piątek, 27 maja 2011

Julio del Torro: Zdradzony o świcie

W ogóle to rzadko bywam zapraszany na wesela. A jeśli już, to chodzę na nie w jeansach i luźnej koszuli. W sobotę jadę na wesele, a dziewczyna, której towarzyszę, powiedziała: no chyba sobie, kurwa, żartujesz. Chodziło o jeansy i koszulę. W związku z czym wczoraj byłem na zakupach.

Zakupy to dla mnie trauma. A stan mojej garderoby zapowiadał zakupową katastrofę. Zmuszony byłem bowiem nie tylko do nabycia marynarki i spodni (udało mi się przeforsować brak jednolitego gajerka), ale i koszuli, paska oraz butów. I skarpetek. Trwało to w nieskończoność; marzyłem tylko o moich przyjaciołach: ciemnym browarze, wiśniówce, whiskaczu.

Gdy po paru godzinach siedziałem w knajpie z aksamitnym obołonem w łapie, czułem się radośnie. Gdy po kolejnej godzinie wychylałem pięćdziesiątkę wiśniówki, czułem się wniebowzięty. Gdy po następnej godzinie kończyłem kolejną rundkę jacka danielsa i wychylałem kolejną wiśniówkę, czułem się bosko. Gdy w drodze do domu przejeżdżałem przez Wisłę taksówką, czułem się pijany.

Gdy o świcie obudziłem się na potwornej bani, zdałem sobie sprawę, iż należy się strzec przyjaciół. I że w ogóle dobrze mieć tylko jednego przyjaciela.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz