środa, 17 sierpnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Pełna profeska

Jeszcze w czwartek wieczorem tłumaczyłem mojemu bratu, że staję się profesjonalnym, branżowym dziennikarzem, czyli odpowiednikiem średniej klasy piłkarza gdzieś z czwartoligowego grajdołu. I nie miałem na myśli swojej działalności w Catrinas. Mój profesjonalizm – dowodziłem – objawia się tym, że nie mam pojęcia o czym piszę i nie przykładam się do stylu, ponieważ naczelni i tak przenicują cały tekst rozbebeszając moje myśli, obracając je w pył i tworząc ze zdecydowanie moich własnych słów wypowiedzi znanych prezesów. Mój profesjonalizm – perorowałem przy Żywym w kuchni mieszkania na Rynku Nowego Miasta – to także kwestia nastawiania. Ja na przykład przestałem już z drżeniem tyłka prześwietlać firmy, na których konferencje się udaję, nie interesują mnie ani ich osiągnięcia w dziedzinie ekologii, ani nadmiernie opłacane zarządy, ani małe grzeszki podatkowe. Interesuje mnie tylko catering. I materiały prasowe. Pierwsze, ponieważ płaca branżowego dziennikarza z zasady chyba uwzględnia to, że na konferencjach zwyczajowo podaje się przekąski. Pracodawcy najwidoczniej wychodzą więc z założenia, że wyżywienie da się zorganizować bez naruszania płacy, więc w płacy część wyżywieniową wykasowano. Materiały prasowe interesują mnie o tyle, że są w nich gadżety. To taka forma korupcji w mikroskali, albo raczej w skali makro, ale z użyciem mikro łapówek. My wam damy nic nie znaczący prezencik, a wy o nas ładnie napiszecie. Po kilku miesiącach pracy w charakterze dziennikarza branżowego zebrałem już sporą kolekcję pen-drive’ów, dwa kubki-termosy, kolejne dwa portfele i piersiówkę, której nie używam z tych samych powodów, dla których interesuję się cateringiem.

Jako profesjonalny dziennikarz branżowy nie sprawdzam też dwa razy miejsca konferencji. Zapisuję tylko w telefonie czas i miejsce akcji, ale potem też do niego nie zaglądam, ponieważ przez sam akt zapisywania zapamiętuję to już bezbłędnie. Chyba, że akurat wróciłem z sześciotygodniowej przerwy. Jak ostatnio. W piątek rano ze zdziwieniem odkryłem na przykład, że spotkanie, na które mam się udać, nie jest o dwunastej, tylko w pół do jedenastej i nie w Ryni nad Zegrzem, tylko sto osiemdziesiąt kilometrów dalej, w Rynie, pod Giżyckiem. Absolutna profanacja dziennikarstwa, czyli pełna profeska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz