poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Bustos Domecq: Urlop kontratakuje

Jakoś tak wyszło, że te wakacje musiałem przeżyć bez urlopu. Coś się gdzieś po drodze pogmatwało i teraz siedzę jak ten debil w robocie, opuszczony niecnie przez jedyną osobę, która mi tu pomagała (oczywiście jest zastępstwo, ale wymienienie młodej dziewczyny na młodego faceta to zawsze kiepski interes) z nawałem obowiązków, pracy i rosnącą kolejką zaległości. Nie pomaga żaden weekend, bo w weekend trzeba odreagować, a jak odreagowywać, to hucznie. I tak potem w niedzielę budzi się człowiek zmęczony, cały dzień jakiś niewyraźny chodzi, chory jakiś, sponiewierany. A potem jest poniedziałek i wszystko zaczyna się od nowa - nawał obowiązków w pracy, druga tura w domu, nad głową zobowiązania podjęte w przypływie optymizmu i dobrego samopoczucia... Jakbym miał gdzieś wbudowany wyświetlacz, to by pokazywał, że moja bateria się wkurwiła, pojechała na Seszele i że mnie serdecznie pozdrawia spod palmy.

Czasem jednak trafi się jakiś dłuższy weekend, jak ten ostatni, kiedy w poniedziałek czciliśmy Matkę Boską Zielną. Żeby uczcić ją należycie postanowiłem wyjechać do Grodkowa, małej mieściny koło Wrocławia, w której raz do roku spotykają się znajomi z całego kraju w jednym celu: żeby pić. Do Wrocławia dotrzeć wcale nie jest łatwo, pociągi jeżdżą tam bez przekonania, jakby wcale nie chciały dotrzeć do celu, samochodem jest daleko, a jeśli w dodatku samochód pozbawiony jest i radia i towarzystwa, to z dwojga złego lepiej ślamazarny pociąg.

Gorzej jeśli pociąg zamiast planowych 7 godzin jedzie godzin 12 i dojeżdża do Wrocławia o godzinie 00.30, kiedy nie ma żadnej opcji żeby się z niego wydostać. Gorzej, jak trzeba 7 godzin siedzieć na dworcu w oczekiwaniu na pierwszy PKS. Dobrze, że miałem pod ręką Nabokova, bo chyba bym ocipiał do reszty. Potem krótka kimka w PKSie do Grodkowa, dojazd na 8 rano i pierwsze piwo. A potem drugie, trzecie, a potem rytuały na cześć Matki Boskiej Zielnej, obiad, i znów piwko. I tak do 4 nad ranem. Potem znowu krótka kimka, i znowu w drogę - do Warszawy. Tym razem Intercity, żeby już się nie wkurwiać. I to pierwszą klasą, bo w drugiej nie było wolnych miejscówek. 170 zł psu w dupę. W dodatku pierwsza klasa w polskim Intercity polega na tym, że klimatyzacja nasuwa jak oszalała i trzeba w środku lata siedzieć w grubym swetrze, oba kible w wagonie zamknięte są na głucho a razem z tobą jedzie jakiś nowobogacki grubas w koszulce U2 i w skarpetkach do mokasynów.

Nie ma to jak aktywny wypoczynek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz