środa, 25 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Emocjonalność pozytywna

Kilka miesięcy temu, w ramach procedury rekrutacyjnej do pewnej firmy, musiałem wypełnić internetowy, mniej więcej dwugodzinny test kompetencji i osobowości. Nie był prosty. Moje przekonanie o własnej inteligencji brutalnie podważano w jego trakcie z każdym nowym zadaniem. Wiedziałem, że się nie dostanę, więc zapomniałem o sprawie.

Ostatnio ściągnąłem wyniki. Były cztery domeny. Trzy – inteligencja, kreatywność i biometria – obejmowały takie rzeczy, jak: zdolności numeryczne, zdolności przestrzenne, interpretacja danych, uwaga i skrupulatność, myślenie logiczne, potencjał werbalny itp. Ujęto je i osobno, i zbiorczo w kategorii „kompetencje (średnio)”. I w tej właśnie kategorii dostałem 92 percentyle, czyli, jak mi to ładnie wytłumaczono w raporcie, byłem lepszy niż 92% ludzi biorących udział w badaniu. Ujdzie w tłoku.

Ale skoro tak – tknęło mnie – to dlaczego nie zostałem nawet zaproszony do drugiego etapu? Spojrzałem na ostatnią domenę, tę dotyczącą osobowości. Były tam m.in. „ekstrawertyzm” i „stabilność emocjonalna”.

Ekstrawertyzm:
Zmienna mierzy poziom ekstrawersji definiujący jakość i liczbę interakcji społecznych, poziom aktywności, energii oraz zdolności do doświadczania pozytywnych emocji. Obejmuje cechy takie, jak: towarzyskość, serdeczność, asertywność, aktywność, poszukiwanie doznań oraz emocjonalność pozytywna.

Stabilność emocjonalna:
Zmienna mierzy stopień przystosowania emocjonalnego jako zaprzeczenie emocjonalnego niezrównoważenia. Jest to odwrotność osobowości neurotycznej.

W pierwszym przypadku dostałem 4, w drugim 6 percentyli. Widocznie nie mieli posady dla rozchybotanego emocjonalnie mizantropa.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Paco Haya Rodriguez: Archipelag Panau

Dziwnym trafem w tym tygodniu też będzie o grach. A w zasadzie o jednej. Ostatnio był warhammer a dziś zapraszam tych dla których film NIEZNISZCZALNI to podstawa kinematografii!
Ja jak najbardziej jestem fanem filmów, w których jeden przypakowany koleszka (główny bohater) chowając się za latarnią unika ostrzału z helikoptera i/lub szwadronu śmierci strzelającego w niego z siłą armaty. Po czym wyskakuje i wali do nich jak do kaczek a KAŻDA jego kula trafia! Mimo że wali do nich z ośmiostrzałowego pistoletu, morduje połowe okupantów, przejmuje armaty czy inne działa, strąca helikoptery i ma tylko jedno draśnięcie na ręku! BOMBA! Uwielbiam to! Pamiętacie Commando, Rambo, Szklane pułapki, Transporter czy wspomnianych Niezniszczalnych? Tak właśnie w tych filmach wygląda rzeczywistość.
To właśnie w nawiązaniu do nich, chcę żebyście zagrali w starą grę, jaką jest (premiera 03/2010) JUST CAUSE 2
Jeżeli twoim celem jest szerzenie chaosu (za który dostajesz dodatkowe punkty) eskplozje i strzelanie do wszystkiego, to jest to pozycja dla ciebie!!

ZOBACZCIE!

http://www.youtube.com/watch?v=5kjs-SC70Wg
http://www.youtube.com/watch?v=_xwuTbyD930&feature=relmfu

sobota, 21 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Algorytm Edmondsa-Karpa

Dawno, dawno temu w zamierzchłych czasach szkoły średniej, zdarzało mi się umierać ze śmiechu czytając podręcznik do biologii. Gdy przygotowywałem się do sprawdzianu i mój umysł był już tak skatowany nieznanymi mi pojęciami, że przestawałem rozumieć mowę potoczną, czytałem na głos opis przebiegu mejozy i żonglując metafazą, anafazą, zygotenem i wrzecionem kariokinetycznym doprowadzałem się do niekontrolowanych spazmów. Zresztą wiem, że niektórzy rodzice mieli zwyczaj odczytywać fragmenty naszych podręczników na swoich imprezach w celu rozbawienia gości. Więc nie tylko ja tak miałem.

Ostatnio wróciło to do mnie, kiedy rozmawiałem z przedstawicielką Politechniki Warszawskiej (swoją drogą wiecie, że dziewczyny dzielą się na ładne, brzydkie i te z Politechniki?), która powiedziała mi, że nie może czegoś tam zrobić, bo uczy się o całkach powierzchniowych i algorytmie Edmondsa-Karpa. Sprawdziłem co to takiego przeczuwając powrót do lat młodości.

Za Wikipedią:
„Algorytm Edmondsa-Karpa jest jedną z realizacji metody Forda-Fulkersona rozwiązywania problemu maksymalnego przepływu w sieci przepływowej. Jego złożoność czasowa wynosi O(VE2), jest zatem wolniejszy od innych znanych algorytmów przepływowych działających w czasie O(V3), takich jak algorytm relabel-to-front, czy algorytm trzech Hindusów. W praktyce jednak złożoność pesymistyczna rzadko jest osiągana, co w połączeniu z prostotą czyni algorytm Edmondsa-Karpa bardzo użytecznym, szczególnie dla grafów rzadkich.”

piątek, 20 kwietnia 2012

Julio del Torro: Pabba grande

Stałem na przystanku, gdy podszedł do mnie Włoch. Powiedział: "Victoria!".
Pierdolony, pomyślałem. Typowy Włoch. Do pierwszego meczu ponad miesiąc, w grupie mają Hiszpanów i Chorwatów, a ten mi już obwieszcza triumf na Euro.
"We will see" – odparłem sceptycznie.
Włoch nie zrozumiał.
- "Victoria. Hotel. Bus? Łan-sewen-fajw?"
A, spoko. – "Tak" – mówię Włochowi po angielsku – "łan-sewen-fajwem dojedziesz do Victorii".
Włoch mi pofenkjował, ale nie odszedł.
- "Polakko?" - zapytał.
- "Si".
- "A, gudda". - Znaczy się, że rewela.
- "Pabba" – ciągnął Włoch. - "Mi amici. Polakko".
- "Sorry?".
- "Mi amici Polakko pabba grande". - powiedział.
Że co? Jego polski przyjaciel ma wielki pub?
- "Pub?" - pytam. - "Your friend has a big pub here?"
- "Jes. Pabba."
- "Where?"
- "Roma" - odpowiedział.
- "Friend Polakko in Rome?"
- "Pabba!"
Okej, kurwa, nie kumam.
- "Pub?" - raz jeszcze pytam.
- "Pabba! Grande! Norazingero!"
Co, kurwa? Norazingero?
- "Nie rozumiem" – mówię po angielsku, a ten patrzy na mnie jak na kretyna.
- "Pabba grande norazingero!"
Norazingero, norazingero.... A! No Ratzinger, o! Kumam! Nasz papież, nie Ratinger, był grande Polakko! Kumam, Włochu, czekaj!
Ale w tym czasie przyjechał łan-sewen-fajw, Włoch machnął ręką i wsiadł.

I tyle.
Ale wiem jak to się skończy. Facet wróci do Italii i powie znajomym: „Ci Polacy to idioci, nie wiedzą nawet kim był Jan Paweł II. I jeszcze im EURO przyznali”.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Przelana krew

- Ej, ile to jeszcze musi być zabandażowane? Strasznie mnie to wkurwia. Nie mogę porządnie złapać G barowego, bo mam rękę zablokowaną w łokciu.
- Nie wiem stary, wydaje mi się, że powinno zdążyć zakrzepnąć. Minęło półtorej godziny.
- A co, jak nie zakrzepło? Przecież sam sobie tego z powrotem nie zawiążę.
- Chuj tam, będziesz się martwić, jak się okaże, że krew ci ciągle leci.
- To co? Zdejmować?
- Jasne.
- Kurwa mać!
- Nie po podłodze!
- Bandażuj to, kurwa, szybko!
- Jak niby? Jestem tylko wytworem twojej wyobraźni!

Wczoraj, ryzykując żółtaczkę, postanowiłem zrobić dobry uczynek jednocześnie inkasując osiem czekolad i batonika. Zostałem poproszony o oddanie krwi. Właściwie – powiedziałem sobie – co za problem? W jakiś czas po powrocie ze szpitala ubytek krwi w mózgu objawił się siedzącym obok nieznajomym.

Otarłem się o śmierć.

Pamiętajcie: dobre uczynki zawsze się mszczą.

środa, 18 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Efekt pośladków

Ludzie nie lubią osób doskonałych. A dokładniej lubią, ale nie tak bardzo, jak osoby niedoskonałe. Ludzie – po raz kolejny potwierdzając tezę, że nie mogą być wynikiem inteligentnego projektu, a co najwyżej pijackiej zabawy Kosmicznej Kapibary i hołdując swojemu upodobaniu do absurdu – najbardziej lubią osoby prawie doskonałe.

Świadczy o tym zjawisko nazwane w psychologii „efektem upadku na pośladki”, czyli po angielsku „pratfall effect”. Swoją drogą, wracając na chwilę do rozmyślań nad językiem jako odzwierciedleniem potrzeb narodowych (zob. tekst z marca pt. „Plugawy naród”), jakim trzeba być narodem, żeby wytworzyć zapotrzebowanie na słowo oznaczające upadek na pośladki? I kto zajmuje się wymyślaniem nazw dla tych wszystkich zjawisk w psychologii?

Pratfall effect to coś, co w gruncie rzeczy jest dobrze znane wszystkim facetom. I nie mówię o dosłownym znaczeniu tego zwrotu. Jest to bowiem tendencja do żywienia większego afektu do osób, które będąc niemal doskonałe odznaczają się jednak jakąś drobną – koniecznie drobną – wadą. Na przykład znany autorytet będzie powszechnie odebrany jako bardziej życzliwy, jeśli w trakcie rozmowy na żywo w telewizji przez przypadek obleje się kawą, niż jeśli robiąc wszystko bezbłędnie prezentować się będzie jako Pieprzony Pan Ideał. W przypadku osób przeciętnych jest dokładnie odwrotnie. Jeśli gość gada od rzeczy i do tego wygląda jakby wzorce mody czerpał z wydziału historycznego lub Politechniki, to lepiej, żeby żadną kawą się nie oblewał. Bo tylko potwierdzi, że jest cieciem.

Dokładnie tak samo działa to w przypadku kobiecej urody. Dlatego twierdzę, że dla facetów to nic nowego. Kobieta doskonała jest – co każdy wie – niedoskonała. Potrzebna jest jej jakaś niewielka skaza (pieprzyk, diastema, trzecia pierś wyrastająca z pleców), która nada jej sympatyczny rys i sprawi, że będzie postrzegana jako osoba żywa, a nie ożywiona – jak plastikowa lalka. I znowu – to działa w przypadku kobiet pięknych. W przypadku takich sobie – nie.

Pielęgnujcie swoje drobne niedoskonałości.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Paco Haya Rodriquez: Na polanie w pewnym Imperium

Obudziliście się – o dziwo – na tej samej polanie, na której kładliście się spać. Słońce leniwie ogrzewa źdźbła mokrej od rosy trawy. Wstaje poranek. W żyłach nadal płynie wam wczorajszy, a może dzisiejszy alkohol. Widać impreza była niczego sobie. Rozglądacie się wokoło. Poza tym, że wzrok trochę zawodzi, myląc górę z dołem i prawo z lewo, to okolica wygląda mniej więcej tak samo jak ostatnio. Niby wszystko ok, ale... (tu MG wykonuje test na INT z modyfikatorem – 15... kości ociężale toczą się po posadzce. Udało się!) ... Niby wszystko ok, ale... spostrzegacie, że nie ma wśród was krasnoluda – Tunbaha Mściwego!
W waszych mętnych mózgach dochodzi do kilku procesów chemicznych, które powinny wywołać z otchłani czaszki jakieś wspomnienia, lecz myślenie sprawia wam okropny ból.
Co robicie?
- Staram się nie myśleć, bo to wywołuje okropny ból głowy. Siadam i rozglądam się za leczniczą resztką pobiesiadnych procentów – odparł Gorthard, wojownik rasy ludzkiej.
- Kładę się na trawę i leżę, myśląc (choć boli mnie głowa) że to sen, i że zaraz się obudzę – oznajmił Darghart. Darghart przypominał ropuchę zmieszaną z rekinem i niedźwiedziedziem polarnym. Niby to zwykły człowiek, ale dziwnej urody.
Gorthard, znajdujesz dwie flaszki, wypełnione resztkami przezroczystego płynu
- Wącham – odparł
Gdy zapach dociera do twych nozdży wydaje się być lekarstwem na całe zło tego świata. A w tym przypadku złem jest twój kac. Jednak gdy mózg przetworzył dane, zemdliło cię przepotężnie i puściłeś eleganckiego, soczystego, z resztkami wczorajszej kolacji pawia! Był tak obfity, że jego część osiadła na plecach leżącego Dargharta.
- Czy mogłbyś rzygać gdzie indziej? - spytał Darghart
W tym momencie dostrzegł kątem oka część bełta na swych plecach...

Resztę możecie sobie wyobrazić i dopowiedzieć. Tak bowiem spędzaliśmy wolny czas z ziomami w liceum. Nie, nie... nie rzygając sobie na plecy, lecz grając w Warhammera, tego prawdziwego, fabularnego. Świece, kostki, karty postaci i wielogodzinne sesje, podczas których przeżyliśmy niesamowite przygody, wypiliśmy ocean browarów, spaliliśmy wagon towarowy papierosów. Teraz zdrowie już nie te, wyobraźnia płata figle, ale warto było.

Właśnie zbieramy ekipę, aby znów odlecieć w inny świat, tak na chwilę żeby oderwać się od rzeczywistości. Mam nadzieję, że się uda. A tym czasem dzięki Mioll, Domel, Eryka, Saulot i reszta których imon nie pamiętam!
Gramy?!

piątek, 13 kwietnia 2012

Antonimo Gallus: Zło

Zaszczuty brudny kundel z przekrwionymi oczami miotał się trawiony chorobami ciała i umysłu, chimerami samookaleczenia po ślepych alejach niezrozumienia i bezkresnych skwerach milczącej grozy. Obłąkany Wsiadł w furę i nacisnął gaz. Wtedy widziałem go ostatni raz. 2012. 12. 28 Antonimo Gallus


Tymoteuszowi było ciężko. Papieros nie przynosił ukojenia. W śnie nie odnajdywał spoczynku. Radość wypłukał ze swego organizmu, jak alkohol przechylany stresem czyni z magnezem. Roztropność domagała się wsparcia. Słuchał i ratunku po omacku szukał, brnąc w ciemność coraz gęstsza. Szukał oparcia w zimnych filarach smukłych kościołów. Z nadzieją patrzył na krzyż, po czym zamykał oczy i opierał głowę o ściany świątyni.

[Dygresja: Ściany niechlujnie pomalowane przez partacza, który nie wstydził się pozostawić wypadające z pędzla włosy, pod cienką warstwą białej farby, tworząc mozaikę niedbalstwa w domu boga. Ten smutny obraz odzwierciedlał tanią wiarę łysiejących starców. Rzesze nagle objawionych. Stojąc jedną noga nad grobem z łatwością można wyrzec się uciech minionego życia. Ziemska zachłanność ustępuje pasibrzuchowi wiecznych rekompensat. Takie ubezpieczenie nie wymaga zbyt wielkiego wkładu. Obiecać coś komuś po jego śmierci - pomysł szatański.]

Tymoteusz, choć był dopiero po pięćdziesiątce, opierał głowę z pobożnością starca. Nie pomogło.
Gdy zaspokoił pierwotne instynkty i zostało mu trochę opłaconego czasu , wypłakiwał się na piersiach kurewek z sąsiedniego miasteczka. W żadnej z wagin nie natknął się na rozwiązanie. Problem nie dawał się zatopić w alkoholu, ani wciągnąć nosem. Nie można było nim strzyknąć na wypięte pośladki kurwy, ani potraktować wodą święconą.
Pęczniał, ropiał, infekował.
Jeszcze niedawno nie poznałbyś Tymoteusza. Błysk w oku, pewny krok, szeroki uśmiech, mocny głos. Taki był gdy otwierał swoją budkę z lodami na deptaku w Jastarni - urzeczywistnienie chłopięcych marzeń, magiczny portal do samorealizacji.
Tymek kochał lody. Kochał Włochy. Czy można było lepiej wyrazić tę miłość? Nie. Widzimy go jak z pietyzmem przytwierdza szyld - ukoronowanie. Całe życie siał… wbije kilka gwoździ - zacznie zbierać. Wraz z przyjaciółmi i rodziną cieszymy się jego szczęściem w słoneczne czerwcowe popołudnie. Soprano - bo tak nazwał swoją budkę z lodami włoskimi. Interes szedł wyśmienicie. Szczęście Tymka było w zenicie. Któregoś dnia… gdy wracał z pracy, bulwarem zachodzącego słońca (w stronę domu), myśl pewna przebiegła mu drogę. Myśl, czytaj: problem!

- Sorento! Może powinienem zmienić na Sorento? - Lawina myśli zagnała go do domu.
- Nie chyba jednak Soprano… ale to Sorento! Kurka wodna.

Jedno słowo spopieliło szczęście. Tymoteusz poznał potęgę słowa i słabość swego umysłu. Gdyby nie Soprano, byłby całkowicie bezbronny wobec Sorento. Uległby Sorento, tak jak niegdyś zakochał się bez pamięci w Soprano. Na jego nieszczęście los postawił go przed okrucieństwem wyboru. Dylemat misternie przyrządzony przez serafina zła miotającego jęzorami wolności wyboru.

Oba słowa rozpoczyna litera S, a wieńczy O. Oba brzmią niebezpiecznie włosko. Oba to siedmioliterowe włoskie dżdżownice, o tej samej gramaturze. Soprano i Sorento - z nich stworzył Tymoteusz złota klatkę smutku, paranoi i zgrzytającego zęba. Drzwi do niej pozostawały otwarte, co nie zmieniało faktu, że Tymoteusz szukał klucza, który nie istniał. Nie chodziło o to, że nie mógł wyjść z klatki. Owszem mógł, ale nie mógł jej zamknąć… i to powodowało, że siedział w niej jak Cerber, a opuściwszy ja czuł się wybrakowany jak Gollum. Więc wracał. Szukał odpowiedzi.
Jego problem stał przed nim nieugięty jak golem. Odpierał tanie sztuczki Tymoteusza, niczym czary z pierwszego level’u. W konsekwencji Tymoteusz cierpiał bardziej niż Hiob… bardziej niż ktokolwiek. Problem go przerósł. Co gorsza, w głębi duszy wiedział, że nikt mu nie pomoże. Początkowo pytał, ale jedni mówili mu, że Soprano inni, że Sorrento. Tymoteusz popadł w marazm. Przestał cieszyć się na widok włoskiej flagi, Tycjana, Alfa 156 i sałatki Caprese . Wkurwiało go, że jego córka zna włoski.
Znienawidził również lód… w każdej postaci. Bał się szronu, niskich temperatur. Wszystkiego, co mogło pokierować jego myśli ku doskonale zrównoważonej huśtawce, gdzie drwiąco, w boskiej równowadze szydziło - po jednej stronie Soprano, po drugiej Sorento.

Dziwić może, że problem z pozornie błahy zdominował i uprzykrzył życie człowieka niegłupiego, jakim był Tymoteusz. Bo zdarza się, że nie ważna jest istota problemu, lecz demon którego mimochodem przywołasz.

Tymoteusz wciąż jeszcze walczy. Pomożemy???
Soprano czy Sorento?

środa, 11 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Przyszłość schizofrenika

Obudził mnie dzwonek telefonu. Sięgnąłem po niego ciągle z zamkniętymi oczami, przewracając kieliszek na długiej nóżce i pustą, półtoralitrową butelkę po paskudnym, przeterminowanym, półsłodkim winie stołowym o śliwkowym posmaku. Drugą ręką, nie wstając z nierozłożonej kanapy, zacząłem buszować w lodówce w poszukiwaniu wody. Moje mieszkanie miało wymiary dość ergonomiczne.

- Czy ty wiesz, która jest godzina?! – wydarł się na mnie mój rozmówca i agent literacki w jednej osobie.
Rozejrzałem się nieprzytomnie po pokoju w poszukiwaniu zegara ściennego. Daremno. Zobaczyłem plakat z Tarantino, prezent-antyramę z historyjką obrazkową w środku, wiszący z jakichś absurdalnie sentymentalnych powodów obok półek z książkami i żółto-niebieską plamę będącą w istocie obrazem o niepewnej proweniencji.
- Szósta? – strzeliłem kierując się własnym samopoczuciem.
- Dziesiąta! – wrzasnął mój agent. – Gdzie ty jesteś?
- W domu – ziewnąłem. – Ale o co chodzi? Przecież wieczorek autorski mam dopiero za dwa dni.
- Jaki wieczorek? – facet zdębiał. – O czym ty, kurwa, mówisz? Miałeś przyjść na inwentaryzację do Biedronki!
Biedny człowiek. Musiał się naszprycować nie gorzej niż ja. Rzeczywistość ewidentnie nie miała dostępu do jego czaszki. Jaką znowu inwentaryzację?
- Dobra, daj znać, jak już będzie po korekcie. Chciałbym to przeczytać, zanim puścimy ostateczną wersję do druku – powiedziałem.
- Do sruku – warknął. – Kretyn! – odłożył słuchawkę.

Zebrałem się w sobie i wstałem balansując rękami w rozpaczliwej próbie uniknięcia spektakularnego upadku. Mieszkałem na ósmym piętrze, a zamiast okna miałem tylko drzwi balkonowe. Zepsute i wiecznie otwarte. Spojrzałem na panoramę miasta. Nad nim, jak nic, latały pterodaktyle. Na miotłach.
- Ogarnij się – zbeształem sam siebie. – Pterodaktyle nie latają na miotłach!

W poczuciu niesprecyzowanej misji ubrałem się szybko, umyłem zęby, narzuciłem na siebie płaszczyk, który dwadzieścia lat wcześniej był być może szczytem elegancji, i wypadłem z mieszkania. Drzwiami. Koło windy zastałem znajomego. Leżał na ziemi głośno pochrapując. Zastanawiałem się czy to on, czy tylko jego gronowo-śliwkowa halucynacja.
- Widzi go pani? – spytałem starszą kobiecinę z wózkiem na zakupy. Właśnie stanęła koło mnie.
- A widzę, pewnie, że widzę – zaskrzeczała. – Cały ten blok roi się od podobnych meneli i bezrobotnych.
- I emerytów – dodałem.
Spojrzała na mnie spode łba.
- Nic tylko łoją wódę i chleją piwsko, potem walają się byle gdzie, ot, choćby przy windach, a normalni ludzie muszą znosić ich widok. Naprawdę, ta okolica zeszła na psy!
- Fidel – mój znajomy się przebudził i patrzył na mnie mocno zgorszony. – Z kim ty, kurwa, rozmawiasz? Mówisz do siebie?

piątek, 6 kwietnia 2012

Ewangelia według Julio del Torro

Triduum Paschalne to czas przemyśleń.
Catrinas Banda będzie pić wódkę.
Venite adoramus.
W okolicach godziny dziewiętnastej będziemy lawirować między warszawskimi knajpami: „Pijalnią Wódki i Piwa”, „Między Wódką a Zakąską” i „Metą”.
Jeśli przypadkiem będziecie w Warszawie i spodziewacie się mieć ochotę pogadać o proroctwach Izajasza, szukajcie nas, a znajdziecie.
Rozpoznacie nas po znaku ryby.
Śledzia.
Jeśli nie dane nam będzie się spotkać, z Bogiem i choćby mimo wódki, życzę wesołych świąt.

środa, 4 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Ckliwa historia Młota i Niedojebanej

Na rekrutację do Pink Press, czyli wydawnictwa posiadającego takie tytuły jak „Wamper+”, „Polski seks” i „Eroticon”, trafiłem przez Julio. On zresztą też wziął udział. Rozważał możliwość zostania modelem. Nie zwrócił uwagi, że w Pink Press mają również „Gejzera”.

Rozmowa była w pełni profesjonalna. Miała miejsce w salce konferencyjnej, której nie powstydziłaby się żadna inna firma, a niejedna by pozazdrościła. Czysto, elegancko, z ciasteczkami i dzbankiem kawy na stole. Tyle, że na szafce stała szklana rzeźba penisa, a obok dość jednoznaczna w kształtach muszelka. Do tego na ścianach, w ramkach, wisiały okładki numerów kilku pism. Jak informował nagłówek, do jednego z nich, w ramach walentynkowej promocji, dołączono aż dwa filmy DVD: „Polski anal” i „Tłusty czwartek”.

Dyrektor programowy zaczął od upewnienia się, że wiem czym się zajmują. Bo zdarzało im się, że przychodzili do nich ludzie z „Gościa Niedzielnego”, którzy nawet po dekoracji nie potrafili jeszcze odgadnąć targetu wydawnictwa. Potem pytał mnie czy wiem co to jest szpigiel, czy pracowałem w programie do składania tekstów i czy radzę sobie ze zdjęciami. Na moją odpowiedź, że przez ostatni rok robiłem jedynie zdjęcia samochodów odparł, że to się w gruncie rzeczy wiele nie różni.

Na odchodne dostałem zadanie rekrutacyjne. Miało polegać na napisaniu opowiadania erotycznego. Jak się wyraził dyrektor – na kanwie zdjęć, które mi prześle. Na kanwie. Z jednej strony „Rozpustne suki dają dupy”, a z drugiej: na kanwie! - Tylko nie pisz nic o blasku słońca i tego typu rzeczach – upewnił się Julio, który choć sam na tym etapie zrezygnował, mi ciągle kibicował zgodnie z zasadą: przynajmniej będzie o czym opowiadać.

Wróciłem do domu i obejrzałem zdjęcia. Hard core. Żenujące, niskobudżetowe, polskie porno. Szara strefa różowego biznesu. Ona mocno średnia, wyglądała na lekko niepełnosprawną umysłowo. On z penisem, który standardów porno bynajmniej nie spełniał, świecił swoją czerwoną twarzą przywodząc mi na myśl fanatycznego kibica jakiejś groźnej, czwartoligowej drużyny piłkarskiej. Możliwe zatem, że intelektualnie nawet do siebie pasowali. A to ważne w związkach. Postanowiłem im nadać adekwatne pseudonimy. I tak powstała ckliwa historia Młota i Niedojebanej.