środa, 10 sierpnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Wieczór w Antykwariacie, czyli świat się zmienia

Świat się zmienia. Truizm. Banalne pierdy. Ale się zmienia. Może nie w Anglii, gdzie ludzie odkąd telewizja sięga pamięcią rozładowywali stres lejąc się wzajemnie po mordach, tłukąc policję i uprawiając radosne, spontaniczne plądrowanie sąsiadów z dzielnicy. Wytłumaczenia teraźniejszych zamieszek odwołujące się do ekonomicznych niedostatków i społecznych frustracji są pewnie niepozbawione krztyny prawdy, ale pomijają jeden niezmiernie ważny element. Nudę. Oni po prostu zabijają nudę. Innych może też, przy okazji, ale przede wszystkim nudę. Bo czy rzucanie płytą chodnikową w mundurowych nie może wywołać przyjemnego dreszczyku ekscytacji?

Tymczasem w Polsce agresja pomału wygasa. Przynajmniej u jednego człowieka.
- Codziennie patrzę w lustro i powtarzam sobie: nic nie powiem – przyznał mi się właściciel Antykwariatu. – Ale to się nie da. Weźmy choćby tego ostatniego gościa.
Zaczęło się od tego, że siedząc przy stoliku niedaleko baru nagle usłyszałem jego głos. Odpowiadał klientowi.
- Kiedyś za coś takiego bym pana wyrzucił – oznajmił flegmatycznie, jak człowiek zmęczony bezustanną walką z samym sobą o utrzymanie nerwów na wodzy. Zastrzygłem uszami. Klient coś tam odburknął. – Nie no, ja pana zabiję. Po co pan to mówi? Herbatę? Tu się nie przychodzi na herbatę!
- Jednak bym poprosił – uparł się facet.
- Odradzam. Ale skoro pan tak bardzo chce. Piwa i tak już panu nie sprzedam.
- Wie pan, co on powiedział? – zagadnął mnie Antykwariusz z godzinę później, kiedy zamawiałem ciemnego Budweisera. – Że świat się zmienia. Że kiedyś przychodził tu na herbatę. Po co to mówić takie rzeczy? Co on! Jak on! Przecież państwo tu nie przychodzicie po to, żebym was emablował swoją osobą, prawda? Zostawiam was w spokoju i tylko obserwuję z boku. Więc po co on to do mnie mówił!
Uwielbiam go. Sam dostałem od niego opierdol nie raz. Ale i tak uwielbiam obserwować jego scysje z innymi. Stanowią o klimacie miejsca tak samo jak erotyczne foty, którymi obwieszone są ściany.
- Co polecam? – powtarza często pytanie gości z szorstką szczerością w głosie. Wreszcie koniec z obłudną, obślizgłą kapitalistyczną przymilnością. – Jak to, co polecam? Które piwo uważam za dobre? Wszystkie z karty. Po to ją stworzyłem. Może pan wybrać takie, na jakie ma pan ochotę. I tak, wszystkie są dobre. Bo jakby nie były, to bym ich nie sprzedawał. Czy to nie oczywiste?
- Soku do piwa? Dla ukochanej? Nie ma. Jak ukochana nie lubi piwa, to niech nie pije.

Tym razem zostałem do późna. Bywały takie czasy, że Antykwariat zamykany był o jedenastej. Pomimo tłumu ludzi. Koniec, wypad, idę do domu. Nie tym razem. Tym razem siedzieliśmy tam do trzeciej. Gdzieś w międzyczasie wdałem się z właścicielem w krótką i raczej jednostronną rozmowę na temat kondycji intelektualnej polskiego społeczeństwa. Niedługo później, ku swojemu bezgranicznemu zdziwieniu, Antykwariusz wyszedł na salę z tacą, na której miał pięć pysznych, malutkich drinków. Dla siebie i wszystkich pozostałych w lokalu. Kawa, adwokat i jakieś dwa inne składniki. Na ciepło, oczywiście.
- To ode mnie – powiedział. – Lubię was, więc postanowiłem was poczęstować.
Szczęka mi opadła. Świat się zmienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz