wtorek, 31 maja 2011

Paco Haya Rodriquez: Jedź kur....!!

Dzisiaj krótka wypowiedź, a raczej apel! Ja rozumiem, że są ograniczenia prędkości. Serio, rozumiem... oczywiście przestrzegam. Nie kumam jednak jednej rzeczy, którą obserwuję na ulicach Warszawy... Skoro znak pokazuje 80km/h, to dlaczego jedziesz 60 km/h lewym pasem?!!! KIEROWCO!! Stwarzasz zagrożenie! Byłem przekonany, że takie zjawisko to cecha Warszawy. Otóż, szanowni czytelnicy, byłem w zajebistym błędzie. Tak się jeździ w Polsce. Identyczne zachowania zaobserwowałem w Kielcach, Rzeszowie, Krakowie, Toruniu czy w Bydgoszczy. Masakra! To, że jazda zbyt wolna lewym pasem jest niebezpieczna każdy wie, ale jest jeszcze jedna rzecz. KOBIETO!! Skręcając w lewo daj kierunkowskaz W LEWO – zrozumiałe prawda? PATRZ w LUSTERKA!! PAMIĘTAJ, możesz odsunać fotel od kierownicy z kilku powodów:
  1. Będzie ci wygodniej
  2. Będziesz miała prawidłową pozycję za kierownicą
  3. Napewno dosięgniesz do pedałów
  4. Nie będziesz siedziała jakby z kołkiem w d...
  5. Nie będziesz obgryzać kierownicy
a poza tym
  1. Postaraj się nie jeździć w szpilkach
  2. ROZGLĄDAJ się
  3. Patrz w LUSTERKA!
  4. Sygnalizuj gdzie jedziesz
  5. Błagam! Szybciej!!
  6. Dlaczego stoisz, skoro jest zielone
Powyższe tyczy się głównie kobiet, ale zdarzają się faceci z dużą dawką kobiecej sztuki prowadzenia...

Wiem, że każdy kierowca jest najlepszy. Ja zapewne też, choć wiem, że nie raz się komuś na siłę wepchałem, czy wymusiłem i nie raz parę jobów na kark przyjąłem, ale staram się jeździć, mimo że szybko, to bezpiecznie. A przede wszystkim rozglądam się.

Staram się zrozumieć takie przypadki w mieście, jednak zajeżdżanie czy wyprzedzanie na czwartego na podwójnej ciągłej pod górkę to już poza moją percepcją. Nie dalej jak wczoraj jechałem autostradą z dozwoloną prędkością 140 km/h, aż tu nagle wyjechał mi tuż pod maskę jakiś ćwok, z zamiarem wyprzedzenia pojazdu do którego się zbliżał z zawrotną prędkością 98 km/h. Mój ABS na szczęście zadziałał. Pamiętajmy... LUSTERKA nie są dla ozdoby!!

Jeździjmy z głową, będzie bezpieczniej.

poniedziałek, 30 maja 2011

Bustos Domecq: O piwie

Dyskusja o PiWie trwa w najlepsze, zaangażował się w nią nawet nasz minister od kultury i dziewictwa narodowego - Bogdan Zdrojewski. Że temat ważny - wszyscy wiedzą, dlatego nie będę się wychylał i oddam głos mądrzejszym. Cytuję za gazetą.pl.

Państwowy Instytut Wydawniczy to nie "jednostka organizacyjna", którą można rozwiązać jednym podpisem, lecz węzeł problemów kulturalnych. Trzeba rozplatać je troskliwie, zanim podejmie się decyzje ostateczne 

 Po pierwsze - instytucje kultury nie mogą być traktowane przez państwo jak zwykłe spółki handlowe i rozliczane wyłącznie finansowo. Poza materialnymi (książki, ekspozycje, spektakle) wytwarzają one bowiem wartości symboliczne, a tych szacowanie nie odbywa się przez rozliczanie. Wiemy dość dobrze, że bez wartości symbolicznych nie istnieją żadne wspólnoty ludzkie, co potwierdzali wielokrotnie najeźdźcy i okupanci, nierzadko bardziej wrodzy tym wartościom niż dorobkowi materialnemu. Z prawdy tej nie wynika oczywiście, że instytucje kultury winny pozostać nietykalne, trwać w swym zmurszałym kształcie i odpierać wszelkie reformy. Niewątpliwie trzeba je reformować, aby były twórcze w nowym otoczeniu i na dalszą przyszłość. Najbardziej schematycznie oznacza to u nas przechodzenie z systemu etatowego na zadaniowy. Ale trzeba tu wszędzie specyficznego wyczucia, bo inne są zadania koncertowe, a inne - edytorskie. Choć podobnie jak zespoły koncertowe, również zespoły edytorskie kształtują się przez dziesiątki lat.

Po drugie - Państwowy Instytut Wydawniczy jest marką, jedną z lepiej znanych we współczesnej kulturze polskiej. Oznacza ona także pewien dorobek materialny - nie tylko tysiące tytułów, ale również prawa wydawnicze. Chociaż w ostatnich dekadach marka ta zbladła, a dorobek wydawniczy zmalał, to likwidacja marki i porzucenie dorobku byłoby szkodą niepowetowaną. Minister Bogdan Zdrojewski interweniuje w tej sprawie zdecydowanie i zasadnie, a do użytych już przez niego argumentów (znanych z prasy), można dorzucić dalsze. Chodzi bowiem nie tylko o renomowane serie (Biblioteka Poezji i Prozy, Biblioteka Myśli Współczesnej, Rodowody Cywilizacji) i nie tylko o prawa do pisarzy obcych (Milan Kundera i inni), ale także o pierwszorzędne edycje klasyków literatury polskiej: Jana Kochanowskiego, Ignacego Krasickiego, Zygmunta Krasińskiego, Cypriana Kamila Norwida, Bolesława Prusa, Stanisława Ignacego Witkiewicza i wielu innych, w tym tak cennych antologii, jak niezastąpiona "Poeci polscy od średniowiecza do baroku". Edycje te, odznaczające się wysokim poziomem opracowań redakcyjnych, stanowią nie tylko wartość samą w sobie - są również podstawą wielu wydań szkolnych i popularnych. Można powiedzieć nazbyt obrazowo, że w krwiobiegu literacko-kulturalnym wykonują one pracę serca. Zatrzymanie tej pracy może uniemożliwić reanimację.

Po trzecie - "dziedzictwo narodowe", którego wprowadzenie do nazwy resortu popierali kolejni ministrowie, nie obejmuje tylko dziedzictwa materialnego w postaci wszelkich zabytków oraz artystycznego w dziedzinie sztuk plastycznych, teatru, muzyki. Właściwe tym wszystkim dziedzinom instytucje, które uzyskały rangę "narodowych" (filharmonie, teatry, muzea) są dotowane przez państwo, nierzadko bardzo kosztownie, i nie budzi to sporów. Minister skarbu jak dotąd nie domagał się zamknięcia Teatru Wielkiego, chociaż do każdego biletu budżet dopłaca tam podobno kilkaset złotych. Pisząc to, nie kwestionuję tej dotacji, przeciwnie - podkreślam, że skoro uznajemy jakieś instytucje kultury za "narodowe", to mamy również narodowe, czyli państwowe wobec nich zobowiązania. Istnieje na szczęście Biblioteka Narodowa, a choć wydaje ona rzeczy cenne, to powołana jest do ochrony naszego dziedzictwa w tej dziedzinie, a nie do jego reprodukowania i rozpowszechniania. Otóż, nie wiadomo dlaczego, literatura polska z całym jej uniwersalnym kontekstem (łacińskim, czeskim, ruskim, niemieckim, francuskim itp.) nie otrzymała zobowiązującego dla państwa "narodowego" statusu w żadnej specjalnej instytucji. Tak jakby nie należała ona po prostu do "dziedzictwa narodowego", była natomiast obcą przybłędą albo podróbką puszczoną do hipermarketów lub na targ staroci. Sytuacja, w której każdy wydawany tom klasyka literatury polskiej ma uzyskiwać dotację w corocznym konkursie, nie może być nadal utrzymywana. Pociągnie ona bowiem za sobą zanik tych wydań (co w dużej mierze już się stało), zmarnowanie zespołów edytorskich, brak podstaw dla wydań popularnych i szkolnych. Nie mówiąc już o tym, że kolejne pokolenia nie będą miały z czego układać bibliotek rodzinnych i domowych - właśnie wchodzi w dorosłe życie pokolenie wyżu demograficznego lat 80. (chyba najliczniejsze w dziejach Polski). Biblioteki szkolne i publiczne przez ten czas zużyją swoje zasoby - od lat nie ukazały się reprezentatywne wybory Kochanowskiego, Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Prusa, Orzeszkowej, Sienkiewicza, Żeromskiego. Dowiaduję się też, że niezmiernie zasłużona seria "Biblioteka Narodowa" (Wydawnictwo Ossolineum), wydawana od 1926 roku, bez której właściwie nie da się prowadzić studiów polonistycznych i nauczać polskiego w liceach, natrafia na finansowe przeszkody. Powołanie narodowej instytucji kultury w dziedzinie kanonicznej literatury polskiej i powszechnej jest potrzebą najbardziej w naszej kulturze palącą. Nie może to oznaczać oczywiście monopolu, gdyż mają swoje prawa w tej dziedzinie inni wydawcy, lecz tylko konieczny priorytet. Stworzenie tej instytucji z marką PIW-u i na bazie jego dorobku wydaje się najbardziej dorzeczne.

Po czwarte - wszystko to dzieje się podczas wielkiej, zapewne największej w dziejach ludzkich, rewolucji komunikacyjnej, która wszystkie dziedziny kultury, w tym także sztuki słowa, obrazu i dźwięku, stawia w nowej sytuacji. Przynosi ona niezrównane i nieograniczone właściwie możliwości reprodukcji i rozpowszechnienia, zarówno personalnie, jak i temporalnie oraz terytorialnie: możesz mieć co chcesz, kiedy chcesz i gdzie chcesz! Nie brakuje naiwnych, jak zwykle zresztą, entuzjastów tej rewolucji wierzących w automatyczne rozwiązanie wszelkich zastanych problemów: skoro wszystko będzie w sieci, to jaki będzie problem? Należę do stronników tej rewolucji i nie zamierzam wieszczyć katastrofy tradycyjnych wartości. O jej awantażach przekonuję się stale - ostatnio na przykład potrzebowałem sprawdzić coś w klasycznym polskim wydawnictwie ("Sto lat myśli polskiej" z początku XX wieku) i okazało się, że zdigitalizował je Uniwersytet Północnej Dakoty (USA) i mogłem zajrzeć do niego w domu. Jestem jednak stronnikiem krytycznym tej rewolucji, korzystającym z jej zdobyczy pozytywnych, ale czujnym także wobec skutków negatywnych. W dziedzinie literackiej klasyki polskiej i światowej czy szerzej - kanonicznych wartości kulturalnych - tym negatywnym skutkiem cyfrowej inwazji nie jest niszczenie wartości, lecz ich rozproszenie, nie eliminacja, lecz degradacja. Internetowa rewolucja komunikacyjna wraz z planetarnym zasięgiem i kosmiczną (to znaczy nieograniczoną) pojemnością wzmaga też do globalnych rozmiarów i gatunkowej intensywności homogenizację kultury, czyli zrównanie, zmieszanie, znijaczenie wartości. Zapobieganie tym negatywnym skutkom nie kryje się w samym nowym medium, gdyż żadne technologie nie produkują swoich własnych przeciwciał (jak widać po telewizji), lecz poza nim - w kulturze słowa, pisma, druku. Innymi słowy - nie tylko w strzeżeniu, lecz także w umacnianiu i upowszechnianiu literackich (to znaczy: humanistycznych) kanonów kulturalnych. Jesteśmy odpowiedzialni wobec teraźniejszych i przyszłych pokoleń nie tylko za przekazanie im tych kanonów, ale także za przysposobienie ich do krytycznej obecności w "nowym wspaniałym świecie". Bez narodowej instytucji wydawniczej nie będzie to możliwe.

 

 Tyle profesor Andrzej Mencwel, a wysłuchać warto go uważnie. Bo dzisiaj, kiedy jedynym kryterium oceny wszystkiego jest rynkowa wartość likwidację takich instytucji jak PiW uzasadnić łatwo, przy okazji zdobywając poklask ekonomicznych darwinistów spod wezwania Janusza Korwin-Mikkego. Bo przecież gdyby było ważne, to by na siebie zarobiło. O tym, że zarabiają na siebie przede wszystkim rzeczy nieważne, świadczy cała historia współczesnej sztuki od filmu, przez literaturę, po plastykę.

Od siebie dodam, że PiW, mimo problemów, dalej wydaje rzeczy ważne i godne uwagi. Ostatnio choćby "Prawdziwy koniec XIX wieku" profesor Ewy Paczoskiej.

niedziela, 29 maja 2011

Catalina Jimenez: CIUDADES PARALELAS

"Miasta Równoległe" to kolejny rewelacyjny projekt Nowego Teatru.
Berlin, Buenos Aires, Warszawa i Zurych - w tych czterech metropoliach mieszkańcy zetkną się z niecodziennymi sytuacjami w pospolitych miejscach, będą mogli wejść tam, gdzie wejść nie można, zwykłe zdarzenia nabiorą artystycznego wymiaru.
W Warszawie Agnieszka Kurant będzie zastanawiać się w banku nad skutkami kapitalizmu, Stefan Kaegi zaprosi na dach bloku na Bagnie, Christian Garcia każe śpiewakom śpiewać w sądzie,  po fabryce oprowadzą pracujący w niej robotnicy, a w bibliotece nauczycie się alternatywnych sposobów czytania książek.
Projekt trwa do 3 czerwca. Jeszcze zdążycie!

BILETY od 30 do 5 zł.:
Centrum Festiwalowe MIAST RÓWNOLEGŁYCH Nowy Wspaniały Świat, Nowy Świat 63
ul. Nowy Świat 63
poniedziałek – piątek: 15.00 – 20.00
sobota – niedziela: 14.00 – 19.00

Nowy Teatr, Madalińskiego 10/16
tel. 22 379 33 33
mail: bow@nowyteatr.org
wtorek – piątek: 11 – 19
sobota: 12 – 18

oraz na: www.ticketonline.pl

piątek, 27 maja 2011

Julio del Torro: Zdradzony o świcie

W ogóle to rzadko bywam zapraszany na wesela. A jeśli już, to chodzę na nie w jeansach i luźnej koszuli. W sobotę jadę na wesele, a dziewczyna, której towarzyszę, powiedziała: no chyba sobie, kurwa, żartujesz. Chodziło o jeansy i koszulę. W związku z czym wczoraj byłem na zakupach.

Zakupy to dla mnie trauma. A stan mojej garderoby zapowiadał zakupową katastrofę. Zmuszony byłem bowiem nie tylko do nabycia marynarki i spodni (udało mi się przeforsować brak jednolitego gajerka), ale i koszuli, paska oraz butów. I skarpetek. Trwało to w nieskończoność; marzyłem tylko o moich przyjaciołach: ciemnym browarze, wiśniówce, whiskaczu.

Gdy po paru godzinach siedziałem w knajpie z aksamitnym obołonem w łapie, czułem się radośnie. Gdy po kolejnej godzinie wychylałem pięćdziesiątkę wiśniówki, czułem się wniebowzięty. Gdy po następnej godzinie kończyłem kolejną rundkę jacka danielsa i wychylałem kolejną wiśniówkę, czułem się bosko. Gdy w drodze do domu przejeżdżałem przez Wisłę taksówką, czułem się pijany.

Gdy o świcie obudziłem się na potwornej bani, zdałem sobie sprawę, iż należy się strzec przyjaciół. I że w ogóle dobrze mieć tylko jednego przyjaciela.    

czwartek, 26 maja 2011

Fidel C. de Izquierdas: Międzyrobocie

Życie bezrobotnego, to nie bułka z masłem. Planujesz sobie, że nareszcie nie będzie chodzenia do pracy na ósmą rano, że pieprzeni klienci nie będą cię budzić telefonami cztery godziny wcześniej, tylko dlatego, że nie odnotowali zmiany stref czasowych, kiedy wylatywali do Szanghaju, że będziesz mieć czas dla siebie i tylko dla siebie. A tu dupa.

Jak nie konferencja o Europejskim Funduszu Leasingowym w Pure Sky Club, czyli dwadzieścia dwa piętra nad ulicą Złotą, to testowanie najnowszego modelu SEATA pod Warszawą. Testowanie połączone oczywiście z imprezą, praktycznymi warsztatami barmańskimi i konsumpcją efektów tychże. I nawet chwili wytchnienia, żeby się gdzieś z laptopem zainstalować i wpis na blogu umieścić. Laptopem! Szumne określenie dla przenośnego komputera stacjonarnego, w którym nawet nie ma baterii. Trzeba było ją wyjąć, żeby w ogóle zaczął działać. Jakoś prąd przestała przewodzić.

Także strasznie dużo roboty na tym bezrobociu. Ale i tak mam lepiej, niż pewne dwie panienki o imionach nie do zapamiętania, zniewalająco długich nogach i wiecznie znudzonym (pierwsza) albo przestraszonym (druga) wyrazie twarzy. Hostessy. Na ostatniej wspomnianej imprezie hostessy te miały za zadanie prowokować swoim wyglądem kilkudziesięciu zalewających się w trupa i sypiących ordynarnymi żartami facetów, ale jednocześnie nie dać się zgwałcić, bo to nie wypada. Nie wiedzieć czemu, kiedy wyszły ostatecznie koło północy tłumacząc się obowiązkiem wstania o piątej rano, wszyscy jakby posmutnieli. Cytując jedne z ostatnich zdań „Śniegu” Orhana Pamuka: Chciałem iść za nimi. Niestety, drodzy państwo, wasz autor był tak pijany, że nie mógł ustać na nogach.

wtorek, 24 maja 2011

Paco Haya Rodriquez: Oda do Radości

O Radości, iskro Bogów, kwiecie wiśni... bo oto się rozchodzi. Jabol. Napój alkoholowy, owocowy. Swoją nazwę zawdzięcza stanowi umysłu, który występuję po wychyleniu butelki (zazwyczaj 0,7) z gwinta na raz... no może na cztery. Nazwa jego mózgojeb, bełt, gleborzut, kwach, mamrot, jabol lub pryta. Zawsze robi siano we łbie. Spożywanie tego trunku wpisało się w folklor wielu miejscowości i miast. Obecnie nieco zanika. Niech ktoś mi powie po ki chuj Ostrowin się zamyka? Dlaczego Najlepszy trunek ostatnich lat (Komandos strong) zniknie z półek Żabki? Dlaczego, do jasnej cholery, wieloletnia, wielopokoleniowa tradycja niebawem przejdzie do historii? Panie i Panowie, pijmy Jabole!
Ot tak... po prostu raz na jakiś czas, dla zdrowia. Dzisiaj jest doskonały dzień, aby oblać nowy numer CATRINAS, a poza tym 24 maja... w Polsce i na świecie przyniósł wiele. Gdzieś to Dzień Niepodległości albo inne święto narodowe. Wielu wybitnych tego dnia odeszło: muzycy, aktorzy, malarze, męczennicy. W 1883 roku otwarto Most Brookliński, w 1086 Wiktor III został papieżem a 1956 rok przyniósł Eurowizję. W 1993r Erytrea uzyskała Niepodległość. W 1918 na świat przyszła Wiktoria, Królowa Wielkiej Brytanii, a całkiem niedawno bo w 2010 odszedł Paul Gray, basista Slipknota... Rok później, czyli dzisiaj, piąty numer CATRINAS ma swoją premierę w internecie. Świeżutki numer już dzisiaj wieczorem będzie do pobrania! Po raz piąty ten zacny magazyn wpisuje się na karty historii!! Przechylając czarę goryczy raz w lewo, raz w prawo. Dzisiaj wieczorem, będziecie mogli razem z CATRINAS przenieść się w inny świat. Ot tak... na sen.

Od kwiatu wiśni zacząłem i na tymże kończę. Yoshida Brothers z utworem KODO prosto z Japonii:

PS Pamietajcie: Alkohol szkodzi zdrowiu! A przy okazji, Mioll ma dzisiaj urodziny i ten wpis też jest dla niego! Sto lat!

poniedziałek, 23 maja 2011

Bustos Domecq: Koniec świata

Wieści o końcu świata okazały się mocno przesadzone, zatem wyścig o przetrwanie ludzkości został odwołany przez falstart. Stracone dziewictwa nie będą refundowane a roztrwonione fortuny nie znajdą swoich rekompensat - regulamin był jasny, teraz się walcie. Drugi koniec (nie mylić z drugim końcem kija) już w grudniu tego roku, prosimy nie gasić odbiorników, szkoda że państwo tego nie zobaczycie. Jeśli termin grudniowy również okaże się przedwczesny, to zostaje jeszcze nadzieja na wywróżony przez majów a zobrazowany przez Emmericha Armagedon roku 2012. Może mylić się Emmerich co do kształtu końca świata, Majowie co do daty mylić się nie mogli, bo przecież - zwłaszcza w naszej, lokalnej, polskiej kulturze - wszystko co martwe ma rację niepodważalną. I cóż, że dali się wybić prostej, hiszpańskiej grypie - każdy prorok zostać musi męczennikiem jakiejś cywilizacji.

W tęsknym oczekiwaniu na Apokalipsę: trochę poezji. Zawsze skuteczne remedium, zwłaszcza w takim wykonaniu.



Some say the world will end in fire,
Some say in ice.
From what I've tasted of desire
I hold with those who favour fire.
But if it had to perish twice,
I think I know enough of hate
To say that for destruction ice
Is also great
And would suffice.

(Robert Lee Frost, Fire and ice)

sobota, 21 maja 2011

Bustos Domecq: PUKnij się w baniak Kurek

No więc znalazłem PUK, ośmiocyfrowe fatum, nemesis, technologiczną Erynię, co teraz ukaże mnie za tydzień błogiego spokoju podważającego wszelką sprawiedliwość. Niby fakt, że mogłem nie szukać, skoro nie chciałem znaleźć, i teraz weź Bustos nie kokietuj, w każdym razie mój telefon działa. Czy tego chciałem czy nie, było nie było potrzebne - działa.

Na razie milczy, bo mimo postępującej rewolucji komunikacyjnej nie każdy ma fejsa podłączonego dożylnie i mój komunikat mógł umknąć przynajmniej tym ludziom, z którymi pracuję. Resztki zbytecznej już łaski - życie nie będzie już takie samo.

ps.: choć wczorajszej imprezy na APS (APS, nie ASP) nie można zaliczyć do udanych - pierwszy raz grałem pod foliową altanką do wąsaczy pochylonych nad kaszankami - to jednak bez miłych niespodzianek się nie obyło. Jednym z efektów owych niespodzianek jest wspomnienie kapeli, która kiedyś miała szanse niemało namieszać, ale rozpadła się nie w porę. Tutaj próbka, choć ulubionego numeru nie mogę znaleźć. Jeśli ktoś się natknie na kawałek pt. "Dzień" - niech podrzuci linka.

Weed - Insect

I pozdrowienia dla Kurka. Do zobaczenia na innych dechach.

EDIT:
"Dzień" znajdziecie tutaj: http://www.myspace.com/weedband/music/songs/Dzien-26525875

piątek, 20 maja 2011

Julio del Torro: Mokre zło


Nie mogę uwierzyć w to, że jestem zodiakalnym wodnikiem. Urządzenia hydrauliczne uwzięły się na mnie. Jestem przeklęty. I przerażony. Teraz najprostsze mycie szklanki sprawia, że drżę. Odkręcam kurek, z rur dochodzi dziwne dudnienie i zastygam w oczekiwaniu na najgorsze. Jeszcze żyję, ale ile to może potrwać?
O schizofrenicznej pralce, której wszelkich zawirowań nie ogarniam, kiedyś już wspominałem. Dwa dni temu zaatakował mnie prysznic.
Zapowiadał się przyjacielsko. Nie fabryczna kabina była ogromna, można by się pod nią pieprzyć z żubrem. Ale już informacja o termostacie wprawiła mnie w oziębły sceptycyzm. Bo z termostatami nigdy nic niewiadomo. Ale chuj, wszedłem. To znaczy zanim wszedłem, poprosiłem, aby mi odkręcono wodę, bo były tam trzy pokrętła. No kurwa! Trzy pokrętła? Ale odkręcono mi i wszedłem.
Kąpiel, nie powiem, była przyjemna.
Ale z chwilą uzyskania czystości zapragnąłem kąpiel zakończyć. Pomyślałem – hm, zakręcę sobie wodę. Tylko który to kurek?
Kurki wmontowane były w linii pionowej. Kręcenie najwyższego nie przyniosło żadnego efektu. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Najniższego podobnie. Środkowego celowo unikałem, bo była na nim zaznaczona miarka temperatury. Ale skoro tamte zawiodły… Środkowy działał. Najpierw pierdolnął we mnie wrzątek, następnie lodowaty strumień. Ale walczyłem. Dolny kurek zaczął działać, ale było to pyrrusowe zwycięstwo. Ciśnienie wody wzmogło. Zaatakowałem znowu górny. I wtedy ostatecznie straciłem panowanie nad sytuacją. Oto z czterech wypustek na ścianie strzeliły cztery kolejne strumienie! Byłem zgubiony. I zawstydzony. Szukałem pomocy. Szybki rzut oka w stronę pasa przekonał mnie nie tylko co do tego, że mój mały przyjaciel nie pomoże mi, ale że i on też jest zawstydzony. Jednak nie miałem wyjścia. W obawie przed zalaniem łazienki i ostatecznym rozwaleniem tego pierdolonego prysznica musiałem krzykiem wezwać pomocy jego właścicielki. Gdy nadbiegła do mojego szeroko rozumianego zawstydzenia, nie miałem wątpliwości, że tego poranka seks po prostu nie ma racji bytu.
Strzeżcie się i szanujcie hydraulików.

PS Dlaczego kogucik lubi wchodzić do łazienki? Bo są tam zakręcone kurki.

czwartek, 19 maja 2011

Bustos Domecq: Oszukać przeznaczenie

W Karkonoszach, siedząc wśród skalnych Pielgrzymów, na Słoneczniku nieopodal pięknego, stromego zbocza porośniętego gęstym chaszczem lub mocząc nogi w oblodzonym jeszcze gdzieniegdzie strumieniu po drodze w dół śnieżki, uporczywie nachodziła mnie jedna myśl, pomysł raczej, jakaś niezdrowa, anty-cywilizacyjna obsesja. Żeby wyjąć z kieszeni telefon komórkowy i jebnąć go gdzieś w dal. Patrzeć jak leci, jak koziołkuje błyszcząc w słońcu, a potem rozkurwia się o kamień lub ginie w kipiącej topieli rwących, górskich potoków roztopowych.

Wewnętrzny głos rozsądku (który funkcjonuje rzadko: lepiej działa mój zewnętrzny głos rozsądku, choć ten bywa nieraz aż nadmiernie pobudliwy) kazał mi wziąć pod uwagę chociaż wyciągnięcie karty SIM. Kontakty przecież i numer kiedyś jeszcze mogą się przydać, kiedy uznam, że jestem znowu skłonny zaakceptować rygory cywilizacji. A jednak spękałem - w górach zasięg łapie rzadko, sygnał dla wszystkiego zmieniłem na jakiś dyskretniejszy, więc irytacja rozpłynęła się samoistnie.

I oto dwa dni temu to, czego świadomie nie dopełniłem dopełniło się bez udziału mojej świadomości. Zablokowałem sobie telefon. W sposób dość szczególny, bo grając akurat koncert w stołecznym In Decksie (kto nie był niech żałuje!) włączyłem go sobie gitarą i gitarą wpieprzyłem kilka losowych PINów.

Wolność odzyskałem więc w sposób może mniej spektakularny, ale zabawniejszy i równie efektywny. Teraz do mnie kurwa dzwońcie, teraz miejcie interes nie cierpiący zwłoki, teraz chcijcie w ogóle czegokolwiek - w dupie mam i mi wisi. Bo przecież który normalny człowiek zna swój kod PUK? Ja na przykład nie. Znam kilku takich, którzy wiedzą, gdzie swój kod PUK trzymają, ale do nich też nie należę.

Zostało mi 8 prób. Potem zobaczymy.

środa, 18 maja 2011

Fidel C. de Izquierdas: Wiadomość dnia

Dawno, dawno temu, będzie ze trzy miesiące, spytałem naszego naczelnego, o czym ja mam właściwie pisać na blogu.
- Jak dla mnie może być o gównie – odparł. – Byle by było dobrze napisane.

Stosując się przynajmniej do pierwszej części jego instrukcji zajrzałem dziś na Onet, żeby tam poszukać inspiracji. Ciężko o lepszy rezerwuar intelektualnych śmieci. I proszę! Nie zawiodłem się. Polityczny temat numer dwa brzmi: „Sensacyjne zeznania byłego agenta CIA: bin Laden nie żyje od 5 lat”. Jakby ktoś miał ochotę, polecam. Z artykułu można się dowiedzieć na przykład tego, że Amerykanie tak naprawdę nie znaleźli żadnego bin Ladena, tylko jego grób. I żeby ukryć sromotną porażkę swojego wywiadu, profilaktycznie zbombardowali to miejsce. Zawsze to jakaś teoria.

Najbardziej jednak na Onecie zawsze podobały mi się komentarze. To są dopiero prawdziwe perełki. Moja prywatna teoria spiskowa brzmi, że oni muszą zatrudniać kilka osób, które pod różnymi nickami robią z siebie debili, tylko po to, żeby podgrzać dyskusję. Już same tytuły powalają. Ot, chociażby: „To co robią Judeo-USmani z opinią światową za pomocą koszernych mediów już dawno przekroczyło granice farsy”. Huuaa!

Od razu mi się przypomina news, który przeczytałem kilka lat temu. Autor informował w nim, że jakiś gigantyczny wąż po połknięciu aligatora, pękł podczas trawienia. Komentarz pod spodem zwalił mnie z krzesła: „A ja się pytam! Gdzie w tym czasie byli rodzice?”.

Na zakończenie jednej farsy, polecam drugą. Powodzenia w grze.

http://www.youtube.com/watch?v=MGcE7IudRKE&feature=fvst

wtorek, 17 maja 2011

Paco Haya Rodriquez: Dio czyli Bóg

Wczoraj (16 maja 2011) minął rok od śmierci giganta hard rocka i heavy metalu. Ronnie James Dio, bo o nim mowa odszedł od nas po nieudanej walce z rakiem. Cóż, smierć zbiera żniwo w różnej formie i w różnym czasie. Dio stał się bogiem, bo miał to wpisane w nazwisko (po włosku dio to Bóg). Był następcą Ozzy'ego w Black Sabbath. Z Ritchiem Blackmore'em (Deep Purple) założył Rainbow. Jego imieniem nazwano ulicę, ma pomnik w Bułgarii i ma stronę w necie: http://www.ronniejamesdio.com/
Pamiętajcie o nim słuchając Rainbow, Black Sabbath, Dio, Elf czy Heaven and Hell, a poza teledyskami polecam film “Kostka przeznaczenia” i otwierający motyw “Kickapoo” 
Now go my son and ROOOOOOOOOCK!!

poniedziałek, 16 maja 2011

Bustos Domecq: ADHD

Ostatnio na niczym nie jestem w stanie skupić się dłużej niż przez 5...




ps.: sprzeczałem się ostatnio z osobą, której imienia nie chcę pamiętać ("Pamięta pan, profesorze, skąd ten cytat?") o lokalizację w bogatej bibliografii Borgesa opowiadania Pierre Menard autor don Kichota. Otóż sprawdziłem, i okazało się, że...

niedziela, 15 maja 2011

Catalina Jimenez: odsypianie długiej nocy

Podobno to obciach chodzić na Noc Muzeów. Tak usłyszałam wczoraj w okolicach Krakowskiego Przedmieścia. Była jakaś 23:00, może północ a na Krakowskim takie tłumy, że podobne widziałam tam w około 10 kwietnia. Tyle że tym razem była to głównie młodzież. I nikt nie sprzedawał zniczy. 
Zawsze mi się wydawało, że Noc Muzeów jest spoko. Wszystkie ważne miejsca w Warszawie i mnóstwo mniej ważnych, nie dość, że pozostają otwarte do 1:00, 2:000 w nocy, albo i do rana, to jeszcze szykują specjalne atrakcje, gry zabawy, performansy, w które wciągają przybyłych. Wczoraj np na Mazowieckiej w Galerii DAP artyści postawili ścianę. Ściana była biała, a w ciągu nocy z jednej strony malowali ją profesjonalni grafficiarze, a z drugiej kto chciał. Ubaw był tym większy, że te nieprofesjonalne prace były na bieżąco fotografowane, drukowane i wystawiane w drugiej części galerii. Na ASP również było mnóstwo wystaw, na dziedzińcu płonęło wielkie ognisko obłożone cegłami. Były też szaszłyki z grilla. I tłumy. Tłumy różnokolorowych, roześmianych, czasem trochę pijanych ludzi. Noc Muzeów to nie jest obciach. To fajne wydarzenie, które robi nam w stolicy klimat. Chociaż raz w roku. Chyba że jest to jedyny dzień w roku kiedy idzie się na wystawę. To wtedy trochę jest obciach.
Wczoraj było jeszcze jedno ważne wydarzenie. Kucharze z wietnamskiej knajpy na Stadionie otworzyli swoje miejsce na Brackiej 18. Nie ma już blachy falistej, kartonów i syfu dookoła, ale żarcie pozostało to samo. Nie zjeść nigdy legendarnej sałaty, która tak naprawdę jest genialną wietnamską zupą, to też obciach.

sobota, 14 maja 2011

Julio del Torro: Tomasz ładnie pisze, na Justynę chcę patrzeć

Całkiem sensownym posunięciem tuż przed lub na sam początek Warszawskich Targów Książki jest ogłosić nominacje do dwóch prestiżowych nagród literackich – NIKE i Gdyni. Dzięki temu wiemy, co na Targach wypada kupić i do kogo się ustawić po dedykację.

NIKE zdominowało Czarne (siedem nominacji) i esej (sześć nominacji). Zeszłoroczna nagroda dla Tadeusza Słobodzianka była takim szokiem, że w tym roku dramat z NIKE zniknął całkowicie. Jest wprawdzie w pierwszej dwudziestce Mrożek, ale za dziennik. Ja kibicuje dwojgu autorom nominowanym do obu nagród. Pierwszemu przez sympatię, drugiej przez głupotę.

Pierwszy to Tomasz Różycki, który jakiś czas temu rozbroił mnie absolutnie tomem Kolonie. Jego wiersze są bardzo schludne, cudownie nienowoczesne i takie, powiedziałbym, proste w pozytywnym znaczeniu. Tak. Chociaż nominowana Księga obrotów podoba mi się mniej niż wspomniane Kolonie, które kiedy zaczynałem czytać nie wiedziałem jeszcze, co ze mną zrobią te wiersze, że się przez nie stanę dziwnym upiorem etc...

Druga to Justyna Bargielska. Przez głupotę. Nie czytałem ani jej prozy, ani poezji. Ale jak patrzę na jej zdjęcia, to mi jakoś dobrze.

Jeżeli jesteście przypadkiem w Warszawie i zwalczycie kaca po wczorajszym catrinasowym koncercie w Radio Luxembourg, idźcie na Targi.

środa, 11 maja 2011

Fidel C. de Izquierdas: Efekt uboczny

Jakiś „Fakt” albo inny „Super Express” walnął dziś na swojej pierwszej stronie, że „Czesław nie tylko śpiewa, ale i baluje”. Wielkie mi aj waj! Parafrazując słowa autora, którego już nie pamiętam: nie w tym problem, że każdy artysta to pijak, tylko w tym, że nie każdy pijak to artysta.

Pamiętam jak kilka lat temu znajomy z wydziału w przypływie samotności zaprosił mnie na koncert gościa, o którym wtedy nie słyszałem. Nie wiem, na ile był wówczas popularny (gość, nie znajomy – znajomy do tej pory jest raczej niszowy). Wydaje mi się, że średnio. Grał w Aurorze, w zagłębiu na Dobrej. Czyli scena nieco inna niż ta w Teatrze Polonia, na którą w końcu trafił.

Koncert był zaplanowany na 18. O 17 wszedłem tam, nie spodziewając się mimo wszystko, że będę pierwszy. Czy prawie pierwszy, jeśli uwzględnić trzy zalegające na kanapach pod ścianami zwłoki. Zamówiłem paskudne piwo i usiadłem przy barze. Kiedy ludzie zaczęli się schodzić, zająłem stolik.

A potem przyszedł jakiś facet wyglądający na managera. Czy coś w tym guście. Podszedł do jednej z kanap i zaczął delikatnie potrząsać znajdującymi się na niej zwłokami. Chce wyjebać meneli – pomyślałem. Ożywił jednego, poszedł do drugiego, pierwszy w tym czasie znowu osunął się na kanapę, więc wrócił do niego, znowu poszedł do drugiego, w końcu do trzeciego, a potem po raz kolejny cofnął się do pierwszego i powiedział:
- Czesław wstawaj, musisz zagrać!

Więc Czesław wstał, łyknął jakieś proszki i chwiejąc się jak reaktor w Japonii zagrał. Malutka Aurora była napakowana ludźmi tak, że gdyby nie kobiety, nie byłoby gdzie palca włożyć. A potem Czesław pojechał jeszcze bodaj do jakiegoś radia czy telewizji nagrać wywiad. I oni mi TERAZ mówią, że on baluje?

wtorek, 10 maja 2011

Paco Haya Rodriquez: W sieci między światami

W połowie lat 90-tych nikomu nie przyszło do głowy, żeby sciągać muzę z sieci, bo tejże nie było. No może nie dokońca nie było. Była, ale nikt nie miał do niej dostępu, bo było to po prostu za drogie. Pamiętam, gdy łączyłem się na chwilę przez modem, a każde 3 minuty kosztowały 33 grosze! Z racji tego częściej bywało się na mieście i zdecydowanie częściej widziało się z kumplami. Relacje międzyludzkie były zdecydowanie bardzej namacalne niż teraz.
Te 15 lat temu, gdy szedłem Marszałkowską w Warszawie, twarze były jakieś znajome, tu i tam jakiś ziom wychylał się zza rogu machając w przjaznym geście. Nawet, gdy pokazywaliśmy sobie środkowy palec, znany jako FUCK, wyglądało to jakoś lepiej, a zwykłe “spierdalaj” brzmiało tak zachęcająco, że mógłbym zacząć się pakować i faktycznie pospiesznie wydupiać z kadru, udając się w odległe miejsce.
Obecnie nawet nie bywam w centrum, w śródmieściu czy na mokotowie. Nie mam takiej potrzeby. Ułożyłem sobie życie po prawej stronie Wisły i nie mam po co jej przekraczać.
Wczoraj jednak to się zmieniło. Nie dośc, że zacząłem podróż autobusem, to po mieście chodziłem. Ot tak po prostu, lewa, prawa, lewa, prawa. Nogi nieco zagubione w zgiełku miasta prowadziły mnie do celu. Oczy wirowały wokół głowy, jak ziemia wokół słońca. Nie mogłem się nadziwić. Gdzie dziwki? Gdzie kupić koks (do koksownika oczywiście)? Gdzie alkohol? Nowe twarze, nowe stroje, chłopaki z fryzurami jak kobiety, jakieś takie dziwnie spuszczone na twarz z jednej strony, niektórzy z pomalowanymi paznokciami, czapki z prostym daszkiem. No nie tak nas uczono! Długie baty a i owszem, ale całe, a nie spedalone pół. Wspomniany daszek miał być wygięty w łuk. A spodnie? No spodnie, jak spodnie - bojówki! Teraz obcisłe lub zwężane dżinsy! Buty rodem z lat 80. Wszystko w kratkę lub czaszki, różowe, zielone odblaskowe, czarno-białe... Zupełnie inne, takie jakieś pedalskie. Fajnie, że czasy się zmieniają i udało mi się to dostrzec, ale chyba tak nie umiem. Nawet gdybym chciał tak wyglądać to raczej bym się wstydził czarnych [różowych, zielonych...] paznokci i tych ciuchów, fryzur.
Cieszę się, że moje miasto nadal tętni życiem, że jest dużo ludzi, że są knajpy. Wszystko takie samo, ale jakby widziane z innej perspektywy.

Zdałem sobie wtedy sprawę, że są to ludzie wprost z sieci. Sieci, której my nie mieliśmy. Oni kreują świat, a jednocześnie są kreowani przez sieć. Są kontrolowani, są zalogowani. Zawsze.


CATRINAS 05 ma do zaoferowania
  • Litza cuestionario
  • recenzja płyty LUXTORPEDY
  • fotorelacja z koncertu LUXTORPEDY
  • zdamy pełną relację ze spotkania z LUXTORPEDĄw empiku

    i wiele wiele więcej. 24 maja na www.catrinas.pl

    13/05/2011 – KONCERT TUFF ENUFF, Klub Punkt & Radio Luxembourg, Warszawa - wjazd 25 zł a w dniu koncertu 30! Ilość biletów ograniczona!!!

poniedziałek, 9 maja 2011

Bustos Domecq: nieopalone profesorki i siekiera

Spotkania autorskie poświęcone książkom naukowym, choć często nudne lub, w najlepszym razie - nieco hermetyczne, mogą nieraz przynieść zaskakujące doświadczenia. Po owocnej dyskusji o funkcjonowaniu XIX-wiecznych modeli myślowych w XX i XXI wieku wśród kwiatu polonistycznej kadry naukowej można na przykład trafić - jeśli ma się ciut szczęścia i jest się z Brwinowa (nieoczekiwany plus małych miasteczek, panie Bursa) - na okazjonalne wino z tatarem w składzie jeszcze bardziej okrojonym, tym samym jeszcze bardziej elitarnym. A po kilku butelkach można nawet usłyszeć dostojną i poważną Panią Profesor, która tęskna wakacji rzuci z emfazą "O Boże, wreszcie będzie można opalić nogi!", lub powspomina awanse Czesława Miłosza.

Można, po następnych kilku butelkach, wdać się w ciekawą dyskusję o Stachurze lub przy papierosie wymienić się doświadczeniami z karkonoskich szlaków i schronisk.

I żeby tylko nie trzeba było potem znowu wracać do tego zawodowego wyrobnictwa para-kulturalnego, które na codzień przynosi lichy dochód.
Lub żeby chociaż trafił człowiek na ludzi, których za lat 30 sam będzie mógł powspominać przy winku w towarzystwie młodych adeptów. Na jakieś śliczne poetki, doprowadzone do rozpaczy odmową, na jakichś pisarzy, wprowadzających towarzyski ferment w skostniały, literacki światek samozadowolonych bufonów od pseudopolitycznego bełkotu, którzy jak już znajdą czas na powieść, to aż nie chce się znaleźć czasu, żeby ją przeczytać.

Człowiek budzi się potem rano i ma ochotę ruszyć z siekierą na jakąś bogu ducha winną lichwiarkę. Ale nawet lichwiarek już nie uświadczysz, choć siekiera wisi na kołku i błyska nęcąco.

niedziela, 8 maja 2011

Catalina Jimenez: Pomarańczka

Jaki jest najbardziej wkurwiający owoc na świecie? Pomarańczka!
Zobaczcie tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=ZN5PoW7_kdA

"Hey apple!" chodzi ostatnio za mną i nie może się odczepić. Idealne na niedzielny chillout. Polecam!!!

piątek, 6 maja 2011

Julio del Torro: Heinar, czyli wyjście z dupy


Niniejszy wpis jest poleceniem powieści, jeżeli więc nie jesteście fanami literatury, lub kolejka książek oczekujących zapełnia cały regał, zwyczajnie go olejcie, wcześniej – z przyzwoitości – klikając "lubię to".

Ostatnio miałem problem z czytaniem. Ba! Niedawna burza mózgu (jednego mózgu, ale zawsze burza) pozwoliła mi dojść do erudycyjnej konstatacji: Jestem w dupie! Nie łechtały mnie już nie tylko czytelnicze eksperymenty, ale i sprawdzeni znajomi z Eco i ukochanym Rushdiem na czele. Aż w dłoniach mych zagościł Heinar. Reasumując, już nie jestem w dupie.
Heinar Kipphardt, zmarły niespełna 30 lat temu Niemiec, jest dziś nieco zapomniany. Znajoma po filologii niemieckiej nie kojarzyła. Zawsze to jakaś oznaka zapomnienia. Do trzydziestki prawie nie pisał. Był psychiatrą. Jak już pisać zaczął, to głównie dla teatru.
Ja czytam jego powieść. Nazywa się Aleksander Marz i rozpierdala mnie tak doszczętnie, że już na 60 z 235 stron obwieszczam swe wyjście z dupy. Książka opowiada historię pacjenta, który uciekła z zakładu specjalnego. Fabuła istotna, ale to co się dzieje z narracją, to już jakaś niesamowitość. Tu relacja psychiatry, tu wiersz pacjenta, tu wspomnienie matki, tu chuj wie co jeszcze. Raz medyczna rzeczowość, raz szaleńcza liryczność. I tak czyta się z rozdziawionymi ustami nie będąc pewnym, kto tak naprawdę jest pierdolnięty. Szczegółów więcej nie zdradzę. W ramach zachęty profilowanej wspomnę tylko, że jeśli jesteście fanami serii Transgresje (Galernicy wrażliwości!) Heinara łykniecie jak młode pelikany. Wkręciliście się w Człowieka w teatrze życia codziennego Goffmana? Heinar was zauroczy. Cenicie Lot nad kukułczym gniazdem? Cóż. Poczytajcie Aleksandra Marza i zastanówcie się, czy Kesey rzeczywiście miecie.
Na allegro za piątaka. Tak więc do wszystkich, którzy ugrzęźli w intelektualnej dupie: Heinara obowiązkowo.

środa, 4 maja 2011

Fidel C. de Izquierdas: Wanna pedałów

To będzie pewne zaskoczenie, ale nie, to nie jest zbiorowa krytyka zwolenników higieny osobistej. Szok, wiem.

To tylko kontynuacja modnej ostatnio w Catrinas mody (och jej, jaka niezgrabność językowa!) do eksperymentowania. Głównie z tytułami. Tym razem gra opiera się na bliskości bandy i Wandy. Znaczy wanny.

Bo ja, kurwa, nie mogę, kiedy widzę dystrybuowany w polskich kinach film pt. Rabbit Hole przetłumaczony jako Między światami. I to przetłumaczony tak pewnie dlatego, że Między miejscami było już zajęte. Po Somewhere, przechrzczonym właśnie na Somewhere. Między miejscami. Ależ chytre nawiązanie!

Od razu przypomina mi się Czeski błąd, wyświetlany jakoś w zeszłym roku. Czeski błąd, który wbrew sugestywnemu tytułowi, nie był kontynuacją chlubnej serii czeskiej kinematografii złożonej m.in. z Butelek zwrotnych, Guzikowców czy Opowieści o zwyczajnym szaleństwie. Nie. Był poważnym filmem o rozliczeniach z czasami komunizmu i problemie zdrady. A jego tytuł w oryginale brzmiał Kawasakiho růže. Jeśli ktoś, po czterech dnia uświęconego konstytucją picia, znajduje się właśnie w stanie ostrego delirium, ręce mu się trzęsą, ma problemy z orientacją allopsychiczną, czyli świadomością, miejsca, czasu, przestrzeni i sytuacji własnej i nie czuje się na siłach rozwiązywać tych arcytrudnych kalamburów, oto podpowiedź. W języku angielskim tytuł brzmiał Kawasaki's Rose.

wtorek, 3 maja 2011

Paco Haya Rodriquez: Jaka praca, taka...

Jak to jest z tym Świętem Pracy i samą pracą? Przecież nie każdy ma swoją wymarzoną. Tyrać trzeba. I właśnie dlatego przez chwilę zacząłem się zastanawiać nad zawodami i nad tym jak bardzo mamy przejebane.
Zacznę od pielęgniarek. Łatwego życia nie mają, pracują za grosze a jak strajkują to wszyscy mają to w dupie. Sekretarka... no ta to już wogóle. Jak ładna to pół biedy, ale są i te brzydkie. Ogólnie praca beznadziejna. Rób kawkę czy herbatkę, pisz pisma, znaj 8 języków w tym 3 perfekcyjnie i miej 20 lat. Miła atmosfera w rozwijającej się firmie logistycznej. WYPAS. No ale taki goniec w redakcji ma gorzej. Nalata się po mieście i zarobi 700zł. Ech. Życie.
Wydawca, redaktor naczelny, prezes... tacy to mają całkiem nieźle. Ale tak naprawdę, to czy taki prezes dużej firmy ma dobrze? Finansowo zapewne tak. A co z życiem rodzinnym czy nocnym? Znam takiego jednego. Nie ma dnia ani godziny, której nie spędziłby przed tabelkami... czy to jest fajne?
A taki muzyk? O ile jest znany w całym swoim kraju i (najlepiej) poza nim to ma nieźle. Podróże kształcą, koncertowanie to fajna rzecz a do tego dziwki, koks i kasa. No niby nieźle. Ale na dłuższą metę? Wątroba siada. Penis usycha a mózg paruje. W sumie w każdym zawodzie jest coś fajnego i 98% rzeczy które i tak wyjdą nam bokiem, mimo że lubimy swoje zajęcie.
Ot choćby taki nurek. Ale taki prawdziwy, podwodny, a nie taki ze śmietnika. Ten podwodny ma zajebistą pracę ale za pare lat uszy się psują bo je ciśnienie rozwala i wtedy lepiej przerwać pluskanie się w wodzie. A ten nurek ze śmietnika też ma swoje plusy. Jest niezależny, ma kumpli. Latem nawala się tanim winem z kumplami w patykach i tam zasypia, rzyga i pluje. W dupie ma czy żona zrobi mu awanturę bo żony nie ma! Proste. Jednak gdy nadejdzie zima, sielanka się kończy.
Reasumując. I tak źle i tak niedobrze. Nawet granie reggae na Jamajce prędzej czy później skończy się zwyrodnieniami i dziurami w mózgu. Cóż takie życie. Ale pamiętajcie. To plankton ma najgorzej, bo to on jest na końcu łańcucha pokarmowego.

PAMIĘTAJCIE!! 13 maja CATRINAS BANDA zaprasza na koncert Tuff Enuff, Hard Work, The Pillowers, Mamacita i Sun Control Device! Na tej imprezie będzie nawet plankton!!!
13/05/2011 - Klub Punkt & Radio Luxembourg, warszawa - wjazd 25 zł a w dniu koncertu 30! Ilość biletów ograniczona!!!