poniedziałek, 28 lutego 2011

Bustos Domecq: Jak nie zostałem mężem waszej matki

Dzieci, kiedy ma się 20-kilka lat entuzjazm i spontaniczność są pewnymi zaletami, jednak trzeba umieć je dawkować, żeby skacząc z rozbiegu na głęboką wodę nie rozjebać się o cement.
Bo i moje oświadczyny nie przebiegły do końca tak, jak opisała to Catalina. Właściwie nie były to nawet oświadczyny.
Staliśmy przed klubem paląc papierosa, kiedy w drzwiach stanął gość, którego widziałem po raz pierwszy w życiu i zadał pytanie: "Ej, kto chce zostać mężem Pauliny?". Nikt się nie zgłosił, w trosce o Paulinę zaoferowałem więc siebie po krótkiej, wzrokowej konsultacji z moją dziewczyną. Jeśli mam ożenić się z inną, to jej błogosławieństwo jest przecież najważniejsze. Nie miała nic przeciwko, choć dzisiaj zaczynam podejrzewać, że po prostu wiedziała jak to się skończy.
Weszliśmy do klubu, pijany nieznajomy oznajmił siedzącej przy barze Paulinie (a muszę przyznać, że wyglądała pięknie przygarbiona nad laptopem grzebiąc w muzyce): "znalazłem ci męża!".
Spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała:
- Tego nie chcę.
Na ratunek znów pospieszył nieznajomy, przekonując:
- No nie wybrzydzaj, nic lepszego nie znalazłem.

Być może w ramach rekompensaty Paulina zaprosiła mnie do grona znajomych na fejsbuku, a ja na próżno szukam tam statusu związku: "almost engaged".

niedziela, 27 lutego 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Oświadczyny


Urocza blondynka, której się oświadczyłem, właściwie nie powiedziała „nie”. Powiedziała tylko:
- I właśnie dlatego mój mąż jest zazdrosny, kiedy się z tobą spotykam.

Catalina Jimenez: Dzień po

Impreza promocyjna Catrinas była zdecydowanie najlepszą imprezą na jakiej byłam od dawna. I jedyna, na której projekcja na ścianie wyświetlała moje gołe cycki. Może te dwa fakty są jakoś ze sobą powiązane. Ale chyba nie, bo całe Catrinas Banda bawiło się świetnie. Paco robił zdjęcia swojej żonie, wizytówkom oraz niebieskiemu drinkowi Catrinas. Julio nie poznał swojej byłej dziewczyny. Nie ma w tym nic dziwnego, był z nią tylko 2 lata. Bustos przy barze wlewał w siebie litry alkoholu i w pewnym momencie zaoferował się, że zostanie mężem barmanki. Nie chciała go. Fidel również się oświadczył. Jego wybranka też go jednak nie chciała. Tłumaczyła się, że ma już męża, czy jakoś tak. A o zielonej świni to już... sam Fidel napisze.

piątek, 25 lutego 2011

Julio del Torro: Włochy, beat i mańka

Poniższy wpis ma szansę znudzić każdego, kto ma w dupie sytuację amerykańskiej prozy na polskim rynku wydawniczym. No więc jest ta blondynka, o pośladkach tak finezyjnie zaokrąglonych, a przy tym równie nieznośnie przyjemnych w dotyku, jak najdelikatniejsze plusze, że ilekroć na nią spoglądasz, wyobrażasz sobie swoje ciało w roli bujanego fotela, na którym blondynka ową pupę impulsywnie sytuuje. I ta blondynka wróciła niedawno z Włoch. Z kilkudziesięciu zdjęć, jakie ze sobą przywiozła, trzy cyknęła z myślą o mnie.

Można nie lubić autorów z kręgu beat generation. Ja lubię. Trzy zdjęcia przedstawiały półki zwyczajnej księgarni w Ferrarze zapełnione włoskimi tłumaczeniami Williama S. Burroughsa. W Padwie było podobnie. U nas wydano pięć jego książek. Brzmi nieźle. Ale tylko brzmi.

Oprócz Zachodniej krainy (Świat Książki, 2009) cztery pozostałe są pewnego rodzaju bukinistycznymi rarytasami. Żeby upolować na allegro Ćpuna (Amber, 2004), należy się przygotować na wydatek rzędu 60-90 złotych. Kultowy (w tym przypadku wypłowiałe słowo „kultowy” nasiąka barwą) Nagi lunch (Prima, 1995) to 80-120 złociszy.

Lepiej jest w przypadku Jacka Kerouaca, którego regularnie wznawia W.A.B. Ale nie można nie być wkurwionym, gdy w książce takiego Philippe’a Djiana (Francuz, ur. 1949; kiepska, czarno-biała kserówka Houellebecqa) czytamy o bohaterze narzekającym na to, że ktoś mu ukradł Dzieła wszystkie Kerouaca… Dzieła wszystkie?! Francuzi mają Dzieła wszystkie Kerouaca, Włosi półki pełne Burroughsa, a my możemy się nazwać szczęściarzami, gdy za stówkę z okładem trafimy używaną Próbę kwasu w elektrycznej oranżadzie Toma Wolfe’a…

I to jest mój głos w debacie o czytelnictwie w Polsce. Od drugiej mańki. Pozdrawiam wszystkie Mańki. Jutro impreza Catrinas.

środa, 23 lutego 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Wielkie Zielone Świństwo

Wielka Zielona Świnia ostrożnie wdrapała się na bar, zachwiała lekko stając na tylnych racicach i z wyżyn swojego lizergowego odlotu zacytowała Łysiaka. Była to odpowiedź na toczącą się poniżej absurdalną dyskusję o uprzedmiotowianiu kobiet, zapoczątkowaną przez te kilka krypto-feministek o masochistycznych skłonnościach, którym niepostrzeżenie udało się zająć strategiczne miejsca przy barze.

"Był bardzo klawym facetem i miał cholernie wysoki iloraz, co nie przeszkadzało mu być jednym z tych idiotów, którym się wydaje, że kobiety prostytuują się wbrew swoim chęciom i skłonnościom, tylko w nieszczęściu, zmuszone do tego głodem, bezrobociem albo fizyczną przemocą ze strony jakiegoś bydlaka, i że to jest ich tragedia życiowa, że cierpią i marzą o życiu innym".

W. Łysiak, Statek


Kiedy zapadła cisza, Wielka Zielona Świnia pełnym samozadowolenia gestem podrapała się po jądrach i podparła pierwszą wypowiedź innym fragmentem współczesnej literatury, tym razem czerpiąc ze źródła z zagranicy.

"Miałam trzydzieści lat, kiedy podjęłam pracę w domu publicznym. Powodem było moje rozstanie z Jaimem, któremu nigdy nie wybaczę tego, że zostawił mnie z pustym kontem bankowym, długami i w stanie, z którego nigdy się nie podniosę. Byłam zdruzgotana, bo nagle poszły z dymem wszystkie moje marzenia o prawdziwej miłości.
                Dojrzewałam do tej decyzji przez prawie pół roku, każdego dnia, każdej nocy. Myślałam o tym już wcześniej, ale bardzo niekonkretnie. Sądzę, że brakowało mi czegoś, co dałoby mi odwagę, by to zrobić. Kobiety z najróżniejszych środowisk i klas społecznych – wiem, bo rozmawiałam na ten temat ze swoimi przyjaciółkami – myślą o tym w jakimś momencie życia. Ale rzadko dochodzi do sfinalizowania tych pomysłów, ponieważ są one tylko fragmentem naszych fantazji erotycznych".

Valérie Tasso, Dziennik nimfomanki


Impreza Promocyjna
CATRINAS
sobota 26 lutego
2na3
ul.Bracka 20
start o 20, wjazd free

wtorek, 22 lutego 2011

Paco Haya Rodriquez: Ameryka Południowa

Natchniony rozmową z kumplem (którego nie mam) udałem się w daleką podróż. Podróż miała być socjologiczną wyprawą w głąb samego siebie. Miała być, lecz taką w efekcie się nie stała.
Zacząłem w malinach. Dlaczego? Nie wiem. Tak się zaczęła i muszę z tym żyć. Maliny były tylko krótkim przystankiem w całej tej historii. Dłużej zabawiłem jednak w Ameryce Południowej, bo to głównie o nią chodzi. Latynoski, słonce, plaża, a z drugiej strony chaszcze, wilgoć i robactwo.
Jednak wspinając się na Nevado de Ampato (4900 n.p.m.) w Peru stwierdziłem, że nie ma nic wspanialszego. Ręce drżały z podniecenia na widok świata, który mnie otaczał. Powietrze owiewało mnie, jakby boa zaciskał swoje cielsko wokół gardła... Ale mimo to było fajnie. Szczyty górskie w Chile też zapierały dech w piersiach - i to nie tylko moich.
Chwilę później rozkoszowałem się widokiem równin, które w Ameryce Południowej są zdecydowanie najładniejsze... Gdzieś tam w oddali dojrzałem jezioro... Biegłem tak długo, aż brakło tchu. Dotarłem... Bryza otuliła moją twarz. Byłem zachwycony. Cóż lepszego mogło mnie spotkać? Jak dla mnie... podróż mogłaby się właśnie zakończyć. Jednak w przewodniku pisali o Amazonce (Rio de las Amazonas, Río Amazonas). Być tu i jej nie zobaczyć? Nie zamoczyć palca? Tak. Amazonka była moim celem. Więc ją odnalazłem. Dorzecze przepiękne, choć bardzo wilgotne, co w tym przypadku bardzo korzystnie wpływało na samopoczucie. Nie było się nad czym zastanawiać. Wskoczyłem zachęcony słowem z przewodnika! I oto pływałem w Amazonce. Pływałem długo. Gdy wyszedłem na brzeg czułem się spełniony. Ledwo mogłem złapać oddech. Ona zresztą też. Uśmiechnęła się, mrugnęła do mnie i zasnęła. Moja własna ameryka... południowa. Rozkoszna i wilgotna.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Bustos Domecq: Ludzie pracy nie odpoczywają

- Fajnie pracujecie chłopaki. - rzucił barman z 2na3 w sobotni poranek, kiedy ekipa pod wezwaniem CATRINAS była z grubsza w połowie prac nad sesją zdjęciową (prócz Cataliny, która w połowie była z chudsza, bo musiała pominąć śniadanie).
Catalina była właśnie gdzieś między czerwoną kanapą a barową ladą, starając się nie trząść zbyt bardzo (okutaliśmy ją po sutki stanikiem i u dołu koronkowymi majtkami, żeby nie zamarzła w niedogrzanym wnętrzu), bo zdjęcia muszą być ostre (wyszły zajebiście ostre), w czym tylko trochę przeszkadzały uwagi słodkiej pani fotograf. My (Paco, Julio i ja), w zaawansowanej połowie pierwszego piwa i przy filtrze drugiego papierosa, zajęci byliśmy roztrząsaniem ważkich kwestii organizacyjnych: który duet na płycie Slasha jest najkorzystniejszy (uznaliśmy, że z wokalistą Wolfmother, choć dalej uważam, że korzystniej wygląda Fergie), czy rozpad The White Stripes bardziej niepokoi czy koi (Paco wyglądał na zadowolonego, ja dalej uważam, że to skandal, a Julio dyplomatycznie zdusił dogasającego papierosa), i czy uda nam się zrealizować ambitny scenariusz imprezy z poprzedniego wpisu Fidela (raczej tak, choć osobiście mam nadzieję, że utratę moszny wywróżył mi przedwcześnie, poza tym nie doszliśmy do porozumienia względem Wielkiej Zielonej Świni).

- Fajnie pracujecie chłopaki. - te słowa jakoś nade mną zaciążyły. Bo choć humory w ten sobotni, barbarzyński poranek nam dopisywały, i choć tło catalinowych piersi mogło kojarzyć się z rozkoszami dekadencji, to jednak przygotowanie Imprezy Promocyjnej CATRINAS nie jest takie fajne, na jakie wygląda.

Ustalanie terminu imprezy okupiliśmy z Juliem ciężkimi chwilami: on w łóżku, po telefonie do pracy, że dzisiaj to się nie pojawi, ja - w biurze, bo telefon tego dnia nie wchodził niestety w rachubę, próbując wyglądać kompetentnie i odpowiedzialnie (na szczęście w mojej pracy "chwilowe niedyspozycje" są wpisane w etos). Resztki moich kompetencji i cała pewność siebie prysły wraz z dzwonkiem telefonu, na którego wyświetlaczu ukazał się złowieszczy podpis: "2na3". Owszem, pamiętałem zapisywanie numeru do zaangażowanego w rozmowy z nami barmana, jednak nie miałem pojęcia, co też może ode mnie chcieć następnego dnia o godzinie 12... Coś zostawiłem? Julio coś nawywijał, i teraz go szukają, żeby zabić? Odebrałem telefon i serce stanęło mi w gardle, kiedy usłyszałem głos mojego prezesa. Do tej pory nie mam pojęcia, jak to jest możliwe...
 Kilka dni później Julio znowu musiał pojawić się w 2na3, żeby oddać im skradzioną w szale kostkę do gry. Kiedy natomiast w któryś z kolejnych poniedziałków stawiliśmy się tam ponownie, żeby umówić termin sesji zdjęciowej i przypomnieć o promocyjnym drinku (o którym my zapomnieliśmy, ale oni pamiętali), wymuszona została na nas obietnica, że już żadnej kości sobie nie przywłaszczymy. Uroczyście przyrzekliśmy, choć Julio, ku mojemu niepomiernemu zdumieniu, oznajmił, że to ja włożyłem mu ją do kieszeni płaszcza. Być może, to nawet pasuje.

Impreza już w tę sobotę, roboty jeszcze co nie miara, choć wszystko na finiszu. Wpadajcie tłumnie, na wszelki wypadek możecie zabrać jakieś kości do gry.



Impreza Promocyjna
CATRINAS
sobota 26 lutego
2na3
ul.Bracka 20
start o 20, wjazd free

niedziela, 20 lutego 2011

Catalina Jimenez: Megamocna

W ostatniej swojej notce Bustos napomknął coś o tym, że kobiety idą na uniwersytety, żeby udowodnić mężczyznom, że one też potrafią. Mam nadzieję, że chodziło mu o kobiety dwa stulecia temu, bo w XXI wieku nic już nikomu nie musimy udowadniać. Możemy być kim chcemy. Nawet jeśli jesteśmy tylko bohaterką nowej kreskówki DreamWorks - "Megamocny", to i tak już nie jesteśmy skazane na to, by kochać się w superbohaterze, drżeć przed czarnym charakterem, który nieustannie nas porywa i zalotnie machać długimi, idealnymi lokami. Roxanne nie kocha się w głównym bohaterze, bo ten jest zadufanym w sobie bucem, a jej krótka (!) fryzura jest czasem w nieładzie. Poza tym jest jedyną postacią w tej bajce, która nie ma problemów emocjonalnych i nie boi się ratować miasta. W tym jest trochę podobna do Fiony ze "Shrecka", tyle że ona nie czekałaby w wieży na uwolnienie - ona by dała smokowi w pysk i sobie poszła. Dobrze, że są już takie bajki, w których królewna nie jest tylko po to, by czekać na księcia, dobry bohater nie zawsze jest do końca dobry, a zły, tak naprawdę nie jest do końca zły, tylko troszkę zagubiony. Bo tak też jest w życiu i im wcześniej to zrozumiemy, tym lepiej.

piątek, 18 lutego 2011

Julio del Torro: Ludziom pracy

Jechałem tramwajem, prosząc opatrzność o pozbawienie wszelkich trosk. Chwilę przedtem zastanawiałem się, co napisać na blogu. W końcu piątek to mój dyżur. Bo mamy dyżury. A więc zastanawiałem się. Pięć sekund. Nie miałem siły myśleć. Więc zwróciłem się do opatrzności. Opatrzność, jak sądziłem, zlitowała się. W swej nieziemskiej potędze obdarowała mnie torbą. A konkretniej dotlenieniem mózgu, pozwalającym uświadomić sobie, że mam ze sobą torbę, zaś w torbie jedynego faceta na świecie, który z pewnością nie będzie chciał mi tego wieczoru dopierdolić. A mianowicie Charlesa Bukowskiego. Pod prysznicem czytam Balzaka, w tramwajach Bukowskiego. Dla równowagi. Co do łaskawości opatrzności – myliłem się. Pierwsza rzecz, na którą się nadziałem, to poniższy fragment:

Jakoś udało mi się przetrwać tamto popołudnie i jechałem do domu z łupem w wysokości ponad 100 dolarów. Wracałem w tłumie ludzi pracy. Cóż to była za zgraja! Wkurwieni, wykończeni, pędzili do domu pieprzyć się, jeżeli mieli z kim, oglądać telewizję, kłaść się wcześnie, żeby od rana pchać ten sam wózek.

Warto nadmienić, że tramwajem wracałem do domu po 11 godzinach pracy. Wraz ze mną końcówka grypy żołądkowej. Tak, byłem wykończony. Wkurwiony? A i owszem. A Charles? Ten jedyny facet na świecie, który miał stać po mojej stronie? Ten prezent łaskawej opatrzności? Charles mnie zdradził. Charles pisał o mnie. Żeby jeszcze w domu było kogo pieprzyć. Telewizję mi odcięli. Kurwa. Chociaż tyle, że dziś piątek i przez dwa dni wózek na parkingu.

środa, 16 lutego 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Początek pięknej przeszłości

Podążając za nową modą zapoczątkowaną jakiś czas temu przez Chińczyków, którzy umieścili swoją relację z przebiegu wyprawy kosmicznej na trzy dni przed startem rakiety oraz dając upust na poły świadomej niechęci do używania czasu przyszłego, będącej najprawdopodobniej efektem studiów historycznych na Uniwersytecie Warszawskim, poniżej przekazuję Najdroższym Czytelnikom i Najpiękniejszym Czytelniczkom, którzy gdyby mogli dodawać komentarze pod tym blogiem, zapewne doradziliby mi skończenie już tego zdania, opis imprezy promującej CATRINAS zaplanowanej na 26 lutego anno Domini 2011.
Bo i jest o czym pisać. Chociaż między prawdą a fantasmagorią, niewiele pamiętam, ponieważ w portfolio moich niechlubnych zachowań jest między innymi zasypianie w momentach najmniej do tego odpowiednich. Taka drobna fizjologiczna dysfunkcja, nieumiejętność niepoddania się dyktatowi zmęczonego organizmu. Także ostatnie, co pamiętam, to jakaś wysoka blondynka, albo niska brunetka, w której nieskalanych mgłą przemyśleń oczach wyraźnie rysował się Bustos. Wpatrywała się w niego dość intensywnie, bełkocząc coś jednocześnie o jego tekście. Ewidentnie pałała żądzą mordu i potrzebą rozprucia komuś moszny. I zupełnie nie wiem, czemu bawiło to Catalinę.
Niewiele pamiętam, ale dużo słyszałem. Inna sprawa, że niektóre historie wydają się mało prawdopodobne. No bo czy Machette, po jednej ze swoich ostatnich kolejek tych specjalnie na tę okazję przygotowanych, niebieskich drinków mógł dać się rozebrać rozchichotanym i umalowanym Catrinaskom tylko po to, żeby za chwilę wybiec z 2na3 krzycząc coś o brzasku zachodzącego księżyca i ciskając przed siebie w ślepym widzie swoje buty? Albo czy Julio mógł przynieść na imprezę spętany łańcuchem toster, tłumacząc zainteresowanym, że przecież nie mógł zostawić go samego w domu i wyznając jawnie swoją nienawiść do wszelkiej maści ożywających artykułów gospodarstwa domowego? Co innego opowieści o Paco, który, gdy tylko żona na chwilę odwracała wzrok, prężył tatuaże przed przeglądającymi fragmenty drugiego wydania Catrinas studentkami i Pulgito, który z drugiej strony próbował zainteresować je zawiłościami prawa autorskiego, ale zgubiła go zbytnia kazuistyka.
Największa furorę zrobiła jednak Wielka Zielona Świnia. Ale o niej może za tydzień…


CATRINAS
sobota 26 lutego
2na3
ul.Bracka 20

wtorek, 15 lutego 2011

Bustos Domecq: i wanna be your god

 W taksówce między Dworcem Wschodnim a Północnym, roznosicielka chleba, której adres zanotowałem, żeby polecić ją mojemu przyjacielowi krawcowi, zapytała:
 - Czy pan nie myśli, psze pana, że ta dziewczyna, która umarła, była córką generała?
 - Jaka dziewczyna?
 - No ta, po której dał mi bransoletkę. A może to była jego wnuczka, nie myśli pan?
 - Dlaczego miałbym tak myśleć?
 - Bo ta bransoletka jest taka mała!
 - No bo była cienka w kostce. Jak Kopciuszek...
 - Ach! To ona nazywała się Kopciuszek...
 - Ależ skąd głuptasie. To była tancerka. 
 - Aha! To Kopciuszek była tancerką?...
 I tak dalej. Kretynka kompletna. Ale jaka śliczna!


 Więc czytam Cendrarsa i nie daje mi spokoju jedna scena. Impreza u przyjaciela; towarzystwo mieszane, my jak zwykle wypchnięci zza stołu na balkon. My: czyli ja, dziewczyna gospodarza, która pali wbrew jego wstrzemięźliwości oraz para, w której wzajemne relacje wolę dzisiaj nie wnikać, bo wtenczas po kilku głębszych wnikałem nazbyt dogłębnie, no i  ona: śliczna, ciemnowłosa, niewysoka, czarnooka, z delikatnymi, uroczymi dołeczkami na policzkach i figlarnymi piegami na w-sam-raz-wydatnych kościach policzkowych. Te  piegi i te dołeczki ktoś podsumował moment wcześniej równie brutalnie, co złośliwie: "miała kiedyś problemy z cerą". Pierdolenie, była zwyczajnie śliczna!
 Nie wiem, z czym miała problem, wiem, że wydawała się olśnieniem. I jak w starym, czarno-białym filmie wyjęła papierosa, włożyła między pięknie podkreślone karminem szminki usta i spytała:
 - Właściwie to jak to jest z tym podpalaniem? Jak ja wyjmę papierosa, to kto mi powinien podpalić?
 - Facet - próbowałem brzmieć zdecydowanie i władczo kiedy przekręcałem kamień zapalniczki podtykając jej płomień pod czubek papierosa, który filtrem lubieżnie znikał w lekko rozchylonych wargach. - Zawsze facet i to z zastrzeżeniem, że swojego papierosa nie trzyma w ustach - staroświeckie nauki starego nie poszły na marne, poza tym teraz brzmiały jak z niskobudżetowego porno, co jakoś współgrało z oczekiwaniami.
 - A jeśli wychodzę z koleżanką i nie ma faceta?
 - To koleżanka, jeśli ma ognia. - ale jakoś mniej pewnie, bo przecież sytuacja przestaje być oczywista. Opuszczamy znajomy grunt zadeklarowanego macho (nie żeby ja, ale weszliśmy w rolę, którą trzeba poświęcić... może nawet przyjdzie nam odsłonić swą wątłą eteryczność wysublimowanego intelektualisty...) i wkraczamy w ambiwalentną strefę kobiecej przyjaźni, która dla faceta najczęściej jest obietnicą co-najmniej-trójkąta (czekam z utęsknieniem aż polski język utworzy godny ekwiwalent angielskiego "threesome").
 - A jeśli koleżanka nie pali?
 No i tutaj pewność siebie przestaje być punktem odniesienia, bo sens rozmowy zaczyna umykać w regiony, z których dobyć go na powrót nie sposób. Porozumiewawcze spojrzenia z resztą palaczy - bo przecież odpowiedź na to pytanie sama przyjść nie może: albo kogoś obrażę, albo się zbłaźnię - więc spojrzenia nie dają złudzeń: "ale tłuk" - myśli sobie dziewczyna gospodarza; pewnie słusznie, wszak nosi nazwisko słynnego filozofa. "Ja pierdolę" - widzę w oczach dziewczyny, której relacji z moim przyjacielem nie staram się opisać, bo nie umiem. "Rewelacja!" - widzę z kolei w jego roziskrzonych oczach, i tu się zgadzamy (choć pewnie robię mu krzywdę tym wpisem). Bo wśród wysublimowanych atrakcji codziennego życia stolicy większość z nas, choć nie my!, zapomniała, jak upojne są przyjemności proste.
Że seksizm? Bzdura: faceci uwielbiają być uprzedmiotawiani przez kobiety, a i kobiety wolą być partnerami do rozmów dla tych, z którymi do łóżka w końcu nie trafiają. Chyba, że obiektem pożądania jest dla nich ten, który daje im poczucie intelektualnego spełnienia, mimo braków fizycznych. Ta forma uprzedmiotowienia jest najpodlejsza tak dla kobiety, jak dla faceta. Bo czy jest coś piękniejszego niż kobieta, której oczy są na tyle puste, że widać prze nie nie doświadczenie życiowe i krytyczną giętkość, ile czystą, nieskalaną mgłą przemyśleń duszę, która może uzewnętrznić się w najbardziej zaskakujących formach? Czy istnieje uśmiech bardziej szczery niż ten, który, nie rozumiejąc dowcipu, śmieje się tylko po to, by sprawić przyjemność?

Na te pytania odpowiedziałbym twierdząco, gdybym nie przeczył im własnym doświadczeniem. W "kretynkach kompletnych" kochałem się setki razy, choć zawsze trafiałem na te wyemancypowane i na pokaz silne kobiety w bagażem XX-wiecznego feminizmu, postmodernizmu, lewicowych aspiracji i pasji naukowych. Na te gryzetki, które jebnęły w kąt igły i poszły na uniwersytety, by udowodnić facetom, że i one potrafią. Zresztą w ten sam sposób zawsze ciągnęło mnie do małych brunetek, choć - jak na złość - kończyłem w ramionach wysokich blondynek. Być może jakaś opatrzność wzbrania mi uczucia dziewczyny głupiej i pustej, a może - z drugiej strony - ta sama opatrzność wzbrania mnie przed nudą i ordynarnością takiego związku? Sam nie wiem, w każdym razie nie ma w tym więcej seksizmu, niż w tym:

Iggy Pop - I wanna be your dog

niedziela, 13 lutego 2011

Catalina Jimenez: Jak się pozbyć cellulitu

Byłam na nowej komedii Saramonowicza "Jak się pozbyć celllulitu". Tak wiem... tak, trochę mi wstyd.... Nie ja wybierałam film, tak wyszło... Akurat pasował do babskiego spotkania, czyli naszego regularnego Lejdis night. Zasady spotkania są proste: wstęp ma na nie każdy, kto kocha się w facetach i po ośmiu kolejkach mojito/ cosmopitana/kamikaze/wódki z cytryną* jest w stanie szczerze i z płaczem zauważyć, że "faceci to dranie, Artur!"**. Płeć nie gra roli.
Tym razem zasady zostały nieco naciągnięte i był wśród nas jeden mężczyzna, którego orientacji nie mogłyśmy niestety znać. Został dopuszczony, bo znajduje się w brzuchu koleżanki i ona nie bardzo mogła przyjść bez niego. Może to niedobrze, bo tym samym Stach, hmmm... no nie obejrzał, bo nie miał jak, ale na pewno usłyszał (bo uszka już mu wyrosły podobno) "Jak się pozbyć cellulitu". Który to film naprawdę jest dla kobiet. I to dla tych mniej rozgarniętych. Mam nadzieję, że nie wpłynie to na jego życie seksualne, popęd płciowy, ani na postrzeganie kobiet.

*niepotrzebne skreślić
**cytat z filmu "Lejdis"...

piątek, 11 lutego 2011

Julio del Torro: Egzystencjalizm


Moja pierdolona pralka oszalała. To, że po pierwszym praniu przemieniła wszystkie koszulki w monotonne pointylistyczne bohomazy poznaczone białymi grudkami, jest zwyczajną złośliwością. Szaleństwem natomiast jest to, co dzieje się w tej chwili. Otóż nastawiłem płukanie tkanin odpornych, bawełnianych. Nastawiłem o 21:00. Minęła północ. Ta kurwa siedemnasty raz wiruje. Jako szanujący się członek Catrinas Banda umiem rozpoznać, że wiruje w Es-durze, ale nie mam pojęcia jak ją powstrzymać. Coś przekręcę i wybuchnie, albo zaleje sąsiadów z dołu. Pragnę śmierci. Ta szmata wiruje z taką zawziętością, że najpierw zrzuciła z siebie, następnie przydepnęła, a na końcu rozszarpała Blaski i nędze życia kurtyzany, które zwykłem czytać pod prysznicem. Tak, kurwa, czytam Balzaka pod prysznicem, bo jestem zasranym intelektualistą! A ona to zniszczyła. Więc pytam: jak żyć w obliczu wszechogarniającej nas nieludzkiej komedii?

środa, 9 lutego 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Anarchia

- Najpierw trzeba wszystko zburzyć, zrównać z ziemią i wypalić nawet ślady.
- Wielu już tak chciało przed wami.
- Ale teraz przyszedł czas.
- Na co czas, chłopcze?
- Proszę do mnie nie mówić: chłopcze, dobrze? Przyszedł czas, żeby obalić rządy, rozpędzić policje, wysadzić w powietrze redakcje gazet i stacje telewizyjne, pozamykać uniwersytety i kościoły, wywieszać burżujów i ideologów.
- A słyszałeś kiedyś, chłopcze, o anarchistach? 
- Anarchistów też powiesić.

Tadeusz Konwicki, Nic albo nic


Prawdę mówiąc nadinspektor Heat niewiele sobie robił z anarchizmu. Nie przywiązywał do niego nadmiernej wagi i nigdy nie potrafił się zmusić do rozpatrywania go na serio. Anarchizm wydawał mu się rodzajem zakłócania spokoju publicznego, pozbawionym ludzkiej wymówki pijaństwa, które w każdym razie kojarzy się z dobrodusznością i poczciwą skłonnością do świętowania.

Joseph Conrad, Tajny agent

poniedziałek, 7 lutego 2011

Bustos Domecq: the laptop has been smoking, not me

Dyskusja o paleniu wybrzmiała nim sam zdążyłem się w temacie uzewnętrznić. Więc siadam do laptopa i odpalam papierosa (według Fidela jestem samooszukującym się skurwysynem, bo nałogowcem, według własnego jedynie osądu, nie jestem, choć nie czuję się także członkiem żadnej chlubnej, elitarnej mniejszości). Zaciągam się mocno szukając inspiracji i obsiadają mnie moje koty. Raptem dwa, nie jestem przecież pojebany. Przyłażą, bo również im papierosy kojarzą się dobrze: z otwieraniem balkonu; a wiadomo, że jak impreza, to tylko na balkonie. Nie ukrywam, że i dla nich mój nie-nałóg jest niebezpieczny, choć w ich przypadku napis na paczce powinien brzmieć: "Minister zdrowia ostrzega: palenie papierosów przez Bustosa może spowodować śmierć przez roztrzaskanie czaszki o chodnik 7 pięter niżej". Bo balkon to przede wszystkim miejsce wspinaczki, kto wyżej, kto prędzej, kto szybciej, widziałeś tego jebanego gołębia?, po rozciągniętej na całej jego (balkonu, nie gołębia) długości, zabezpieczającej siatce. Siatka z kolei też jakoś bardzo nie zabezpiecza - gdyby nie wrodzona czujność kilka ewakuacji już byśmy zaliczyli (my, bo w ratowaniu kotów bywam zapamiętany). Choć - jak sądzę - koty nie mają ze mną tak źle. W końcu palę, więc nawet zimą muszę czasem otworzyć balkon... czasem, bo przecież nie jestem nałogowcem. Błędne, zbawienno-śmiercionośne koło nie-nałogu.

Ale nie o tym; ciężko pisać, bo trzaskanie pazurów po owiniętym taśmą izolacyjną drucie siatki odrywa co minutę, a reagować trzeba prędko. Odpalam drugiego, bo pierwszy dogasł zbyt szybko, a wiadomo, że najlepiej pisać przy dymku. Kocie życie jest już bezpieczne (teraz czas przekąsić), ale zagrożone jest moje: kiedy do domu wróci Catalina czeka mnie niechybny opierdol, bo balkon nie balkon - czuć. A jak czuć, to Catalina się wkurwia.

Nie zrozumcie mnie źle, Catalina też pali. Ale też nie nałogowo, i jej przeszkadza w mieszkaniu. Jej przeszkadza w mieszkaniu, Fidelowi - i reszcie społeczeństwa z rządem na czele - przeszkadza w barze. Mnie przeszkadza, że choć palę okazyjnie - albo wieczorem w domu przy ekranie laptopa, kiedy zmagam się z Catrinas lub (rzadziej) misternym kleceniem pracy magisterskiej (ile to już czasu?), albo - drzewiej - w barze przy piwku okraszonym kieliszkiem wiśniówki (nie jestem alkoholikiem, po prostu lubię się okazyjnie upić), to gdziekolwiek nie chciałbym zadośćuczynić pasji - kogoś wkurwię; a skoro wszystkim nie dogodzę, to zostaje mi chociaż dogodzić sobie.

Więc idę sobie dogodzić, a was zostawiam (niech to będzie taka moja blogowa tradycja) z kawałkiem, przy którym papieros jest absolutnie niezbędny (i z przeprosinami za ordynarność):

Tom Waits - Heart attack and vine

niedziela, 6 lutego 2011

Catalina Jimenez: Wdech Wydech

Od tygodnia walczę z paskudnym przeziębieniem. Jak pewnie połowa mieszkańców tego kraju, bo pogoda jest ostatnio wyjątkowo z dupy. Przeziębienie, jak przeziębienie, nic nowego. Ale ten kaszel... Za każdym razem mam wrażenie, że tym razem wykaszlałam już sobie jakiś ważny fragment płuca.
Oddychaj: wdech, wydech, wdech, wydech. Nie daj się.
Zresztą... galopujące suchoty to nawet brzmi nieźle. Lepszy byłby może tylko bronchit. Zawsze chciałam mieć bronchit. Albo globus! Natychmiast wyobrażam sobie przystojnego dżentelmena w kapeluszu, świetnie skrojonym ubraniu i w rękawiczkach, jak zmartwiony mówi: "Catalina dzisiaj cierpiąca, nie dołączy do nas. Lekarze podejrzewają globus." Cudowne.
A 6 godzin temu rozdano Wdechy. Nie mogłam pojawić się na gali, musiała mi wystarczyć relacja telefoniczna. Podobno warszawka bawiła się tak, jak tylko warszawka potrafi, gdy sponsorami są Heineken i Niemiroff.
W kategorii Miejsce Roku 2010 deskę surfingową z komiksem Przemka Truścińskiego dostało 5 10 15. Co wyjątkowo cieszy. Publiczność natomiast swoją Wdechę dała Centrum Nauki Kopernik. Może przerobią ją tam na jakąś interaktywną instalację?


piątek, 4 lutego 2011

Julio del Torro: Lifestyle albo Catrinas Banda

Nie lubię słowa "lifestyle". Po prostu go nie lubię. Brzmi niby ładnie, ale coś mi w nim nie gra.
Przedwczoraj odbyło się zebranie redakcyjne Catrinas Banda. Chwilowa kwatera główna znajduje się w moim domu. Dom uległ lekkiej metamorfozie. Rządki smutnego szkła z wytłoczeniami zapewniającymi o nienagannej jakości jego nieaktualnej zawartości sprawiają, że czuję się trochę jak kolekcjoner, a trochę jak żul. Perfuma Lady N nie wietrzeje. Po kuchni fruwają wlepki catrinas.pl, w dużym pokoju walają się balony, których ostatecznie nie wykorzystaliśmy w sesji zdjęciowej. Stoją tu też dwie lampy i statyw fotograficzny. Fidel Capucha de Izquierdas, tuż po zebraniu, gdy już zamknęliśmy szpigiel drugiego numeru, znajdował się w stanie odmiennym od racjonalnego. Śmiem nawet twierdzić, że pomimo tego, iż fizycznie chwiał się tuż obok mnie, subiektywnie przebywał w odmiennej rzeczywistości. W tejże szykował się na pojedynek, powarkując na statyw: "Wkurwiasz mnie trójnogu! Zaraz ci pierdolnę!". Catalina Jimenez, nagle zbudzona zerwała się po telefon i wezwała taksówkę. Głośno przeklinając odholowała Bustosa Domecqa do windy. Bustos śmiał się i śpiewał, jednocześnie jęcząc coś o Borgesie.
Czy to, że upijając się robimy fajną gazetę i gadamy o Borgesie sprawia, że nie jesteśmy pijakami? Jasne, że nie, ale mamy to w dupie.
Nie lubię słowa "lifestyle", ale lubię swoją praktyczną interpretację jego znaczenia.

czwartek, 3 lutego 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Bynajmniej tyle

Jeśli tak dalej pójdzie, w roku dwutysięcznym-dwunastym nie będziemy mieli innej alternatywy niż posrać się z rozpaczy i oficjalnie pożegnać język polski. Tak długo, jak długo ludzie papugując oglądaną przez siebie telewizję używać będą słów, których nie rozumieją, tak długo nie będzie można niczego już precyzyjnie określić przy pomocy języka, bo wszytko i tak utonie w jakiejś postmodernistycznej, quasi-intelektualnej paplaninie. Bynajmniej należy powalczyć o używanie słowa "bynajmniej" poprawnie. No bynajmniej tyle.

wtorek, 1 lutego 2011

Julio del Torro: Imię Rzeki i pean Róży

Czytam akurat Śmierć Bunny’ego Munro Nicka Cave'a w przekładzie Dariusza Wójtowicza, co pozwala mi dokonać osobistego rozdziewiczenia bloga na sposób literacko-muzyczny. Odtwórczo wprawdzie, ale to ten pierwszy raz, więc trochę się boję.
Skacowany Bunny poznał kelnerkę o niewybrednym imieniu Rzeka. Chociaż samemu Bunny’emu daleko jest do bycia Johnem czy Benem, podśmiewuje się z jej imienia.

- Moja matka tak mnie nazwała – wyjaśnia dziewczyna.
- Ach, tak? Ładnie – przyznaje Bunny, przepoławiając parówkę i unosząc do ust nadziany na widelec kawałek.
- To dlatego, że urodziłam się w pobliżu rzeki – mówi dalej ona.
On przeżuwa, połyka i wychyliwszy się nieco ku niej, zauważa:
- Całe szczęście, że nie urodziłaś się w pobliżu toalety.

Tyle jeżeli chodzi o literaturę.
Kwestię muzyczną można by zbyć samym faktem cytowania Nicka Cave'a, ale to by było zwykłe prostactwo. Zatem śladem kolegi Bustosa załączam link.


Ale nie spodziewajcie się usłyszeć tam Cave’a. Link jest do kawałka Spinning around Kylie Minogue. I to wcale nie dlatego, że hen daleko rosły dzikie róże. Kawałek ten bohater Cave’a, Bunny, nazywa "orgiastycznym peanem na cześć miłości analnej". I taka rekomendacja – z ust króliczka – powinna wystarczyć… And no matter how I take it, there's no way i'm gonna fake it. Polecam dogłębną analizę tekstu piosenki i życzę owocnych interpretacji.