sobota, 24 grudnia 2011

Alejandro Veraç: W Wigilię Bożego Narodzenia

Tak całkowicie przypadkowo i bez żadnej konkretnej okazji, w imieniu swoim i całej redakcji, życzę milionom czytelników Catrinasbloga rubasznego karpia i innych smakowitych kąsków przy wigilijnym stole, a w Nowym Roku pełnej zamrażarki zimnej wódeczki, niedzielnych poranków bez kaca, spektakularnych podbojów miłosnych, sukcesów seksualnych zwieńczonych udanym szczytowaniem i wielu niezapomnianych przeżyć przy lekturze naszych postów.

piątek, 23 grudnia 2011

Julio del Torro: Tajemnica Złotego Pociągu

Sprzeczaliśmy się z Bustosem w kwestii... Nieważne, chodziło o literaturę, sytuacja miała miejsce przed knajpą, na papierosie, po paru piwach, więc dysputa była zażarta. W pewnym momencie padło hasło „kryminał”, akurat, gdy przechodził obok nas facet zbierający po knajpach szkło.
- Kryminał? – powiedział patrząc na mnie. - A zna pan takie nazwisko, Aghata Christie?
Nie, kurwa, pierwsze słyszę...
- Coś tam słyszałem – odpowiedziałem.
- A wie pan, kim by jej mąż?
I tu mnie zagiął. Bustosa zresztą też. Nie mieliśmy pojęcia.
- Był archeologiem – wyjaśnił nam. - A ja też studiowałem archeologię. Znam Syrię, znam Bliski Wschód. Studiowałem pod tym i pod tamtym (tu padały nazwiska, być może znane, które też nic nam nie mówiły). A pewnego razu jechałem pociągiem... Tak zwanym Złotym Pociągiem z Londynu do Stambułu. Przez Bułgarię jechaliśmy. I wiecie, panowie, co się stało?

A teraz pokrótce, jaka była nasz recepcja. Otóż staliśmy na fajku, gadaliśmy o literaturze, aż tu nagle przypałętał się żul erudyta, co to zna Chrisie, no ja pierdolę. Po chwili jednak okazuje się, że żul nie jest imbecylem, że coś tam wie, coś tam przeżył, robi się coraz ciekawiej... Aż tu nagle magiczny Złoty Pociąg w kontekście Aghaty Christie i jej „Morderstwa w Orient Expressie” i pytanie „czy wiemy, co się stało?”, czyli, że zaraz poleje się krew, znajdą zasztyletowane ciało, albo chociaż w oddali zawyje pies Baskervillów (w końcu nie tylko Christie pisała kryminały). Tak więc nasza reakcja sprowadzała się do: „No gadaj, facet, co tam się stało?!”.

- I wiecie, panowie, co się stało? W Sofii uwaliliśmy się jak świnie!
Co powiedziawszy, nasz Hercules Poirot odszedł.

czwartek, 22 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Świąteczna zawierucha

Tytuł nie ma co prawda żadnego przełożenia na krótką i zabawną (przynajmniej dla mnie) treść. Choć oczywiście z powodu zbliżających się Świąt jestem zabiegany. Ilość przedwigilijnych Wigilii, na których popija się trunki jest w tym tygodniu przeogromna, a jeszcze trzeba pracować. W ramach obowiązków służbowych czytałem ostatnio Przegląd Sportowy. Nasz sędzia piłkarski - niejaki pan Borski trafił do europejskiej superligi arbitrów, co oznacza, że będzie mógł prowadzić na przykład mecze Ligi Mistrzów. Przy tej okazji gazeta przypomniała, że dotychczas tylko czterech polskich sędziów dostąpiło tego zaszczytu. Byli to (cytuję za Przeglądem) Zbigniew Przesmycki, Ryszard Wójcik a także Jacek G. i Grzegorz G. Takie fifty-fifty...

środa, 21 grudnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Okultyzm dla średniozaawansowanych

Na okultyzm dla średniozaawansowanych zapisałem się przez internet. Nie byłem na wprowadzającym kursie przygotowawczym, ale organizatorzy napisali, że jeśli ktoś czuje się na siłach, może przystąpić od razu do części zasadniczej. Zerknąłem na sylabus. Nie wyglądał groźnie. Uznałem, że dam radę. Nabyłem zalecaną literaturę składającą się z „Szatańskich wersetów”, legendarnej, wielotomowej historii młodocianego czarnoksiężnika oraz wydanej przez wydawnictwo Medium w serii „Alchemia zdrowia” książki Caroline Myss pt. „Anatomia zdrowia. Siedem poziomów siły i uzdrawiania”. Oczywiście nie po to, żeby uzdrawiać, ale żeby wiedzieć, przeciwko czemu będziemy walczyć. Zdobyłem też rekwizyty, choć to wymagało trochę więcej zachodu. Zestaw do spuszczania krwi z noworodków, czyli nóż i specjalnie profilowaną wanienkę, udało mi się dostać w sklepie żydowskim w Al. Jerozolimskich, koło palmy. Amulety – gwiazdę chaosu z onyksem i koło zaklęć magicznych – znalazłem w sieci.

Pierwsze zajęcia trochę mnie rozczarowały. Klęczeliśmy w Podziemiu, w sali numer 4, tworząc z naszych ciał Złowrogi Półksiężyc. Kapłan, w czarnych jak piekło szatach liturgicznych, rozpoczął od powolnej inkantacji przeplatanej odczytami z tomu pierwszego świętej księgi.
- Dominus et Domina Dursley, qui vivebant in aedibus Gestationis Ligustrorum numero quattuor signatis... – mruczał.

Potem wprowadzono psa. Psa? – pomyślałem zawiedziony wyciągając nóż. To już we współczesnych galeriach sztuki znajdzie się bardziej interesujące instalacje. W CSW zamknięto ostatnio w szklanej sferze Żyda i Araba, żeby zobaczyć co się stanie. Nic się nie stało. Jeden położył się z jednej strony, drugi z drugiej. Nawet nie zetknęli się nogami. Symboliczna nuda. Ostatecznie pogodziłem się z myślą, że wypatroszymy kundla. W końcu to dopiero pierwsze zajęcia – uznałem. Nie za dużo na raz. Ale nawet tego nie było! Pies, jak się okazało, nie był częścią kursu. Należał do któregoś z uczestników z sali obok i zaplątał się u nas przez przypadek. Zakończyliśmy zbiorową modlitwą w intencji suszy. Wszystko razem – strata pieniędzy.

wtorek, 20 grudnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Kryzysowa narzeczona

Kryzys dopada wszystko i wszystkich. Ja akurat daleki jestem od popadania w depresję i inne kryzysy, jednak ostatnio kilka już zaistniało. Kryzys Eurolandu, Grecja, Egipt, Hiszpania...
Na podstawie obrazów, jakie zaobserwowałem wczoraj, przewiduję kolejne i to szybciej niż się spodziewałem. Czy zauważyliście, że cena wachy przeszła samą siebie? Diesel droższy od zwykłej 95-tki?! Ten kraj schodzi na psy. Diesel kosztuje średnio 5,69... a maksymalnie 5,74, przy czym najtańsza 95-tka 5,53. Ludzie, co za paranoja, się pytam?! Z czego dobre 40% tej ceny to jakieś chore podatki! Ręce same się w dupę chowają. Z pracą coraz trudniej, a zarobki w dół, nie w górę.

Zresztą z pracą w tym kraju zawsze było tak samo. Trudno bez znajomości znaleźć coś fajnego i jeszcze dobrze zarabiać. No chyba, że jest się długonogą, śliczną i cycatą blondynką – względnie brunetką – ze znajomością kilku języków, przynajmniej z dwoma fakultetami... no albo chociaż z pojemnymi ustami i twardymi kolanami...

A wracając do kryzysu. Ten dopada nawet kawały o znajdowaniu pracy...
Pewna aktorka opowiada koleżance o niedawnym obiedzie ze znanym reżyserem:
- Pokazał mi scenariusz. Wiesz, główna rola jakby dla mnie stworzona.
Potem poszliśmy do niego, żeby omówić zamysł filmu. I w trakcie rozmowy ten bydlak mi mówi, że widzi mnie w roli pokojówki, która na ekranie nie wypowiada ani jednego słowa!
- No i co? - pyta koleżanka.
- No wiesz, roześmiałam mu się prosto w jajca!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Bustos Domecq: Zabić kota (i dwa psy)

Ostatnio nie mogę się uwolnić od tekstu piosenki, której słuchałem pewnie gdzieś w liceum. Leci to tak:

Kota schwytaliśmy w kącie śmietnika
Łeb mu wcisnąłem w mokrą grudę żwiru
Dziesięcioletni mój przyjaciel Świrus
Wstrzymując oddech - użył scyzoryka.

Zwierzak się szarpał, krew wsiąkała w żwir,
Fruwała w kłakach wystraszona sierść.
Rozwarła się pod ostrzem kocia pierś
W łysiny płuc i śliski kiszek wir.

Wiotczał pod dłonią protest żywych sił
Łomotał w sercu zachwycony lęk,
Aż o żywotach kota dziewięciu przesąd pękł
W cynobry nerwów i błękity żył.

Takie wspomnienie nić pamięci mota.
Świrus chirurgiem został, znanym w kraju
I wie, gdzie życia kończy się istota;
Ja pisze wiersze o śmierci Rodzaju...

Wiele zawdzięcza ludzkość męce kota.


Nie jest to wbrew pozorom wolne tłumaczenie z Cannibali, jest to wiersz Jacka Kaczmarskiego. Autobiograficzny czy zmyślony, z pewnością mocny siłą obrazowania. A przypomniał mi o nim inny artysta, o którym ostatnio przypomnieli sobie internauci z kwejka, gdzie kilka dni temu pojawiło się takie oto cuś:


http://i1.kwejk.pl/site_media/obrazki/2011/12/6705791ee2ab83dd72cd4f54189ef2af.jpg?1323963928



Ilość bzdur przy okazji tej "petycji" jest niepojęta. Otóż nikt nie stwierdził i nie udowodnił, że pies zdechł (lista osób pewnych że nie zdechł jest dość wątpliwa i oczywista, bo to sam Vargas i właścicielka galerii, ale zarzuty trzeba udowodnić). Po drugie na Biennale Vargas został zaproszony z inną pracą. Po trzecie nikt nikogo nie zagłodził a i trudno stwierdzić, czy ktokolwiek kogokolwiek głodził. Po czwarte jeśli pies zdechł, to jak każdy inny wycieńczony przybłęda: gdzieś pod płotem, a nie - jak sugeruje rezolutny internauta - "na oczach >>znawców<<". Po piąte w końcu, jeśli się nad tym chwilę zastanowimy, tak z zachowywaniem zdrowego rozsądku, a nie rozemocjonowani na widok chorego zwierzęcia jak 14-latka po pierwszej miesiączce to przecież jedyny realny scenariusz jest taki, że owszem - wzięli brzydkiego, chorego psa z ulicy, przywiązali go do ściany galerii, która jest otwarta w określonym czasie, a nie 24h/dobę, po czym po zamknięciu psa poili i karmili, pewnie nawet jakiś galeryjny cieć go głaskał i z nim gadał, bo niby czemu nie.

To wszystko świadczy dla mnie o tym, jak potrzebna była praca Vargasa - wszystkie te petycje i zarzuty biorą się przecież z niepojętego dla ludzi estetycznie zestawienia biednego, chorego psa ze słowem "sztuka". Oczywiście żaden z tych święcie oburzonych nie weźmie do domu pchlarza z rynsztoka, bo mu zakłaczy nowy dywan z Ikei, za to może się zalogować do neta i bez najmniejszej znajomości całej sprawy obsobaczyć gościa za sadyzm i niezdrowe fascynacje, przy okazji tworząc kolejną wersję definicji Sztuki która przecież jest jedyna i wiadomo jaka.

I symptomatyczne jest to, że najbardziej stanowcze opinie o sztuce mają ludzie, którzy o sztuce gówno wiedzą.

niedziela, 18 grudnia 2011

Catalina Jimenez: święta idą

Mimo że śnieg tej zimy pada tylko w googlach ("let it snow" trzeba wpisać), święta się zbliżają. Nigdy mnie to jakoś za bardzo nie jarało, właściwie nawet w ogóle. Jako niewierząca kompletnie w nic nie bardzo mnie to jakoś duchowo obchodzi. Nie przeżywam. Natomiast, skoro i tak wyjeżdżam w każdą Wielkanoc, to Boże Narodzenie spędzam z rodziną, jak każdy. Nawet to lubię, jest czas pogadać, napić się, obejrzeć jakąś ckliwą, romantyczną, świąteczną komedię, na chwilę się zatrzymać. Całkiem miło. W tym roku Wigilię spędzamy jednak u Bustosa. W związku z tym kilka dni temu byłam świadkiem takiej rozmowy telefonicznej Bustosa z jego mamą. Świadkiem był również Adam, który akurat odbierał od nas fotel i na tę okoliczność upiliśmy się we trójkę:
Mama Bustosa: Zróbcie sushi na Wigilię, ok?
Bustos: Hm... Sushi?? dla tych stu osób to nas chyba nie stać... poza tym ciężko to na stole postawić, z tym wasabi i sosem sojowym? Bez sensu oraz nie ma mowy. Ale możemy zrobić na obiad, obiad jemy w Wigilię zawsze w mniejszym gronie niż kolację, a nie zawsze to musi być śledź z ziemniakami.
Mama Bustosa: Ale babcia tego nie zje, to będzie głodna.
Bustos: No to będzie.
Mama Bustosa: Synek!
Bustos: No to nie wiem.
Wyjście nieoczekiwanie znalazł Adam: Powiedzcie babci, że to taka tradycyjna potrawa z Kresów.
I tak w tym roku jedynym moim kulinarnym wkładem w Wigilię będzie sushi. Kuchnia fusion.

sobota, 17 grudnia 2011

Alejandro Veraç: Catrinasowy kącik filmowy

Co jakiś czas Bustos raczy nas recenzją kolejnej filmowej masakry, zrodzonej z niemego wołania o eutanazję jej twórców. Abstrahując od niewybrednego gustu i wrodzonego masochizmu (z pewnych źródeł wiem, że płaci za bilety) mojego serdecznego compadre skromnie uważam, że catrinasowy kącik filmowy powinniśmy powiększyć o kilka kultowych produkcji. Bezapelacyjnie jedną z nich, dla mnie osobiście kompletnie bezkonkurencyjną, jest „Klasa 1999”, która miała premierę w 1990 roku, w reżyserii Marka L. Lestera (twórcy m. in. klasyki kina akcji „Commando” z nieśmiertelnym Arnim Schwarzeneggerem). W tej mrożącej krew w żyłach opowieści swoje umiejętności aktorskie wznoszą na szczyty Himalajów między innymi takie tuzy jak Malcolm McDowell czy Darren E. Burrows, więc z całą pewnością jest to nietuzinkowa produkcja (Malcolm, jako Alex DeLarge w „Mechanicznej pomarańczy” Stanley’a Kubricka był wszak przecież bezbłędny).

Aby nie zdradzać wam zbyt wiele sekretów, nie odkrywać wszystkich smaczków tej wiekopomnej produkcji wspomnę tylko, iż fabuła filmu przenosi nas do USA niedalekiej przyszłości, gdzie całymi połaciami miast zawładnęły bezwzględne, żądne krwi młodzieżowe gangi (żywcem wyjęte z „Mad Maxa”). Szkoły, rozsiane po poszczególnych strefach walki, przeistoczyły się w bohatersko bronione twierdze. Dyrektor jednej z placówek wraz z pewnym nie do końca zrównoważonym psychicznie naukowcem, pragnąc przeciwstawić się fali przemocy, wprowadzają nowatorski program nauczania oparty na cybernetycznych belfrach, którzy żelazną dyscypliną mają zaprowadzić ład i porządek. Mamy więc do czynienia z kunsztownym połączeniem Frankensteina z Terminatorem. Finał zapowiada się iście epicko. Podczas naszej podróży przeżyjemy wiele niespodziewanych zwrotów akcji, osobistych dramatów naszych młodocianych bohaterów, takich jak: rozterki miłosne, wielkie przyjaźnie wykute w boju, czy wykluczenia wybijających się jednostek z ich zatęchłych społeczności. Efekty specjalne wbiją nas w fotele. Emocje i uczucia tryskające z ekranu doprowadzą nas do łez.

Reasumując, jest to kino na najwyższym światom poziomie, jego twórcom udało się stworzyć prawdziwego golema: quasipsycho-science-fiction-narkohorror z domieszką romansu familijnego. Czesze mózg, zwęgla szare komórki, wgryza się w łepetynę, jak Hindus w carry!

piątek, 16 grudnia 2011

Julio del Torro: Sprawdź, czy jesteś wariatem

Zazwyczaj wkurwiają mnie wypowiedzi zawierające zwrot "żyjemy w takim kraju", bez względu na to, czy jest on punktem wyjścia danej wypowiedzi, czy też pointą. Zazwyczaj wkurwiają, a niekiedy bawią, tym bardziej, że poza naszym polskim narzekaniem zdarza mi się słyszeć to samo nudne "no, kurwa, właśnie w takim kraju żyjemy" z ust Argentyńczyków, Anglików, Francuzów, czy Australijczyków... Ale ja nie o tym.

Jest taki sklepik na Grochowie, w którym zakupuję wiktuały śniadaniowe 4-5 dni w tygodniu. I przy tym sklepie kręci się tradycyjny podsklepowy żul. No. Ostatnio spotkałem go na przystanku zrobionego jak szpak. Dostrzegł mnie, podszedł, rzekł:

- A my się znamy, bo ja pod sklepem zamiatam, a ty z narzeczoną chodzisz, bardzo ładną, no to się znamy, nie? To skoro się znamy, to może dałbyś mi papierosa?
- Rzeczywiście znamy się znakomicie – odparłem. – Można wręcz powiedzieć, że starzy z nas kumple...

Facet nie dostrzegł sarkazmu tylko jął się radośnie przytulać, ewidentnie wzruszony tym, że i ja sądzę, że nasza bliskość jest czymś bardziej niż oczywistym. No więc poczęstowałem go tym papierosem, w zamian – podczas oczekiwania na autobus – będąc uraczonym biograficzną opowieścią mojego ledwo utrzymującego się na nogach nowego kumpla.

Opowiadał, że tak życie się potoczyło, że mieszka na działkach, ale jest ciepło i z telewizorem, więc generalnie gitara. Mówił, że zamiata pod dwoma sklepami i ma za to stówkę tygodniowo plus jakieś jedzenie i zniżkę na wódeczkę, więc żyć, nie umierać. Opowiadał o swoich zanikach pamięci, ale o tym nie mówił zbyt długo, bo gdy podpalałem mu drugiego papierosa, rozkojarzył się i zapomniał, o czym mówił. A później powiedział, że raz przestał pić – po dwunastu latach brawurowego alkoholizmu. Że już prawie wyszedł na ludzi, ale wtedy to – dwa dni po ostatniej flaszce – poszedł na jakieś badania, wyszło, że z głową ma nie najlepiej i zamknęli go na jakiś czas do czubków. W zakładzie pić się chciało niemożebnie, więc gdy tylko go wypuścili od razu się urżnął i po dziś dzień nie wytrzeźwiał.

Przyjechał autobus, przejechaliśmy wspólnie dwa przystanki i mój kompan sobie poszedł. A teraz, jaki z tego morał, czyli pointa ze spotkania, czyli mocne zakończenie, czyli w jakim kraju żyjemy… Aż se trzy razy w "enter" pierdolnę, a co?!


Żyjemy w takim kraju, że jeśli po dwunastu latach ciągłego chlania nagle przestaniesz, z miejsca uznają cię za wariata.

czwartek, 15 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Podpłomyk, kurwa!

Tradycja w narodzie umiera. Żołądki większości z nas przeżarte są zachodnim fast-gównem, wszechobecnym kebabem, a w przypadkach bogatszych sushi. Krewetki i ośmiornice wyparły gęsi i kaczki, schabowy chowa się przed chuj wie czym z dziwnego mięsiwa, a słowo carpaccio wstawia się już przed wszystkim. Carpaccio z buraków na przykład…Kurewsko wykwintne danie…
Nie zrozumcie mnie źle. Sam bardzo lubię opierdolić coś nowego o ciekawym smaku i niekoniecznie chcę od razu jechać do innego kraju, żeby skosztować frykasów tamtejszej kuchni. Lubię inne smaki i doceniam, że w Polsce może wreszcie zjeść smacznie i ciekawie. Nie daje mi jednak spokoju to, że nie mamy już żadnej wiedzy o tym co staropolskie. O istnieniu tego problemu przekonałem się kilka dni temu podczas wizyty na świątecznym jarmarku na warszawskim Starym Mieście, gdzie wzorem poprzedniego roku chciałem zjeść smacznego podpłomyka. Kupiłem fajnego z boczkiem, posmarowałem sosem czosnkowym, dorzuciłem szczypiorek i stałem sobie obok stoiska pałaszując ze smakiem i niestety także słuchając uroczych komentarzy. Najpierw przechodzące obok starsze panie wzgardziły ofertą gastronomiczną, bo przecież nie będą jeść pizzy na świątecznym jarmarku. Co innego rodzina z dzieckiem: „Patrz Piotruś, pizza. Chcesz pizzę? Gnojarz oczywiście nie marzył o niczym innym tylko właśnie o kurwa pizzy. Pewnie gdyby się dowiedział, że je podpłomyka przeżyłby szok. Za chwilę obok błysnął flesz. To miły pan pozował do zdjęcia krzycząc, że musi mieć fotkę z tym fajnym piecem do pizzy. Umarłeś podpłomyku! Ku pokrzepieniu – na szczęście nasze wątroby trujemy wciąż po polsku, choć wino uporczywie walczy z wódką o palmę pierwszeństwa.

środa, 14 grudnia 2011

Fidel C. de Izquierdas: Czyn bohaterski

Jakiś czas temu Mariusz Szczygieł opisał w swojej książce te subtelne różnice między Polakami a Czechami, które na dobrą sprawę z jednej słowiańskiej braci czynią istoty z odrębnych galaktyk. Polacy na przykład żyją w galaktyce patosu, wiecznych zwycięstw moralnych, zaplutych zdrajców i przede wszystkim nielimitowanych czynów bohaterskich. O czym przypomina się nam przy każdej rocznicy. A Czesi?

„- A wy, Polacy, to chyba nami trochę pogardzacie? – powiedział ni stąd ni zowąd.
- Ja na pewno nie, proszę pana, czeski ruch oporu dokonał przecież rzeczy niebywałej… (Wiedziałem, że chodzi mu o kwestie zasadnicze). – Zabić ulubieńca Hitlera, to jest dopiero bohaterstwo! – dodałem, bo znam historię zamachu na protektora Czech i Moraw, Reinharda Heydricha, o przydomku Archanioł Zła, który w szczegółach wymyślił Holokaust.
- Ale czym tu się chwalić? – zaoponował taksówkarz. – Heydrich nie jechał w pancernym wozie, tylko w otwartym kabriolecie, to i łatwiej go było trafić.
- No, ale udało się wam go zabić!
- Ale bez przesady. Jechał bez żadnej eskorty, a trasy nie pilnowały żadne patrole.
- No, ale nie przeżył!
- Tylko dlatego, że sam ułatwił sprawę. Jak pierwszy zamachowiec próbował strzelić, to Heydrich, zamiast na gaz i uciekać, dał rozkaz zatrzymać się. Podał się więc nam na talerzu, proszę pana. Czym się tu zachwycać?
- No, ale jednak go zabiliście.
- Ale to wcale nie jest takie pewne, bo pistolet maszynowy pierwszego zamachowca nie wystrzelił i do dziś nie wiadomo dlaczego. Dopiero drugi rzucił w stronę samochodu granat.
- No i dzięki temu zabiliście prawą rękę Hitlera.
- Ale bez przesady, Heydrich nawet się nie bronił. Kiedy wyskoczył z wozu i chciał strzelać, okazało się, że w jego pistolecie nie było magazynku.
- No, ale udało się wam go zabić.
- A gdzie tam! Umarł tydzień później w szpitalu. Kiedy wskoczył do samochodu po ten magazynek, już tylko usiadł na siedzeniu, bo od bomby miał połamane żebra, które wbiły mu się w śledzionę. I tak naprawdę umarł potem na sepsę.
Proszę państwa, powiem szczerze: niełatwo w Czechach dokonać bohaterskiego czynu.”

Mariusz Szczygieł, Zrób sobie raj, Wołowiec 2011

wtorek, 13 grudnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Świąteczna Tarja

Jak powszechnie wiadomo gotyk to nie tylko styl w architekturze i innych dziedzinach sztuk plastycznych. To również muzyka i cała kultura wkoło niego.
Przyjęło się, że muza musi być smutna, niekoniecznie wolna i melancholijna. To zazwyczaj śpiewane liryki, co powoduje, że odbierane są jako poezja śpiewana przez zazwyczaj ładne wokalistki. Pomalowane na czarno, ubrane na czarno, śpiewające na czarno i sam Szatan wie co jeszcze jest u nich czarne. Czarne długie suknie, wkoło świece... w sumie popadłbym w depresję, gdybym przebywał w takim towarzystwie dłużej niż 40 minut. Tylko doom metal jest w stanie spowodować szybsze objawy depresji, ot choćby kapela Thor's Hammer. Po jednym dziesięciominutowym utworze żyły same się podcinają. Ale wracając do tych "czarnych" wokalistek. Głosy mają faktycznie potężne i potrafią przelać ból przez mikrofon wprost na ludzi słuchających tej muzy.
Obecnie gotyk zaczyna się od bycia emo... ale mam nadzieję, że emo szybko zniknie.

Od dzisiaj materializuje mi się przed oczami zupełnie inny obraz metalowej wokalistki z operowym głosem. Proszę państwa, przed wami Tarja Turunen. Mieliśmy właśnie okazję chwilę z nią pogadać. Tak przemiłej i skromnej osoby bym się nie spodziewał. Ubrana w zwiewne ciuchy, delikatnym, spokojnym i opanowanym głosem opowiadała nam o swoich przeżyciach z dzieciństwa, o ulubionym jogurcie i gitarze przy kominku. Na koniec życzyliśmy sobie wesołych świąt, a całość wywiadu skwitowała słodkim: Lov Ya
Po takich słowach ślepo się w niej zakochaliśmy, a nasze cuestionario powiększyło się o kolejną zagraniczną gwiazdę.
Wywiad opublikujemy w styczniowym numerze CATRINAS, a tymczasem zapraszamy na styczniowy koncert Tarji w warszawskiej Stodole.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Bustos Domecq: Żarty żartami

- Słuchaj, coś ci tu pierdzi. Moim zdaniem to przez ten multiefekt. Może byś go wypiął w pizdu?
- Niemożliwe, to jest moje customowe brzmienie, ja to sobie ustawiłem pod siebie przez lata i musi zostać. Jak coś pierdzi to pewnie przez kable.
- A ja ci mówię, że to multiefekt. Odepnij na moment, jak nie będzie lepiej to przecież do niego wrócimy, chwila roboty.

Multiefekt został odpięty i pierdzenie ustało. Dwie godziny później na allegro pojawiło się ogłoszenie "sprzedam znakomity multiefekt basowy".

***

- Czekaj bo nie kojarzę, o który moment chodzi?
- Po tym "dum dum dum" i jak wchodzą tomy.
- Dobra, nie wiem, nie kojarzę. Puszczę od początku wejdziesz kiedy wejdziesz.
(wchodzi)
- Dobra, jak już wiem który fragment to dam ci krótszy rozbieg, żebyśmy nie musieli czekać 2 minuty aż spierdolisz.

***

- Jesteś pewien, że to był ten dźwięk o który ci chodziło?
- Jestem pewien, że to nie był ten dźwięk, ale nie mogę go znaleźć.
- Dobra, to zrobimy tak: przestań szukać, a ja wyjebię to co nagraliśmy, bo ta melodyjka w tym miejscu i tak się kupy nie trzyma. Zdechnąć można.

***

- Ja bym poprawiła to ostatnie "iiii", żeby lepiej skleiło następną frazę.
- A ja bym wypierdolił. Brzmisz jak odkurzacz. Serio, absolutnie bez sensu. Znaczy wiesz, możemy to zostawić, możemy to nawet przepuścić przez wszystkie dostępne na rynku programy, możemy zapętlić od tyłu, wtedy będzie brzmiało trochę z arabska, ale dalej będzie z dupy. Nie sorry... wiesz, teraz sobie żartujemy, ale to jest strasznie chujowe.

-------------------


I od siebie chciałbym podziękować Jackowi za fachowy wkład, nieocenioną pomoc i anielską cierpliwość. Takiego realizatora mogę życzyć każdemu i choć nie znam jeszcze efektu finalnego to mogę zdradzić, że nowa EPka Sun Control Device urwie wam dupy.

niedziela, 11 grudnia 2011

Catalina Jimenez: Brylantyna

Ostatnio w empiku, podczas gdy Bustos wybierał sobie kolejną ociekającą krwią i testosteronem strzelankę, ja pałętałam się w dziale z filmami. Wpadło mi w oko "Dirty dancing". Wzięłam natychmiast, gdyż ktoś mi ostatnio powiedział, że nie będę prawdziwą kobietą dopóki nie obejrzę tego filmu. No to postanowiłam nadrobić. Kosztowało 19,90 więc przez tą moją kobiecość za bardzo nie zbankrutuję. Pan przy kasie zapytał, czy na pewno chcę to kupić. Bustos w śmiech. A ja twardo, że oczywiście. No trzeba było może się zastanowić wtedy.... ale nic. W domu Bustos wziął swojego wielkiego laptopa i zabija ludzi, a ja obok się usadowiłam z drugim laptopem i filmem. Po dwudziestu minutach zaczęłam podglądać jak on zabija ludzi, takie to było nudne. Baby okropnie brzydka. Patrick też okropnie nieładny wg mnie. Taki burak trochę. I jeszcze ten sławny tekst: "Nobody puts Baby in a corner", który przecież jest straszną żenadą. Taki mięśniak bez mózgu. Masakra. Chyba nigdy nie będę prawdziwą kobietą. No trudno.
Natomiast przedwczoraj wróciłam z pracy w środku nocy, Bustos chlał gdzieś w mieście, a ja włączyłam sobie "Grease" i otworzyłam prezent od Fidela, znaczy się wiśniówkę. I to jest musical! Kiczem ocieka, Travolta jest boski, ta laska też cudowna i ta prosta musicalowa fabułka, to wszystko jest po coś, wszystko jest tak cudownie przegięte i przerysowane, nawet, a może przede wszystkim te fryzury! Lata 60-te były cudowne. Nie wiem, jak można oglądać "Dirty dancing", skoro na świecie jest "Grease".

sobota, 10 grudnia 2011

Alejandro Veraç: Zielona Żabka i Władca Szos

Czterech misiowatych, dobrze zbudowanych panów, misternie upakowanych w zielone Tico, toczyło się powolutku po dwupasmówce gdzieś pod Warszawą. Na szosie było dość ciasno. Szmaragdowa strzała, z uwagi na słuszne obciążenie, nie mknęła zbyt szybko. Wielce się to nie spodobało w ząbek czesanemu cwaniaczkowi, który sunął zaraz za nimi swoim wypasionym Focusem. W końcu znalazł lukę i z rykiem silnika łyknął zielone cacuszko. Podbił tuż przed nich i nagle bez żadnego ostrzeżenia dał po heblach, zmuszając Tico do ostrego przyhamowania i zjechania na pobocze. Od razu ruszył z piskiem opon, blady i dumny ze swego wyczynu. Testosteron kapał z wydechu. Tico po chwili zebrało się w sobie i kontynuowało mozolną podróż.

Bohaterowie tej opowieści spotkali się ponownie przed skąpanym w czerwieni sygnalizatorem świetlnym. Z naszej małej zielonej żabki wygramolił się jeden z pasażerów, podszedł do Focusika i kulturalnie zapukał w okienko. Ufryzowany cwaniaczek uchylił szybkę, puszczaną przez niego wiochę niespodziewanie przerwał lewy sierp i dwa prawe proste. Sygnalizator aż pozieleniał z radości. Tico ruszyło, inne samochody również, a Focusina po agrotuningu jeszcze długo i smutnie zalegała na prawym pasie… I jaki z tego morał?

piątek, 9 grudnia 2011

Julio del Torro: Dziury w twarzy

Nie uważam, aby moja dziewczyna była nieładna, wręcz przeciwnie, sądzę że jest śliczna, taki typ stewardessy. Jednak gdy wczoraj, oglądając wyśmienity film katastroficzny „Góra Dantego”, studiowałem zakamarki jej twarzy, doszedłem do wniosku, że z wyglądu ludzie to pierdolnięta rasa.

No bo o ile da się zamknąć usta, no to spójrzcie na nos. Albo uszy. No kurwa, dziury w twarzy? Ja wiem, że taki dzik, albo pies, nie mają lepiej, ale zwierzęta przynajmniej nie obnoszą się z tymi dziurami. A ludzie? Kolczyki...? Albo eskimoski pocałunek, polegający na pocieraniu nosów? No, kurwa.

Kiedy mówimy, że ktoś jest ładny, mamy na myśli twarz. Ładna dziewczyna, to taka, która ma ładną buźkę i koniec. Bo można być brzydką, ale zgrabną. Jednak rejestr ładna-brzydka to kwestia twarzy. A teraz przez chwilę wyobraźcie sobie, że przybywacie tu z innej planety. I pokazują wam ideał kobiecego piękna. Jakąś tam francuską Mariannę, czy cokolwiek. Pokazują wam jej twarz, a wy widzicie ślimakowate wachlarze po obu stronach, a na środku dziurawy wyrostek. No padlibyście ze śmiechu i spierdolili do domu, stwierdzając, że czegoś takiego nie ma nawet sensu kolonizować. Może nie?

czwartek, 8 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Gdyby...

Dziś jedynie cytat z najświeższej Gazety Polskiej Codziennej dowodzący, że temat Smoleńska ciągle żyje.
"Ktoś musiał czuwać nad przebiegiem operacji. Mogły przecież wystąpić nieprzewidziane przeszkody w realizacji planu. Wystarczyło choćby by kontroler odesłał TU-154M na inne lotnisko, gdyż nie było warunków do lądowania. Wtedy zapewne do zamachu by nie doszło. Prezydent wylądowałby bezpiecznie na Wnukowie i z dwugodzinnym opóźnieniem dotarł do Katynia na uroczystości."

środa, 7 grudnia 2011

Jordi de Bonos Esquellos: Euforia po losowaniu

Od piątku niczym innym się nie zajmuję, tylko wyprowadzaniem kibiców ze stanów euforycznych, niechże i z Wami podzielę się uwagami.

Najpierw sportowo:
Grupa najsłabsza, fakt bezsporny. Z takiej grupy cieszyć się mogliby Niemcy, Hiszpanie, bo by ją na luzie wygrali i budowali formę. A my? Już zapomnieliśmy jak Cypryjczycy wpierdolili nam latem w El. LM? A raczej za zimno nie będzie w czerwcu. Ostatnio reprezentacyjnie jak było ciepło to graliśmy z Kamerunem, wcześniej Hiszpanią, pamięta ktoś wyniki? Oczywiście Franek wyciągnął wnioski, gra już z kontry i wydaje mi się, że z tej grupy wyjść można, nawet nie psim swędem, nawet po dobrej grze. Tylko potem trafiamy na silny zespół. I co? My tu się na piłce znamy, podziękujemy piłkarzom za ćwierćfinał, walkę i wielki sukces. A motłoch co powie?
„Z takiej grupy wyjść nie sukces, a pierwszy dobry zespół i już odpadamy, bo same pijaki, panie, a dwóch hazardzistów, a jeden narkoman, a i słyszałem, że kurwiarze, jak on tam panie, majdan.” (majdan/szczęsny/kurwiarz/profesjonał co to dla nich za różnica).
Wiem, że to brednie. Szkopuł w tym, że za motłoch uważam większość kibiców, większość działaczy, jednego prezesa i wszystkich dziennikarzy.

To był scenariusz optymistyczny, teraz trochę gorszy:

Z grupy nie wychodzimy.
Krzyżujemy się nawzajem. Piłkarze kibiców za brak wsparcia. Media piłkarzy, za grę po chuju. Trener media, za presję, a kibice trenera, za brak Wolskiego, bo pewnie by nas zbawił, co z tego, że Messi Argentyny nie zbawił.
Jesteśmy więc wszyscy ukrzyżowani. Jan Tomaszewski zostaje Pierwszym Macierewiczem Polskiej Piłki.

Media już od dziś zaczną pompować balon. Powstaną legendy o Lechu, Czech, Rusie i zapchlonym Albańczyku, który wynarodowił greckich filozofów. O Lewandowskim, synu Lecha, naszym bohaterze. I nasi piłkarze zwyczajnie tego nie uniosą. Tego się boję. Dlatego moi drodzy nastroje trzeba tonować. Wierzmy w wyjście z grupy i uznajmy to za sukces. Zaręczam Wam, że każdy lewy obrońca będzie umiał i przyjąć, i podać i nawet coś odebrać. A Wawrzyniak nie. Mierzmy siły na zamiary.

Osobną sprawą jest gospodarka. Hotelarze podcinają sobie żyły. Czesi przyjadą do Wrocławia samochodem, w dniu meczu, Grecy są podobno biedni, a Ruski i tak latają swoimi JumboJetami do Mikołajek na basen, to teraz polecą na Euro, wódka w samolocie, dupy w samolocie, nic nie kupią… No ale może Gdańsk i Poznań się nachapią.

I co, skomentujecie?

wtorek, 6 grudnia 2011

Paco Haya Rodriquez: Legenda o rudym futrze

Chodzi w lesie lisek mały
jego problem to są gały
Jedno małe drugie średnie
co ja gadam, to są brednie

Lisek problem ma wciąż jeden
nawpierdalać się jak jeleń
Lecz gdy nażre się kapusty
po godzinie brzuszek pusty

Raz gdzieś w lesie spotkał dziwki
dorabiały nosząc śliwki
zadowolił się nasz zuch
śliwki zeżarł, babki w ruch

Wychędożył tak je obie
w końcu ulżyć musiał sobie
chodzi ciągle tak po lesie
i legendę wiatr wciąż niesie

Rudy nasz przyjaciel cały
no i brzuszek ma niemały
opierdolić mógłby słonia
ale dostęp ma do konia

Nasza Polska, taki kraj
jesień, zima potem maj
lisek mięsko ma łagodne
i futerko nosi modne

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Bustos Domecq: Wyścig z czasem

"Wyścig z czasem" to bzdura tak wierutna, że aż trudno w nią uwierzyć. Co trzeba mieć we łbie, żeby przeczytawszy taki scenariusz uznać "och tak, co za fenomenalny koncept, zróbmy z tego hit jesieni!" zamiast posłać autorów na długoterminową terapię? Chyba tonę zjełczałego gówna.

Nie chce mi się nawet opisywać fabuły, szkoda mi czasu, a o brawurze tego filmu poświadczyć może dowolnie wybrana scena. Losowo więc przywołuję z pamięci tę, w której 25-letni syn czeka na swoją 25-letnią matkę (bowiem rozwój techniki pozwolił zatrzymać proces starzenia się na poziomie 25-lat; potem człowiek musi zarabiać na dalsze życie jak najdosłowniej, bo walutą stał się czas: po 25 roku życia żyje się tyle, ile zdoła się wypracować; w związku z czym, oczywiście, jak zwykle biedni mają przejebane a bogaci wyjebane). No więc on czeka, a ona biegnie jak oszalała, bo bilet autobusowy zdrożał akurat z godziny do dwóch godzin - pech, że została jej tylko godzina i trzydzieści minut. A cel jest dobre dwie godziny drogi. "Lepiej biegnij", mówi nieczuły kierowca autobusu a każde amerykańskie dziecko wie, nawet jeśli jest 50-letnią 13stką (nie wiem jak się nazywa ta aktorka, dla mnie zawsze będzie 13stką z Housa) w 25-letnim ciele, że kierowcy autobusu należy się słuchać.

Zatem pędzi jak rysowany struś, a syn czeka. Autobus przyjeżdża, jednak matka z niego nie wysiada, co oczywiście pobudza jego czujność. Coś jest nie tak, należy zatem jak najprędzej pobiec w kierunku, z którego autobus nadjechał. Więc on biegnie, ona biegnie, spotykają się akurat w tym momencie, w którym ona pada martwa bo fluorescencyjne cyferki na jej przedramieniu nieubłaganie pokazały szereg zer.

Bo oto reżyser przedstawia nam wizję przyszłości, w której można komuś pod skórę wszczepić świecący zegarek odmierzający jego życie, można wymyślić świecące wihajstry, które ten czas będą pobierać wprost z nadgarstka niczym terminal do kart płatniczych, można nawet skonstruować te zegarki tak, że przez podanie ręki czas będzie można przelać z jednego człowieka na drugiego, nie ma jednak telefonów komórkowych, które w takich przypadkach są idealne. Można przecież wybrać numer i powiedzieć "Synek, nie stać mnie na bilet, spotkajmy się w połowie drogi".

I przez te 36 minut (bo dłużej nie zdzierżyłem) nie mogłem opędzić od siebie wrażenia, że twórcy, tak zaaferowani czasem zapomnieli, ile czasu zmarnowali. W ich własnym świecie powinni po tych 36 minutach zdechnąć w mękach.

niedziela, 4 grudnia 2011

Antonimo Gallus: Nic nowego. Przyjaciel wrogiem, wróg przyjacielem

Poranną sesję papierosowo-niedzielną zwieńczył strumień myśli poważniejszych niż się na to zapowiadało.

Tworzenie ma w sobie element samozniszczenia, bo...

Największym wrogiem twórcy jest lenistwo i choroba. Choroba ciała lub też umysłu. Właściwie lenistwo jest jedną z chorób umysłu. A więc zawężając – choroba.
Jednakże przyjacielem Twórcy, a właściwie procesu tworzenia, jest właśnie choroba. Nałogi, zabawa, infantylność, słowami Balzaka – Łykografia (namiętność do tłoczonej winnej jagody), które, mówiąc ogólnie, mają działanie stymulujące proces twórczy, wzniecają chęć do realizacji, lecz w dłuższym okresie gaszą entuzjazm, sprawiają, że atrament się rozcieńcza. Equilibrium jest niezwykle trudne do osiągnięcia. Iluż wielkich przegrało z własną psychiką, chorobą ciała lub też nie stworzyło finalnie nic, choć mieli ku temu predyspozycje. Zmarnowane talenty, które pod naporem życia obrały drogę przez ugorowane pole artyzmu.
Walka toczy się w twórcy. Jest jeszcze kwestia druga. Czas i pieniądz – najwięksi terroryści. Kolejne equilibrium trudniejsze niż te w ekonomii. Właściwie są utopią, powinny wypaść w punkcie granicznym. Niestety tam znajduje się asymptota. Może to chciał powiedzieć ktoś, kto ukuł stwierdzenie, że księga natury pisana jest językiem matematyki. Limens inferior i superior; błądzimy pomiędzy, wydawać by się mogło, że tylko Żart jest w stanie zadrwić z prawideł matematycznych. Może Najwyższy do tego celu go powołał...? Equilibrium na płaszczyźnie „tworzę” i „żyję” można przemodelować w następujący sposób: „pieniądz i czas” lub też „mam i jestem”. Spróbujmy to zrobić w ten sposób: „mam czas”, a po drugiej stronie „mam pieniądze”. Im więcej mam pieniędzy, tym mniej czasu i odwrotnie. Chcę tworzyć, to nie jest za darmo… Kosztem pieniędzy zyskuję czas, który jest zasobem twórczym. Ale tracę bezpieczeństwo, które daje mi pieniądz. Zabawa trwa, wąż połyka własny ogon. Równowaga, jeśli jest, to w całym ekosystemie, nieosiągalna jednak dla jednostki. Tak rozwijam myśl, którą lata temu ktoś we mnie wszczepił, co zaakceptowałem w sposób naturalny.
Balansujemy między tymi siłami. Łatwo roztrzaskać się o skały, bo o tyle, co można wątpić w diabła, nikt przy zdrowych zmysłach nie może wątpić w porażkę. Nasze świadome życie jest próbą wyprowadzenia tej kurwy w pole.

Jak to pięknie zobrazował słowem Leszek K., żyć tak, by „Eternia nie była Ziemią Ulro, by nie dać satysfakcji głupcom”, by „Parias wspiął się na Parnas”. Fin.

sobota, 3 grudnia 2011

Alejandro Veraç: The Expendables

Na sobotni wieczór nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Postanowiliśmy więc dalej pielęgnować nasz związek. Zbliża się zima, trzeba podsycać żar miłości. Wybraliśmy się na późnowieczorny spacer po Krakowskim Przedmieściu i Starówce, a następnie na nocny seans do kina. W sumie nic specjalnego. Pogoda dopisała. Było całkiem ciepło jak na listopadowy wieczór. Miła, leniwa atmosfera turystycznej części miasta uśpiła moje zmysły. Nie odczuwałem żadnego zagrożenia. Bagatelizowałem oczywiste sygnały. Podejrzenia nie wzbudziło ustawienie tekturowej miniaturki Bramy Brandenburskiej przed UW, ani nawet ulokowane w pobliżu niemieckie kramy z jedzeniem i piwem. A przecież teraz tak dobrze rozumiem, że pracujący tam emerytowani funkcjonariusze Stasi mieli za zadanie podtruć nas sznapsem i bratwurstami. Oszołomiony trucizną nie zorientowałem się, że świąteczno-miłosna filmowa opowieść wyszła spod ręki speców z ITI i TVN, a przecież nie od dziś wiadomo, że jest to najsilniejsze niemieckie lobby w już tylko z nazwy polskich mediach. Zwiedziony idyllicznym przesłaniem filmu kompletnie zatraciłem resztki instynktu zachowawczego.

Szwaby zawsze działały tak samo, na początku eliminując inteligencję, humanistów, aby zabić ducha narodu, pogrzebać jego tradycję i historię. Do zamachu doszło w nocnym. Miejsce wybrano idealnie. Najdłuższy odcinek miedzy przystankami, tak na wysokości ogródków działkowych pomiędzy Międzyborską a Kinową. Gaz rozpylił wysoki błękitnooki blondyn, dla niepoznaki ubrany w kibicowskie insygnia Legii. Nie trzeba chyba wspominać o tym, kto od siedmiu lat jest właścicielem najbardziej zasłużonego klubu dla naszego kraju. Ściemniał, że wraca z meczu, udawał pijanego. W autobusie zapanował chaos. Pasażerowie zaczęli kasłać, dławić się i krztusić. Kilku zmieniło się w zombie. M. wystawiła głowę przez okno, ja niczym Kapitan Bomba dzięki szkoleniu w Kukarate łamane przez Hudo, jakie wspólnie odbyliśmy w Kutang Klanie, wstrzymałem oddech do czasu, aż autobus się zatrzymał. Śliniący się kierowca tarzał się po podłodze szoferki. Jedni z nielicznych wyskoczyliśmy ze śmiertelnej pułapki. Niemiaszki nas nie doceniły. Byli pewni skuteczności swego planu, tej nocy nic już się nie wydarzyło. My jednak przeżyliśmy. By walczyć. Za Polskę. Za niepodległość. Od poniedziałku przy porannej kawie nie oglądam już TVN24...

piątek, 2 grudnia 2011

Julio del Torro: Dzień, w który zjadam kanapkę z twarożkiem

Powiedziano mi, że na blogu hołdujemy agresywnemu negatywizmowi. Że wszystko nas drażni, że wszystko krytykujemy.
Idiotyczny zarzut. Wkurwia mnie.

Poza tym - zepsułem się. Może to starość. Albo inna -ość. Nie wiem. Niegdyś obustronnie zakochani, dziś mnie zdradza. Wódko, ty dziwko, dlaczego?

W związku z kacem, być może, i koniecznością aktywności, dzień jest dziwnie rozmemłany, kształty niewyraźne i zaokrąglone. Wszyscy wokół są w zmowie. Albo mi się zdaje. Ale raczej to zmowa, polegająca na dezinformowaniu mnie. Odnoszę wrażenie, że każda kierowana do mnie wypowiedź jest budowana tak, jakbym wpierdalał się w połowie zdania. Nie rozumiem najprostszych informacji, mylnie interpretuję grę ciała.

Otaczają mnie potwory z innej planety, władające mocami żywiołów.
Idę zapalić.

czwartek, 1 grudnia 2011

Rodolfo Bardonado: Z cyklu "Zaslyszane"

- Byłem ostatnio w winiarni. Chciałem się odchamić, bo w piwiarniach, to wiesz sam kto przesiaduje – powiedział pierwszy.
- Wiem, wiem – odparł drugi pykając fajeczką.
- No i wiesz, na winie się nie znam, ale mam sznyt i klasę więc odwaliłem się w krawat i koszulinę nawet w portki wpuściłem. A zamówiłem czerwone półsłodkie, takie stołowe zlewki, bo drogo u nich było i tylko jeden telewizor, więc mecza nie mogłem obejrzeć. Przyniosła mi kieliszek. Ja tak udaję, że niby próbuję, bo tak kiedyś w widziałem w telewizorze i mówię jej że korkowe, żeby zmieniła, nie. Wiesz, nie. Ale ona powiedziała, że się gówno znam. Tak powiedziała. Gówno! W winiarni, wyobrażasz sobie!? Kelnerka!
- I co było dalej?
- Jebnąłem jej z dyńki.
- Kobiecie?
-Tak, tak kobiecie, bez żenady, w sam nos, ale w końcu nie dopiłem wina. Za cierpkie było. A potem wyszedłem.
- I nikt nie reagował, nie zatrzymywał cię.
- Nieee. W winiarni… przecież tam kulturalne ludzie chodzą, oni w rozróbach nie lubują się jakoś przesadnie.