protestują to znaczy, że logo jest dobre" to mnie krew zalewa i szukam na allegro kostek uranu.

Bo ACTA może sobie wejść w życie, po czym pod kamieniami i pałami samozwańczych radykałów społecznych spod znaku Apple'a paść razem z rządem i bóg wie czym jeszcze, będzie przynajmniej czym pasjonować się w nagłówkach, które ja i tak będę przewijał ziewając, natomiast nie da się wytłumaczyć kretynom, że wolontariusze to są od noszenia podestów na festiwalach artystycznych (nie umniejszając niczego idei wolontariatu), tak samo jak nie da się wytłumaczyć kretynom, że gusty należy kreować a nie gustom schlebiać. Zresztą komu to tłumaczyć? Zleceniodawcom, którzy są z siebie zadowoleni, bo nie dość, że nie zapłacili grosza to jeszcze stworzyli logo, które podoba się dzieciom? Niby jak, skoro produkt jest gotowy, konta są grubsze o tego tysia, który należałoby zapłacić jednemu grafikowi, bo oto sprytni zleceniodawcy zlecili wszystko całemu zespołowi wolontariuszy i wystawili im papierki jacy są zajebiści w swoim fachu? Prezydentowi, który to ohydztwo rzuca sobie na pałac? Przecież ten sam prezydent jeszcze w Sylwestra na tym samym pałacu wyświetlał napis "Dosiego roku" (sic!)?

Nie da się tego wytłumaczyć zwłaszcza dzisiaj, zwłaszcza w dobie powszechności internetu, który miernotę czyni opiniotwórczą, kiedy miernota nie tylko odbiera sztukę, ale zaczyna również rościć sobie prawo do jej krytyki, do jej produkcji (bo tworzenie jest jednak dalej zarezerwowane dla artystów, przynajmniej semantycznie) oraz zarządzania nią. A w rzeczywistości rynkowej oznacza to tyle, że wszystko trzeba uśrednić, przydeptać, wstępnie przerzuć i dostosować do intelektualnych potrzeb pawiana z autyzmem, i wszyscy dalej będą zadowoleni, bo przecież na tym polega sukces, żeby "dzieciom się podobało".

I wystarczy tej miernocie zabrać seriale z megauploadu i zagrozić utratą możliwości nieskrępowanego pierdolenia bzdur na internetowych forach, żeby miernota wzięła sprawy w swoje ręce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz