wtorek, 30 sierpnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Ósma skuwka

Kiedy osiem miesięcy temu ukazał się pierwszy numer CATRINAS wiedziałem, że coś się dzieje. Teraz po tych kilku owocnych chwilach ukazuje się ósmy, odświeżony graficznie numer. Pierwsze zmiany nastąpiły – co prawda – w „siódemce” , ale nadal są kontynuowane. Mam nadzieję, że regularnie będziemy coś dodawać, coś odejmować, żeby catrina stale was zaskakiwała.
Polecam wam numer ósmy jak żaden inny, a tylko dlatego, że nasycony jest seksem i orgazmem. Poza tym są relacje z dwóch ogromnych festiwali: Metal Hammer Fest i Woodstock, ale hitem jest nasz autorski wywiad z Tito Larrivą. Zapraszam na: http://catrinas.pl/index.php?dzial=download
Ściągajcie z tego wszyscy to jest bowiem owoc naszej ciężkiej pracy, która dla was została wykonana!
PS Aby dopełnić ten wpis, powiem wam, że aglet to skuwka sznurówki

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Bustos Domecq: Wydziarane laski i wakacje profesora

Zanęta
„Tygodnik Ostrołęcki” jest skarbnicą. W mojej ulubionej rubryce obyczajowej „Dylematy Agaty” czytam: „Jarają mnie wydzierane laski”. Chodzę potem po lesie i powtarzam sobie: „Jarają mnie wydzierane laski”. Trzeba się uczyć jędrnej polszczyzny!
A potem okazuje się, że to błąd korektorski! Powinno być – „wydziergane”, a nie „wydzierane”.
„Jarają mnie wydziergane laski”.
Hm…



Czytam na blogu profesora Mencwela i przypominam sobie jego zdanie, które powtarzał za bodaj Krzywickim, że nauczycielami nauczycieli są ich studenci. Otóż błąd korektorski jest oczywisty, choć błędnie wydobyty: powinno "wydziaranymi", a nie "wydzieranymi". "Wydzierganymi" powiedziałoby się może 10 lat temu.
Jest to oczywiście forma potoczna i żaden oficjalny uzus raczej tego nie sankcjonuje, ale uzus tak już ma, że często za żywością polszczyzny nie nadąża.

Niemniej ja się jaram.


PS.: Już dzisiaj, już za moment pojarać się laskami będziecie mogli czytając nowy, jeszcze ciepły, numer CATRINAS. Tylko na www.catrinas.pl



niedziela, 28 sierpnia 2011

Catalina Jimenez: Bóg, Jezus i Diabeł

"-Tak, w przyszłości tysiące tysięcy kobiet i mężczyzn będą umierać w płomieniach,
-O niektórych już mi mówiłeś,
-Tamci zostali wrzuceni do ognia, ponieważ w ciebie wierzyli, natomiast ci dostąpią tego z powodu swoich wątpliwości,
-Czy nie wolno we mnie wątpić,
-Nie,
-Ale my możemy wątpić, że rzymski Jupiter jest bogiem,
-Ja jestem jedynym Bogiem, ja jestem Panem, a ty jesteś moim synem,
-Zginą tysiące,
-Setki tysięcy,
-Zginą setki tysięcy mężczyzn i kobiet, ziemia zapełni się okrzykami bólu, wyciem i agonalnym rzężeniem, dym ze spalonych ciał zakryje słońce, ich tłuszcz będzie skwierczał na węglach, zapach będzie mdlił, a to wszystko z mojej winy,
-Nie z twojej winy, lecz z twojego powodu,
-Ojcze, oddal ode mnie ten kielich,
-Od tego, że ty go wypijesz zależą moja władza i twoja chwała,
-Nie chcę tej chwały,
-Ale ja chcę tej władzy.
Mgła przesunęła się tam, skąd wcześniej przyszła, wokół łodzi widać było już nieco wody, gładkiej i matowej, bez jednej zmarszczki spowodowanej wiatrem lub poruszeniem płetwy.
Wówczas Diabeł rzekł: Trzeba być Bogiem, żeby tak bardzo lubić krew."

Jose Saramago "Ewangelia według Jezusa Chrystusa"

piątek, 26 sierpnia 2011

Julio del Torro: Inteligencja

Siedzimy z Fidelem, rozmawiając o dupach i inteligencji.
Nasz wspólny znajomy miał dziewczynę. Studiowała oceanografię. Nie zdradzała go.
Pojechała na badania terenowe na Węgry.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Rodolfo Bardonado: Gol Gola

Przyznam, że już kilka dni temu przygotowałem sobie wpis na bloga o tematyce literacko-naukowej (dokładnie rzecz biorąc chodzi o moją niedawną ekscytację związkami frazeologicznymi - opublikuje za tydzień) ale postanowiłem go nie publikować i przeczekać do wieczora, aby (jeśli będzie mi dane) napisać jedno cholernie fantastyczne zdanie:

Kacapy dostały łupnia (wersja po cenzurze). Tak, tak mogę je napisać!!

Można oglądać wspaniałe mecze Barcelony, finał Mundialu z Hiszpanią, zachwycać się Brazylią, albo urodą Cristiano Ronaldo (tych kobiet nigdy nie zrozumiem), ale nic nie zastąpi emocji, które może dać klub, któremu się kibicuje.

PS. Dla nieobeznanych Legia wygrała dziś ze Spartakiem 3-2, a ostatnią bramkę zdobył w ostatniej minucie Janusz Gol, człowiek, który chyba musiał zostać piłkarzem.

środa, 24 sierpnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Pustynny desant naiwnych fok

To musiała być forma ekspiacji. Na przykład za te dramatycznie niesprawiedliwe wpisy, za które znajomi i nieznajomi tak spektakularnie się na mnie obrazili. Albo innego czystej krwi masochizmu powodowanego głęboką frustracją z powodu sumy wszystkich moich życiowych porażek. Bo niby jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dobrowolnie obejrzałem „G.I. Jane”?

Kurwa, jaki to był głupi film. Intryga płytka jak kałuża szczyn, logiczna jak teologiczny wywód na temat Trójcy Świętej, Demi Moore zdeterminowana, żeby koniecznie dać sobie skopać zgrabny tyłek i do tego ten atak na Libię.

Właściwie to nawet nie był atak, tylko niewielki desant koedukacyjnych już wówczas Navy Seals na libijskie wybrzeże, zorganizowany celem odzyskania bodaj części satelity, czy innego ustrojstwa, które spadło Amerykanom nie tam gdzie trzeba. A o czym oczywiście Kadafi się zaraz dowiedział, bo po pierwsze jeszcze wtedy żył i sprawnie trzymał za mordę cały kraj, a po drugie na pewno miał rozbudowane za petrodolary Centrum Obserwacji Poczynań Amerykańskich w Kosmosie. Ale to nieważne. Ważna była odprawa przed tym całym desantem. Na odprawie pokazano bowiem komandosom-wywiadowcom mapę ich przyszłego terenu działań. I ku pewnemu zdziwieniu odkryłem wówczas, że na tej oto obrazującej libijskie wybrzeże mapie ląd jest u góry, a morze na dole.

Nasunęły mi się tylko dwa wnioski. Albo były to specjalistyczne mapy używany przez wywiad amerykańskiej marynarki, na których celem zmylenia przeciwnika północ zawsze umieszczana była na dole, albo cały ów desant morski miał miejsce gdzieś od Sahary.





wtorek, 23 sierpnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Zapowiedź

Metal Hammer Fest był całkiem udanym wydarzeniem. Mój ziom Jazzu stwierdził jednak, że koncert Tuff Enuff w maju w Warszawie był bardziej kozacki. Dla każdego coś innego. Zależy, kto co lubi. W ósmym numerze CATRINAS sami się przekonacie co i jak. Opisałem MHF w taki sposób jaki uważałem za najlepszy. We wspomnianej „ósemce” będzie się działo. Catalina Jimenez wspomina o kobiecym orgazmie, ja opisuje mój rajd po sex shopach, a Jordi interpretuje 10 bogów gitary według jakiegoś tam magazynu... czekaj jak to było? Magazyn Rolling Stone? Czy jakoś tak.
Fidel, który swoimi wpisami na blogu dostał niejednego bana w różnych lokalach, opisał kilka miejsc na warszawskiej Ochocie, godnych wychylenia browara. Zapewne teraz go zabiją.
Mimo tego hitem numeru pozostaje rozmowa Julio del Torro z samym Tito Larrivą. My już wiemy co ma do powiedzenia czytelnikom CATRINAS i jaki smak jogurtu lubi.

Opisujemy dla Was stosunkowo nową dziedzinę sztuki, jaką w Polsce jest Fireshow. Dziewczyny z Infected Fireshow obnażają się przed nami w płomieniach i oparach benzyny. Opowiadając, z czym ten ogień się spożywa. Będzie trochę błota z tegorocznego Woodstock'a. A jak będzie mało, to zapraszam do Meksyku na grzybobranie w wykonaniu Dolores de Flores.

Tito, Judas Priest, Vader, Morbid Angel, Exodus, wibrator, orgazm, grzyby, woodstock, Jimi Hendrix. Wszystko to w ósmym numerze CATRINAS. Do pobrania za free od 29/08.
www.catrinas.pl

A już teraz zobaczcie jakie foty dla was udostępniamy w naszej galerii http://catrinas.pl/gallery/main.php?g2_itemId=589


poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Bustos Domecq: Urlop kontratakuje

Jakoś tak wyszło, że te wakacje musiałem przeżyć bez urlopu. Coś się gdzieś po drodze pogmatwało i teraz siedzę jak ten debil w robocie, opuszczony niecnie przez jedyną osobę, która mi tu pomagała (oczywiście jest zastępstwo, ale wymienienie młodej dziewczyny na młodego faceta to zawsze kiepski interes) z nawałem obowiązków, pracy i rosnącą kolejką zaległości. Nie pomaga żaden weekend, bo w weekend trzeba odreagować, a jak odreagowywać, to hucznie. I tak potem w niedzielę budzi się człowiek zmęczony, cały dzień jakiś niewyraźny chodzi, chory jakiś, sponiewierany. A potem jest poniedziałek i wszystko zaczyna się od nowa - nawał obowiązków w pracy, druga tura w domu, nad głową zobowiązania podjęte w przypływie optymizmu i dobrego samopoczucia... Jakbym miał gdzieś wbudowany wyświetlacz, to by pokazywał, że moja bateria się wkurwiła, pojechała na Seszele i że mnie serdecznie pozdrawia spod palmy.

Czasem jednak trafi się jakiś dłuższy weekend, jak ten ostatni, kiedy w poniedziałek czciliśmy Matkę Boską Zielną. Żeby uczcić ją należycie postanowiłem wyjechać do Grodkowa, małej mieściny koło Wrocławia, w której raz do roku spotykają się znajomi z całego kraju w jednym celu: żeby pić. Do Wrocławia dotrzeć wcale nie jest łatwo, pociągi jeżdżą tam bez przekonania, jakby wcale nie chciały dotrzeć do celu, samochodem jest daleko, a jeśli w dodatku samochód pozbawiony jest i radia i towarzystwa, to z dwojga złego lepiej ślamazarny pociąg.

Gorzej jeśli pociąg zamiast planowych 7 godzin jedzie godzin 12 i dojeżdża do Wrocławia o godzinie 00.30, kiedy nie ma żadnej opcji żeby się z niego wydostać. Gorzej, jak trzeba 7 godzin siedzieć na dworcu w oczekiwaniu na pierwszy PKS. Dobrze, że miałem pod ręką Nabokova, bo chyba bym ocipiał do reszty. Potem krótka kimka w PKSie do Grodkowa, dojazd na 8 rano i pierwsze piwo. A potem drugie, trzecie, a potem rytuały na cześć Matki Boskiej Zielnej, obiad, i znów piwko. I tak do 4 nad ranem. Potem znowu krótka kimka, i znowu w drogę - do Warszawy. Tym razem Intercity, żeby już się nie wkurwiać. I to pierwszą klasą, bo w drugiej nie było wolnych miejscówek. 170 zł psu w dupę. W dodatku pierwsza klasa w polskim Intercity polega na tym, że klimatyzacja nasuwa jak oszalała i trzeba w środku lata siedzieć w grubym swetrze, oba kible w wagonie zamknięte są na głucho a razem z tobą jedzie jakiś nowobogacki grubas w koszulce U2 i w skarpetkach do mokasynów.

Nie ma to jak aktywny wypoczynek.

piątek, 19 sierpnia 2011

Julio del Torro: Pierdolony Spartak

Nikt ze znajomych nie ogarnia mojej wręcz biblijnej, salomonowej, nie szukającej poklasku miłości do Legiuni. Paco wręcz otwarcie z niej drwi, mimo że – głupi pedał – wychował się niby na Grochowie. Wczoraj moja oblubienica grała ze Spartakiem Moskwa w ostatniej rundzie eliminacji do Ligi Europejskiej. Nie spodziewałem się cudu. Raczej gładkiego 0:3. Ale ostateczne 2:2, które w sumie jest porażką, po rozbudzającym ogromne nadzieje przebiegu meczu sprawiło, że ogarnęło mnie połączenie wkurwienia z bezgranicznym smutkiem, którego nie zrozumie nikt, kto nie jest legionistą.
Widząc mój stan, pomóc próbowała mi moja dziewczyna. Powiedziała – spróbuj o tym nie myśleć, chodź, zjemy coś, pokochamy się i ci minie, obiecuję... Więc mówię, no dobra, to zdejmij majtki, na co ona, że najpierw zjedzmy, więc ja, że no dobrze, a gdzie chcesz i co, a dziewczyna: no jak to? Pielmieni w rosyjskiej knajpie.
- No chyba sobie, kurwa, żartujesz?!
- Nie, dlaczego?
- Mam po 2:2 ze Spartakiem iść do rosyjskiej knajpy?!!!
No ale poszedłem, bo zawsze byłem uległy wobec tych paskud. Ostatecznie po ostatnim gwizdku muszę szukać innej Sulamitki. Poszliśmy, ale w odruchu walki o własny honor byłem niemiły dla obsługi. I nie zostawiłem napiwku. Chociaż tyle.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Rodolfo Bardonado: Cewka

Kiedy dwa tygodnie temu siedząc na tylnym siedzeniu samochodu przygotowywałem wpis nie wiedziałem ile czeka mnie atrakcji. Otóż po chwili pojawił się komunikat, że silnik się przegrzał, a z rury wydechowej miast spalin zaczęło tryskać paliwo. Efekt? Zerwany wąż od chłodnicy, zepsuta klimatyzacja i rozwalona cewka zapłonowa (czymkolwiek jest). Powód? Być może absolutny brak oleju, mimo, że dzień wcześniej samochód wyszedł z warsztatu (kontrolka uparcie twierdziła - Olej OK).
Podróż z Cieszyna do Zakopca zajęła mi 7,5 godziny.

Już w sobotę jechałem z Warszawy na Wybrzeże. W Glinojecku (jakieś 100 km od stolicy) pojawiła się dziwna kontrolka o niewłaściwym stanie spalin. Jako, że po kilkunastu minutach odpoczynku zniknęła ruszyliśmy dalej acz bez szarżowania. Niestety w korku w Pruszczu Gdańskim samochód stanął na dobre. I znów to samo co w pierwszym przypadku - laweta i do warsztatu. Niestety jak to w sobotę - godziny pracy krótkie, diagnozy postawić się nie udało i trzeba było czekać na krawężniku na auto zastępcze. Rezultat - podróż nad morze zajęła mi 11,5 godziny. A co się zepsuło? Zapłon i... cewka.

PS. Obie trasy pokonywałem różnymi samochodami i nigdy wcześniej nie jechałem lawetą. W ciągu około 50 godzin udało mi się to dwukrotnie.

Cewka zapłonowa (za wikipedią) - transformator impulsowy w bateryjnym układzie zapłonowym silników spalinowych. Uzwojenie pierwotne transformatora zawiera kilkadziesiąt zwojów, a uzwojenie wtórne kilka tysięcy zwojów. Obwód uzwojenia pierwotnego jest cyklicznie w odpowiednich momentach pracy silnika przerywany przez przerywacz mechaniczny lub elektroniczny. Rozłączenie uzwojenia pierwotnego powoduje skok napięcia na uzwojeniu wtórnym i wygenerowanie pojedynczego impulsu napięciowego, dającego iskrę na świecy zapłonowej.

środa, 17 sierpnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Pełna profeska

Jeszcze w czwartek wieczorem tłumaczyłem mojemu bratu, że staję się profesjonalnym, branżowym dziennikarzem, czyli odpowiednikiem średniej klasy piłkarza gdzieś z czwartoligowego grajdołu. I nie miałem na myśli swojej działalności w Catrinas. Mój profesjonalizm – dowodziłem – objawia się tym, że nie mam pojęcia o czym piszę i nie przykładam się do stylu, ponieważ naczelni i tak przenicują cały tekst rozbebeszając moje myśli, obracając je w pył i tworząc ze zdecydowanie moich własnych słów wypowiedzi znanych prezesów. Mój profesjonalizm – perorowałem przy Żywym w kuchni mieszkania na Rynku Nowego Miasta – to także kwestia nastawiania. Ja na przykład przestałem już z drżeniem tyłka prześwietlać firmy, na których konferencje się udaję, nie interesują mnie ani ich osiągnięcia w dziedzinie ekologii, ani nadmiernie opłacane zarządy, ani małe grzeszki podatkowe. Interesuje mnie tylko catering. I materiały prasowe. Pierwsze, ponieważ płaca branżowego dziennikarza z zasady chyba uwzględnia to, że na konferencjach zwyczajowo podaje się przekąski. Pracodawcy najwidoczniej wychodzą więc z założenia, że wyżywienie da się zorganizować bez naruszania płacy, więc w płacy część wyżywieniową wykasowano. Materiały prasowe interesują mnie o tyle, że są w nich gadżety. To taka forma korupcji w mikroskali, albo raczej w skali makro, ale z użyciem mikro łapówek. My wam damy nic nie znaczący prezencik, a wy o nas ładnie napiszecie. Po kilku miesiącach pracy w charakterze dziennikarza branżowego zebrałem już sporą kolekcję pen-drive’ów, dwa kubki-termosy, kolejne dwa portfele i piersiówkę, której nie używam z tych samych powodów, dla których interesuję się cateringiem.

Jako profesjonalny dziennikarz branżowy nie sprawdzam też dwa razy miejsca konferencji. Zapisuję tylko w telefonie czas i miejsce akcji, ale potem też do niego nie zaglądam, ponieważ przez sam akt zapisywania zapamiętuję to już bezbłędnie. Chyba, że akurat wróciłem z sześciotygodniowej przerwy. Jak ostatnio. W piątek rano ze zdziwieniem odkryłem na przykład, że spotkanie, na które mam się udać, nie jest o dwunastej, tylko w pół do jedenastej i nie w Ryni nad Zegrzem, tylko sto osiemdziesiąt kilometrów dalej, w Rynie, pod Giżyckiem. Absolutna profanacja dziennikarstwa, czyli pełna profeska.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Paco Haya Rodriquez: 16 sierpnia

Niby zwykła data, a jednak kilku znanych jest mocno związanych z tym dniem. Jak to w życiu bywa, jedni się rodzą, drudzy umierają. Tak właśnie było z Elvisem Presleyem. Dla tych co nie bardzo kojarzą postać, przypomnę, iż był prekursorem i jednocześnie królem rock'n'rolla. Nie dość, że piosenkarz, to też aktor. Wystąpił w kilku gniotach, co w żaden sposób nie przyćmiło jego kariery, a nawet wręcz odwrotnie. Po jego śmierci Jimmy Carter [prezydent USA] pożegnał go takimi oto słowami: “Jego muzyka, jego osobowość zmieniły oblicze amerykańskiej kultury. Elvis Presley był symbolem buntowniczego ducha naszego narodu”.
Elvis zawinął się w zaświaty właśnie 16 sierpnia.

Idąc dalej tym tropem, 16 sierpnia 1920r. pewna kobieta wydała na świat Henry'ego. Henry'ego Charlesa... znanego w dalszym życiu jako Charles Bukowski. Tej postaci, jak i poprzedniej, przedstawiać raczej nie trzeba, ale dla tych co ominęli niechcący... Charles to amerykański poeta, powieściopisarz, nowelista, scenarzysta filmowy i rysownik. Jak na Amerykanina przystało urodził się w Niemczech. Jego twórczość wynikała z jego własnych doświadczeń mocno związanych z procentami, kobietami i klepaniem biedy. Sam był awanturnikiem i buntownikiem, stąd też typowy bohater jego prozy to człowiek z marginesu. Nazwisko dostał po ojcu, który jako Amerykański weteran, był pochodzenia polskiego.

A więc jak widać dzisiejsza data ma coś do zaoferowania. Żeby dopełnić 16 sierpnia warto wspomnieć o jeszcze jednej postaci. Tym razem o kobiecie. Madonna Louise Ciccone z krzykiem ujrzała światło dzienne 16 sierpnia 1958r. Pozwolicie, że tej ikony pop kultury przedstawiał nie będę, a korzystając z okazji składam jej najserdeczniejsze życzenia urodzinowe. A że pięćdziesiątkę ma za sobą, to życzę jej zdrowia i miłej urodzinowej imprezy.
http://www.youtube.com/watch?v=B8djXdJnds8&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=Ah-5BcgCXzs

16 sierpnia:
1954r. urodził się James Cameron, reżyser filmowy wprost z Kanady
1955r. urodził się Ryszard Makowski, satyryk wprost z kabaretu OT.TO
1974r. urodził się polski piłkarz, Tomasz Frankowski
i inni!

A dzisiaj w Warszawie w Parku Sowińskiego zadzieje się Rock in Summer Festival 2011, część 2 zagra: Deftones, Flapjack, Tides from Nebula

Ot niby taka zwykła data.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Catalina Jimenez: make life harder

Taką mam pracę, że nie zawsze dużo się dzieje. A czasem nawet nie dzieje się zupełnie nic. Wtedy, jako że niestety nie można oddalić się do domu, zamiast robić coś ciekawego (mama Bustosa uważa, że mogłabym się wtedy uczyć jakiegoś nowego języka...no jakoś się nie mogę zebrać), siedzę w internecie i czytam blogi. Z wielkiej ilości śmieci i strasznego chłamu czasem znajduję coś ciekawego i wtedy cieszę się jak dziecko, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią pisać po polsku. To się strasznie rzadko zdarza, no ale zdarza się na szczęście.
Jest jednak jeden blog, który poraża mnie swoją głupotą, a na który jednak ciągle wracam. To blog Kasi Tusk, naszej premierówny, która kiedyś była w Tańcu z Gwiazdami, ale szybko odpadła. Od tego czasu schudła o połowę i zaczęła kupować cichy. I mniej więcej o tym jest jej blog: Make life easier: lekko o modzie, gotowaniu i zakupach. Co dzień/ dwa pojawia się nowa notka o tym, co Kasia ugotowała (ostatnio pomidory z tatarem z cukinii, a tak na przekąskę), albo co kupiła (dużo pozowanych zdjęć!), albo o tym, co koniecznie musi kupić, ze względu na nadchodzące trendy (Kasia czyta bowiem dużo Vouge'a, o tym też jest notka).
I tak sobie właśnie myślę, gdzie tu to "easier". Bo jakbym miała gotować Bustosowi knedle, kanapki robić z serem ricotta i zasmażanymi pomidorkami cherry a na śniadanie do łóżka podawać zasmażane kurki i świeży sok pomarańczowy i tak na okrągło, to on by po pierwsze nie uwierzył, ale co ważniejsze, ja bym nie miała kiedy książki poczytać! Ale ok, tutaj to ja się nie znam, wszystkie te cannelloni pod beszamelem, czy inne krewetki w vermucie robi u nas Bustos, bo mi i tak by nie wyszło. Poza tym, spędzanie przy gotowaniu więcej niż 30 minut jest dla mnie zwyczajną stratą czasu. Wybór jest jasny: mrożona pizza, ale za to jest czas Balzaca poczytać, czy film obejrzeć. Ale rozumiem, że inne laski gotują. Ok, chwali się. Jednak dokładając do tego jeszcze nieustanną pogoń za nowymi modowymi trendami ("od dawna szukałam bluzki w kolorze camelowym", tudzież "must have - żółta torebka" - przegląd żółtych torebek w sieciówkach) to już chyba nie ma kiedy pracować! Dla mnie ten blog powinien się nazywać Make life harder. Może jestem źle zorganizowana, ale nigdy nie będę stepfordzką żoną w szpilkach nude i w pudrowych szortach z Zary. Ja po prostu nie mam na to czasu!

piątek, 12 sierpnia 2011

Julio del Torro: Smak mojej parówki

Wczoraj w okolicach drugiej w nocy zdarzyło mi się kupić hot doga w Wild Bean Cafe i powiem wam, że był to naprawdę niezły hot dog, a to za sprawą dobrej jakości parówki. W hot dogu chodzi właśnie o parówkę. Jeśli smakuje jak pies, żadne najzajebistsze dodatki tego nie ukryją. Rejestracja jakości parówki przy pierwszym dziabnięciu była jednak kwestią marginalną. Z pierwszym gryzem przeniosłem się nad morze, gdzie w ciągu ostatnich dwóch tygodni regularnie jadałem hot dogi z dużo słabszą parówką w ramach śniadania na plaży. I powiem wam, że wczoraj dałbym wiele, aby przemienić nocną Warszawę, stację benzynową, stukot butów o bruk i dobrą parówkę w parówkę marną, poranek na plaży i grzęźnięcie bosymi stopami w ciepłym piasku. Szedłbym z dwoma hot dogami do grajdołu za parawanem, a po zjedzeniu mógłbym rozmyślać o tym, czy najpierw wykąpać się w morzu, napić się piwa, zapalić papierosa, poopalać się, zdrzemnąć, poczytać książkę, czy może pozaczepiać dziewczynę, dla której niosłem drugiego hot doga. Ostatecznie kąpiel odłożyłbym na później, najpierw napiłbym się piwa i zapalił, a następnie przykrył biodra dziewczyny ręcznikiem i położył się tak, aby jedną ręką móc trzymać książkę, drugą zaś wsunąć pod dolną część jej stroju kąpielowego. Ten ostateczny cielesno-literacki melanż – czy, jak niekiedy sądzę, mezalians – prawdopodobnie oddający w pełni moje egzystencjalne zapotrzebowania, podczas poranka na plaży – pomimo masy ludzi wokół – nie ma w sobie nic z ekshibicjonizmu, jest raczej naturalną, akceptowalną i radosną igraszką.
I gdy tak prawie że słysząc fale żułem wczoraj tę całkiem smaczną parówkę ze stacji BP, uwierzyłem Proustowi w magdalenkę.

środa, 10 sierpnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Wieczór w Antykwariacie, czyli świat się zmienia

Świat się zmienia. Truizm. Banalne pierdy. Ale się zmienia. Może nie w Anglii, gdzie ludzie odkąd telewizja sięga pamięcią rozładowywali stres lejąc się wzajemnie po mordach, tłukąc policję i uprawiając radosne, spontaniczne plądrowanie sąsiadów z dzielnicy. Wytłumaczenia teraźniejszych zamieszek odwołujące się do ekonomicznych niedostatków i społecznych frustracji są pewnie niepozbawione krztyny prawdy, ale pomijają jeden niezmiernie ważny element. Nudę. Oni po prostu zabijają nudę. Innych może też, przy okazji, ale przede wszystkim nudę. Bo czy rzucanie płytą chodnikową w mundurowych nie może wywołać przyjemnego dreszczyku ekscytacji?

Tymczasem w Polsce agresja pomału wygasa. Przynajmniej u jednego człowieka.
- Codziennie patrzę w lustro i powtarzam sobie: nic nie powiem – przyznał mi się właściciel Antykwariatu. – Ale to się nie da. Weźmy choćby tego ostatniego gościa.
Zaczęło się od tego, że siedząc przy stoliku niedaleko baru nagle usłyszałem jego głos. Odpowiadał klientowi.
- Kiedyś za coś takiego bym pana wyrzucił – oznajmił flegmatycznie, jak człowiek zmęczony bezustanną walką z samym sobą o utrzymanie nerwów na wodzy. Zastrzygłem uszami. Klient coś tam odburknął. – Nie no, ja pana zabiję. Po co pan to mówi? Herbatę? Tu się nie przychodzi na herbatę!
- Jednak bym poprosił – uparł się facet.
- Odradzam. Ale skoro pan tak bardzo chce. Piwa i tak już panu nie sprzedam.
- Wie pan, co on powiedział? – zagadnął mnie Antykwariusz z godzinę później, kiedy zamawiałem ciemnego Budweisera. – Że świat się zmienia. Że kiedyś przychodził tu na herbatę. Po co to mówić takie rzeczy? Co on! Jak on! Przecież państwo tu nie przychodzicie po to, żebym was emablował swoją osobą, prawda? Zostawiam was w spokoju i tylko obserwuję z boku. Więc po co on to do mnie mówił!
Uwielbiam go. Sam dostałem od niego opierdol nie raz. Ale i tak uwielbiam obserwować jego scysje z innymi. Stanowią o klimacie miejsca tak samo jak erotyczne foty, którymi obwieszone są ściany.
- Co polecam? – powtarza często pytanie gości z szorstką szczerością w głosie. Wreszcie koniec z obłudną, obślizgłą kapitalistyczną przymilnością. – Jak to, co polecam? Które piwo uważam za dobre? Wszystkie z karty. Po to ją stworzyłem. Może pan wybrać takie, na jakie ma pan ochotę. I tak, wszystkie są dobre. Bo jakby nie były, to bym ich nie sprzedawał. Czy to nie oczywiste?
- Soku do piwa? Dla ukochanej? Nie ma. Jak ukochana nie lubi piwa, to niech nie pije.

Tym razem zostałem do późna. Bywały takie czasy, że Antykwariat zamykany był o jedenastej. Pomimo tłumu ludzi. Koniec, wypad, idę do domu. Nie tym razem. Tym razem siedzieliśmy tam do trzeciej. Gdzieś w międzyczasie wdałem się z właścicielem w krótką i raczej jednostronną rozmowę na temat kondycji intelektualnej polskiego społeczeństwa. Niedługo później, ku swojemu bezgranicznemu zdziwieniu, Antykwariusz wyszedł na salę z tacą, na której miał pięć pysznych, malutkich drinków. Dla siebie i wszystkich pozostałych w lokalu. Kawa, adwokat i jakieś dwa inne składniki. Na ciepło, oczywiście.
- To ode mnie – powiedział. – Lubię was, więc postanowiłem was poczęstować.
Szczęka mi opadła. Świat się zmienia.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Dziś wiem, że życie cudem jest!

Wakacje. Czas wolny, słońce, dobry nastrój... Wszystko to udziela się każdemu. Jesteśmy uśmiechnięci, problemy schodzą na drugi na plan. Jakoś tak inaczej, tak lepiej.
Nie dalej jak dzisiaj rano, gdy z Julio del Torro udaliśmy się do jadłodajni na pyszne kanapki, siedząc przy stole usłyszeliśmy przepiękny utwór muzyczny. Było to wspomnienie dawnych chwil. Proszę państwa z uśmiechem na twarzy wysłuchaliśmy do końca. “Zamigotał świat” Varius Manx wywołał w nas jakiś dziki młodzieńczy szał. Nastroiło nas to zajebiście wakacyjnie, dlatego po dotarciu do jakiegkolwiek komputera z internetem youtube zawojował głośniki. Nastąpiła playlista z samymi hitami takimi jak De Su - “Życie cudem jest”, Sixteen - “Obudź we mnie Wenus” czy Kasia Kowalska – “Jak rzecz”.

Nie wiem jak ten dzień się skończy, wiem natomiast, że jutro odwiedze Katowice tracąc słuch na Metal Hammer Fest, stąd pewnie dzisiejsze rozluźnienie.

Varius Manx:
http://www.youtube.com/watch?v=7Fa7RNiwFDQ&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=AAXweRAUfPs&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=_2-_AwdeCww

De Su:
http://www.youtube.com/watch?v=3LHBg5rgiI4

Sixteen
http://www.youtube.com/watch?v=E1Tw0hueR6k&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=33O9YHy-8kE&feature=related

Gabryś Fleszar
http://www.youtube.com/watch?v=itMrhTp52BY&feature=related

Artur Gadowski
http://www.youtube.com/watch?v=zWIsG7TznwI&feature=related

Kasia Kowalska
http://www.youtube.com/watch?v=dU6WKCRZbRU

i na koniec pozdrowienia znad morza [dzięki za kartkę!]

niedziela, 7 sierpnia 2011

Catalina Jimenez: jak zginęła królowa Tajlandii

"Na początku dwudziestego wieku królowa Tajlandii płynęła statkiem po rzece wraz z wielką świtą dwórek, lokai, pokojówek, łaziebnych i kontrolerów pożywienia, gdy nagle fala uderzyła w rufę i monarchini wpadła do turkusowych wód Nippon Kai, w której, mimo błagań o ratunek, utonęła, bo nikt nie pośpieszył jej z pomocą. Wyjaśnienie tego faktu, niezrozumiałego dla zewnętrznego świata, dla Tajów było absolutnie oczywiste: tradycja wymagała - i tak jest po dziś dzień - żeby nikt, żaden mężczyzna, ani żadna kobieta, nie dotykał królowej.
Jeśli religia jest opium dla ludu, to tradycja bywa jeszcze groźniejszym środkiem uśmierzającym, po prostu dlatego, że rzadko dostrzega się tę jej złowrogość. Jeśli uznamy religię za opaskę uciskową, pulsującą żyłę i igłę, to tradycja jest znacznie bardziej swojską miksturą: herbatą z dodatkiem zmielonego maku, słodkim kakao z domieszką kokainy, czymś co mogłaby przyrządzić poczciwa babcia. Dla Samada, podobnie jak dla Tajlandczyków, tradycja była tożsama z kulturą, a kultura wiodła do korzeni i były to dobre, nieskalane zasady. Nie oznaczało to, że potrafił żyć zgodnie z nimi, stosować się do nich czy dorastać według ich wymogów, ale korzenie pozostawały korzeniami, a wiadomo, że korzenie są czymś dobrym. Na nic się nie zdało uświadamianie, że zielsko też ma korzenie albo że próchnica zaczyna się w dziąsłach, właśnie od korzeni."

Zadie Smith "Białe zęby".

piątek, 5 sierpnia 2011

Julio del Torro: Sen nocy letniej

Od kilku dni (konkretnie od niedzieli) moja fantazja jest niebywale pobudzona. Wzburzona wręcz. W każdym razie nocami objawia się owe wzburzenie niezwykle jaskrawymi i pełnymi pokrętnych znaczeń snami, tak wyraźnymi, że znakomicie je pamiętam nie tylko nad ranem ale i po kilku dniach.
Zeszłej nocy między innymi przeżyłem tsunami, które nawiedziło zwykłą polską plażę. Następnie stałem się mordercą czyhającym na klatce warszawskiego mrówkowca na trzech innych morderców. Miałem ich rzecz jasna wykończyć, jednak okazali się przedstawicielami mitycznej nacji Ogonów obdarzonymi paranormalnymi siłami, a przy tym najpewniej nieśmiertelnymi, gdyż kule zamiast ich zabić potęgowały tylko ich moce. W każdym razie skończyłem rzucając się samobójczo z siódmego piętra, a w tle obok muzyczki z horrorów rozbrzmiewało przerażające zdanie: „Boisz się naszych ogonów!”.
Tej nocy było nieco mniej katastrofalnie. Najpierw w warszawskich Alejach Jerozolimskich zobaczyłem umierającą afrykańską rodzinę żywcem wyjętą z reportaży Gazety Wyborczej o głodzie i suszy. W kieszeni miałem dwie dychy. Niby dużo jak na rzucenie do kapelusza, ale z drugiej strony – pomyślałem we śnie – kurwa, co to dla mnie, a ile oni sobie za to kupię wody! Gdy podszedłem bliżej okazało się, że to co brałem za krańcowe wycieńczenie, było tylko drzemką na słońcu, a rodzina uchodźców płynnie mówiącymi po polsku sprzedawcami luksusowych jagodzianek... W które to jagodzianki zainwestowałem swoje dwie dychy. Jagodzianki nie zdążyłem jeszcze wprowadzić do paszczy, gdy za moimi plecami rozległy się wystrzały ludzkich pisków. Otóż w międzyczasie Aleje na wysokości między Placem Starynkiewicza a Placem Zawiszy przemieniły się w kanał rzeczny, którym to właśnie przepływała ogromna atrapa Titanica. Zapytałem więc grzecznie ojca, który nagle pojawił się obok mnie, że tatusiu, kurwa, co tu robi Titanic? Na co tata odpowiedział, że płynie do nas (w rzeczywistości mieszkam przy Zawiszy). - Jak to do nas? – dalej dopytywałem. – No do nas – odparł tata – rodzina z Płocka (w rzeczywistości w Płocku żadnej rodziny nie mam i nie miałem). – Ale dlaczego płyną atrapą Titanica? – No wiesz synku, oni po prostu nie mają klasy. Wiesz, Płock. Prostactwo.

No. Takie to mam właśnie ostatnio sny.
PS Płocczan wszystkich pozdrawiam i przepraszam za moją oskarżycielską podświadomość.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Rodolfo Bardonado: Gdzieś między Cieszynem a Zakopanem

Od kilku dni nieprzerwanie przemierzam Polskę w ślad za barwnym peletonem Tour de Pologne. Teraz jestem gdzieś w drodze do Zakopca. Podróż to świetny sposób na przyjrzenie się z bliska choćby polskim hotelom. Śpię w całkiem dobrych, niby wszystko na tip-top, ale zawsze jest jakieś ale...
W hotelu w Ossie kilka dni temu po skończonej robocie skoczyliśmy na piwko. Kumpel się szarpnął i powiedział "Ja stawiam". I postawił. Rachunek za trzy Żywce 36 złotych. Kolega dał pięć dyszek, a sprytny barman, któremu bym przypierdolił (gdybym sam płacił) powiedział, że wyda ale bez czterech złotych bo nie ma drobnych. Dorzucił jeszcze, że przecież warto wesprzeć biednego studenta. Nie dość że cham to jeszcze piwa nalał pod kreską. Skoro już piwko stało się jeszcze bardziej nieprzyzwoicie drogie kumpel poprosił o dolanie. Barman dolał tak, że piwo się rozlało. "Nalałem od serca" - powiedział wycierając szklankę brudną ścierką. Piwo wyjątkowo mi się odbijało.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Gdzie mieszka owca?

Każdy ma to, na co sobie zasłużył. Ja akurat mam całkiem nieźle. Mieszkanie w bloku ma plusy i minusy to wiadome. Darcie ryja do trzeciej nad ranem może być niewygodne dla sąsiadów. Ja jednak trafiłem w całkiem dobry rój. Żyjemy sobie w zgodzie z otoczeniem, wspólnie pijemy, wspólnie balujemy, wspólnie gadamy... wspólnie tworzymy zespół Justyna & spółka.

Zawsze znajdzie się czarna owca. Tym razem mieszka pod siódemką. A skoro o siódemce mowa to przypominam, iż CATRINAS #7 od 25/07/2011 jest dostępny na naszej stronie http://catrinas.pl/index.php?dzial=download

A u Ciebie gdzie mieszka czarna owca?