Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alejandro. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alejandro. Pokaż wszystkie posty
sobota, 7 stycznia 2012
Alejandro Veraç: Buczuś
Znów udało mi się odwiedzić kulinarnie magiczne miejsce. Julio i Rodolfo mogą poświadczyć, gdyż wybraliśmy się tam wspólnie. Tym razem była to rodzinna knajpka prowadzona przez miejscowych górali z Tylicza, kilka kilometrów od Krynicy-Zdroju, którą pierwszy raz zaliczyłem parę lat temu. Z zewnątrz nic specjalnego, w środku klasyczna beskidzka karczma. Karta jest dość skąpa, można w niej znaleźć kilka zup i trochę więcej propozycji dań głównych oraz parę dodatków. I w zasadzie to jest klucz do sukcesu. Karczma serwuje to, z czego słynie w całej okolicy, ba… nawet w całym regionie. Jest to baranina marynowana parę tygodni w domowej śliwowicy, dzięki czemu jest krucha i delikatna oraz pozbawiona wątpliwego aromatu baraniego mięska. Za półkilogramową porcję z pieczonymi ziemniakami, bukietem surówek i innymi dodatkami oraz obowiązkowym kieliszkiem 80% śliwowicy płaci się 35 złociszy. Rosołek na baraninie lub kwaśnica z baranim żeberkiem kosztuje szóstaka… Jak nie dasz się namówić na specjalność zakładu to bierzesz schaboszczka z pieczonym oscypkiem… w cenie zestawu z McDonald's. Do tego domowy grzaniec i jeszcze więcej śliwowicy. Jak dla mnie miejsce kompletne, nawet pomimo tego, że jedna z córek założyciela knajpy zarzekała się, że nie jada baraniny. Podobno dlatego, że od taty na osiemnastkę dostała małego, słodkiego Buczusia. Przynajmniej już wiadomo, co będzie w menu, jak stary będzie wydawał ją za mąż… Reasumując, miejsce obowiązkowe dla każdego będącego w pobliżu żarłoka – Wiejska Chata na Wiejskiej 2 w Tyliczu.
sobota, 24 grudnia 2011
Alejandro Veraç: W Wigilię Bożego Narodzenia
Tak całkowicie przypadkowo i bez żadnej konkretnej okazji, w imieniu swoim i całej redakcji, życzę milionom czytelników Catrinasbloga rubasznego karpia i innych smakowitych kąsków przy wigilijnym stole, a w Nowym Roku pełnej zamrażarki zimnej wódeczki, niedzielnych poranków bez kaca, spektakularnych podbojów miłosnych, sukcesów seksualnych zwieńczonych udanym szczytowaniem i wielu niezapomnianych przeżyć przy lekturze naszych postów.
sobota, 17 grudnia 2011
Alejandro Veraç: Catrinasowy kącik filmowy
Co jakiś czas Bustos raczy nas recenzją kolejnej filmowej masakry, zrodzonej z niemego wołania o eutanazję jej twórców. Abstrahując od niewybrednego gustu i wrodzonego masochizmu (z pewnych źródeł wiem, że płaci za bilety) mojego serdecznego compadre skromnie uważam, że catrinasowy kącik filmowy powinniśmy powiększyć o kilka kultowych produkcji. Bezapelacyjnie jedną z nich, dla mnie osobiście kompletnie bezkonkurencyjną, jest „Klasa 1999”, która miała premierę w 1990 roku, w reżyserii Marka L. Lestera (twórcy m. in. klasyki kina akcji „Commando” z nieśmiertelnym Arnim Schwarzeneggerem). W tej mrożącej krew w żyłach opowieści swoje umiejętności aktorskie wznoszą na szczyty Himalajów między innymi takie tuzy jak Malcolm McDowell czy Darren E. Burrows, więc z całą pewnością jest to nietuzinkowa produkcja (Malcolm, jako Alex DeLarge w „Mechanicznej pomarańczy” Stanley’a Kubricka był wszak przecież bezbłędny).
Aby nie zdradzać wam zbyt wiele sekretów, nie odkrywać wszystkich smaczków tej wiekopomnej produkcji wspomnę tylko, iż fabuła filmu przenosi nas do USA niedalekiej przyszłości, gdzie całymi połaciami miast zawładnęły bezwzględne, żądne krwi młodzieżowe gangi (żywcem wyjęte z „Mad Maxa”). Szkoły, rozsiane po poszczególnych strefach walki, przeistoczyły się w bohatersko bronione twierdze. Dyrektor jednej z placówek wraz z pewnym nie do końca zrównoważonym psychicznie naukowcem, pragnąc przeciwstawić się fali przemocy, wprowadzają nowatorski program nauczania oparty na cybernetycznych belfrach, którzy żelazną dyscypliną mają zaprowadzić ład i porządek. Mamy więc do czynienia z kunsztownym połączeniem Frankensteina z Terminatorem. Finał zapowiada się iście epicko. Podczas naszej podróży przeżyjemy wiele niespodziewanych zwrotów akcji, osobistych dramatów naszych młodocianych bohaterów, takich jak: rozterki miłosne, wielkie przyjaźnie wykute w boju, czy wykluczenia wybijających się jednostek z ich zatęchłych społeczności. Efekty specjalne wbiją nas w fotele. Emocje i uczucia tryskające z ekranu doprowadzą nas do łez.
Reasumując, jest to kino na najwyższym światom poziomie, jego twórcom udało się stworzyć prawdziwego golema: quasipsycho-science-fiction-narkohorror z domieszką romansu familijnego. Czesze mózg, zwęgla szare komórki, wgryza się w łepetynę, jak Hindus w carry!
Aby nie zdradzać wam zbyt wiele sekretów, nie odkrywać wszystkich smaczków tej wiekopomnej produkcji wspomnę tylko, iż fabuła filmu przenosi nas do USA niedalekiej przyszłości, gdzie całymi połaciami miast zawładnęły bezwzględne, żądne krwi młodzieżowe gangi (żywcem wyjęte z „Mad Maxa”). Szkoły, rozsiane po poszczególnych strefach walki, przeistoczyły się w bohatersko bronione twierdze. Dyrektor jednej z placówek wraz z pewnym nie do końca zrównoważonym psychicznie naukowcem, pragnąc przeciwstawić się fali przemocy, wprowadzają nowatorski program nauczania oparty na cybernetycznych belfrach, którzy żelazną dyscypliną mają zaprowadzić ład i porządek. Mamy więc do czynienia z kunsztownym połączeniem Frankensteina z Terminatorem. Finał zapowiada się iście epicko. Podczas naszej podróży przeżyjemy wiele niespodziewanych zwrotów akcji, osobistych dramatów naszych młodocianych bohaterów, takich jak: rozterki miłosne, wielkie przyjaźnie wykute w boju, czy wykluczenia wybijających się jednostek z ich zatęchłych społeczności. Efekty specjalne wbiją nas w fotele. Emocje i uczucia tryskające z ekranu doprowadzą nas do łez.
Reasumując, jest to kino na najwyższym światom poziomie, jego twórcom udało się stworzyć prawdziwego golema: quasipsycho-science-fiction-narkohorror z domieszką romansu familijnego. Czesze mózg, zwęgla szare komórki, wgryza się w łepetynę, jak Hindus w carry!
sobota, 10 grudnia 2011
Alejandro Veraç: Zielona Żabka i Władca Szos
Czterech misiowatych, dobrze zbudowanych panów, misternie upakowanych w zielone Tico, toczyło się powolutku po dwupasmówce gdzieś pod Warszawą. Na szosie było dość ciasno. Szmaragdowa strzała, z uwagi na słuszne obciążenie, nie mknęła zbyt szybko. Wielce się to nie spodobało w ząbek czesanemu cwaniaczkowi, który sunął zaraz za nimi swoim wypasionym Focusem. W końcu znalazł lukę i z rykiem silnika łyknął zielone cacuszko. Podbił tuż przed nich i nagle bez żadnego ostrzeżenia dał po heblach, zmuszając Tico do ostrego przyhamowania i zjechania na pobocze. Od razu ruszył z piskiem opon, blady i dumny ze swego wyczynu. Testosteron kapał z wydechu. Tico po chwili zebrało się w sobie i kontynuowało mozolną podróż.
Bohaterowie tej opowieści spotkali się ponownie przed skąpanym w czerwieni sygnalizatorem świetlnym. Z naszej małej zielonej żabki wygramolił się jeden z pasażerów, podszedł do Focusika i kulturalnie zapukał w okienko. Ufryzowany cwaniaczek uchylił szybkę, puszczaną przez niego wiochę niespodziewanie przerwał lewy sierp i dwa prawe proste. Sygnalizator aż pozieleniał z radości. Tico ruszyło, inne samochody również, a Focusina po agrotuningu jeszcze długo i smutnie zalegała na prawym pasie… I jaki z tego morał?
Bohaterowie tej opowieści spotkali się ponownie przed skąpanym w czerwieni sygnalizatorem świetlnym. Z naszej małej zielonej żabki wygramolił się jeden z pasażerów, podszedł do Focusika i kulturalnie zapukał w okienko. Ufryzowany cwaniaczek uchylił szybkę, puszczaną przez niego wiochę niespodziewanie przerwał lewy sierp i dwa prawe proste. Sygnalizator aż pozieleniał z radości. Tico ruszyło, inne samochody również, a Focusina po agrotuningu jeszcze długo i smutnie zalegała na prawym pasie… I jaki z tego morał?
sobota, 3 grudnia 2011
Alejandro Veraç: The Expendables
Na sobotni wieczór nie mieliśmy żadnych konkretnych planów. Postanowiliśmy więc dalej pielęgnować nasz związek. Zbliża się zima, trzeba podsycać żar miłości. Wybraliśmy się na późnowieczorny spacer po Krakowskim Przedmieściu i Starówce, a następnie na nocny seans do kina. W sumie nic specjalnego. Pogoda dopisała. Było całkiem ciepło jak na listopadowy wieczór. Miła, leniwa atmosfera turystycznej części miasta uśpiła moje zmysły. Nie odczuwałem żadnego zagrożenia. Bagatelizowałem oczywiste sygnały. Podejrzenia nie wzbudziło ustawienie tekturowej miniaturki Bramy Brandenburskiej przed UW, ani nawet ulokowane w pobliżu niemieckie kramy z jedzeniem i piwem. A przecież teraz tak dobrze rozumiem, że pracujący tam emerytowani funkcjonariusze Stasi mieli za zadanie podtruć nas sznapsem i bratwurstami. Oszołomiony trucizną nie zorientowałem się, że świąteczno-miłosna filmowa opowieść wyszła spod ręki speców z ITI i TVN, a przecież nie od dziś wiadomo, że jest to najsilniejsze niemieckie lobby w już tylko z nazwy polskich mediach. Zwiedziony idyllicznym przesłaniem filmu kompletnie zatraciłem resztki instynktu zachowawczego.
Szwaby zawsze działały tak samo, na początku eliminując inteligencję, humanistów, aby zabić ducha narodu, pogrzebać jego tradycję i historię. Do zamachu doszło w nocnym. Miejsce wybrano idealnie. Najdłuższy odcinek miedzy przystankami, tak na wysokości ogródków działkowych pomiędzy Międzyborską a Kinową. Gaz rozpylił wysoki błękitnooki blondyn, dla niepoznaki ubrany w kibicowskie insygnia Legii. Nie trzeba chyba wspominać o tym, kto od siedmiu lat jest właścicielem najbardziej zasłużonego klubu dla naszego kraju. Ściemniał, że wraca z meczu, udawał pijanego. W autobusie zapanował chaos. Pasażerowie zaczęli kasłać, dławić się i krztusić. Kilku zmieniło się w zombie. M. wystawiła głowę przez okno, ja niczym Kapitan Bomba dzięki szkoleniu w Kukarate łamane przez Hudo, jakie wspólnie odbyliśmy w Kutang Klanie, wstrzymałem oddech do czasu, aż autobus się zatrzymał. Śliniący się kierowca tarzał się po podłodze szoferki. Jedni z nielicznych wyskoczyliśmy ze śmiertelnej pułapki. Niemiaszki nas nie doceniły. Byli pewni skuteczności swego planu, tej nocy nic już się nie wydarzyło. My jednak przeżyliśmy. By walczyć. Za Polskę. Za niepodległość. Od poniedziałku przy porannej kawie nie oglądam już TVN24...
Szwaby zawsze działały tak samo, na początku eliminując inteligencję, humanistów, aby zabić ducha narodu, pogrzebać jego tradycję i historię. Do zamachu doszło w nocnym. Miejsce wybrano idealnie. Najdłuższy odcinek miedzy przystankami, tak na wysokości ogródków działkowych pomiędzy Międzyborską a Kinową. Gaz rozpylił wysoki błękitnooki blondyn, dla niepoznaki ubrany w kibicowskie insygnia Legii. Nie trzeba chyba wspominać o tym, kto od siedmiu lat jest właścicielem najbardziej zasłużonego klubu dla naszego kraju. Ściemniał, że wraca z meczu, udawał pijanego. W autobusie zapanował chaos. Pasażerowie zaczęli kasłać, dławić się i krztusić. Kilku zmieniło się w zombie. M. wystawiła głowę przez okno, ja niczym Kapitan Bomba dzięki szkoleniu w Kukarate łamane przez Hudo, jakie wspólnie odbyliśmy w Kutang Klanie, wstrzymałem oddech do czasu, aż autobus się zatrzymał. Śliniący się kierowca tarzał się po podłodze szoferki. Jedni z nielicznych wyskoczyliśmy ze śmiertelnej pułapki. Niemiaszki nas nie doceniły. Byli pewni skuteczności swego planu, tej nocy nic już się nie wydarzyło. My jednak przeżyliśmy. By walczyć. Za Polskę. Za niepodległość. Od poniedziałku przy porannej kawie nie oglądam już TVN24...
sobota, 26 listopada 2011
Alejandro Veraç: Idą święta
I chuj! Zaczęło się! Zrozumiałem to, gdy po raz kolejny zobaczyłem w TV wyliniałego nibyszczura w czerwonej czapeczce z pedalskim białym pomponikiem, który głosem Szyca nawijał, że właśnie ja muszę teraz, natychmiast zamówić nowy pakiecik Canal+. Teraz do szczęścia brakuje mi już tylko radosnej karawany Matchboxów z logiem Coca-Coli zapierdalającej po białej makietce przybadziewionej kolorowymi lampkami. Prawdopodobnie, gdy skrobię ten pościk, setki, a nawet tysiące sklepikarzy w całym kraju w pocie czoła stawiają całe lasy plastikowych iglaków, wieszają kilometry gilrand oraz tony lśniącego syntetycznego gówna. Okres irracjonalnych zachowań, bezmyślnych reakcji żądnej nowego chłamu tłuszczy czas zacząć. Nikłym pocieszeniem jest fakt, iż wczoraj w Stanach mieliśmy Czarny Piątek, coroczny symboliczny początek pory świątecznych zakupów i wyprzedaży, a więc mamy do czynienia z globalnym szaleństwem. Jeśli Bóg istnieje, to właśnie mości sobie wygodnie swój ulubiony szezlong, aniołki dolewają mu wina, a Raj szykuje się na najlepszy reality show na świecie.
sobota, 19 listopada 2011
Alejandro Veraç: Ryba wpływa na wszystko
Jakiś czas temu w mediach pojawiły się spoty zachęcające ogół ludu pracującego polskich miast i wsi do zintensyfikowania procesu pożerania ryb, raków, langustynek, kałamarnic oraz inszego wodnego badziewia. Kampanię za kasę z Unii Europejskiej zrealizował Departament Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Spożywanie ryb było promowane wielce intensywnie i na niespotykaną dotąd skalę…
Będąc patriotą, prawym obywatelem, a przede wszystkim żarłokiem, z należna uwagą przeanalizowałem opublikowane materiały. Po zapoznaniu się z teorią przeprowadziłem szereg doświadczeń praktycznych. Doszedłem do przełomowych wniosków, którymi muszę się podzielić. Zacznę więc od tego, że w polskich warunkach są tylko trzy... powtórzę: TRZY, gwarantujące nam pełną satysfakcję, sposoby delektowania się rybim mięskiem. Jakiekolwiek odstępstwo od tej reguły kończy się nieuchronną katastrofą i sprowadza akt pierdolenia się z tymi ościstymi skurwielami do całkowicie bezsensownego masochizmu. Aby więc nie skończyć z ciężkim zespołem stresu pourazowego na FishMac’u (w składzie tej rzekomo kultowej kanapki nie ma ryby) należy bezwzględnie wybierać z poniższych wariantów.
#1
Będąc w okolicy, w której bytują dziko żyjące ryby (najczęściej będzie to w pobliżu zbiorników i cieków wodnych) dzwonimy do znajomego rybaka i umawiamy się z nim zaraz po powrocie kutra z połowu. Po hurtowych cenach kupujemy skrzyneczkę, radośnie machającego na nasz widok płetwami, przyszłego jedzonka. Transportujemy je w lodzie do kuchni, a tam po uprzednim ukatrupieniu, odłuszczeniu i opcjonalnie wyfiletowaniu przyrządzamy najwymyślniejsze frykasy. I nie ma co pierdolić, że się nie zna żadnego rybaka. Od czego są przecież kontakty znajomego leśniczego!
#2
Dzięki gęstej siatce funfli rozsianych po Pomorzu, Warmii i Mazurach namierzamy jedno z tych magicznych miejsc, w którym rdzenni mieszkańcy prowadzą przydomowe restauracyjki, takie jak Gościniec Głodowo nad Śniardwami lub Restauracja Ewa Zaprasza w Sasinie koło Łeby. Jeśli również nie macie żadnych funfli to się nie ma co załamywać. W poszukiwaniach pomoże wam Adam Gessler i jego program „Wściekłe gary”.
#3
Najdoskonalszy sposób opierdolenia rybki okazał się ku mojemu zaskoczeniu najprostszy i najdostępniejszy. Wystarczy na bazarku zakupić trochę płatów śledziowych z beczki. W domu je wymoczyć, a następnie przygotować na swój ulubiony sposób. Aby podzielić się swym szczęściem bezwzględnie należy zaprosić swych najbliższych znajomych, a że rybka lubi pływać, powinni zjawić się zaopatrzeni w oszronione butelczyny czystego perlistego nektaru. I to właśnie jest typowo polska, kultywująca naszą historię i tradycję, forma konsumpcji rybnych smakołyków. Tylko mi kurwa nie wciskać, że też nie macie się z kim napić!
Będąc patriotą, prawym obywatelem, a przede wszystkim żarłokiem, z należna uwagą przeanalizowałem opublikowane materiały. Po zapoznaniu się z teorią przeprowadziłem szereg doświadczeń praktycznych. Doszedłem do przełomowych wniosków, którymi muszę się podzielić. Zacznę więc od tego, że w polskich warunkach są tylko trzy... powtórzę: TRZY, gwarantujące nam pełną satysfakcję, sposoby delektowania się rybim mięskiem. Jakiekolwiek odstępstwo od tej reguły kończy się nieuchronną katastrofą i sprowadza akt pierdolenia się z tymi ościstymi skurwielami do całkowicie bezsensownego masochizmu. Aby więc nie skończyć z ciężkim zespołem stresu pourazowego na FishMac’u (w składzie tej rzekomo kultowej kanapki nie ma ryby) należy bezwzględnie wybierać z poniższych wariantów.
#1
Będąc w okolicy, w której bytują dziko żyjące ryby (najczęściej będzie to w pobliżu zbiorników i cieków wodnych) dzwonimy do znajomego rybaka i umawiamy się z nim zaraz po powrocie kutra z połowu. Po hurtowych cenach kupujemy skrzyneczkę, radośnie machającego na nasz widok płetwami, przyszłego jedzonka. Transportujemy je w lodzie do kuchni, a tam po uprzednim ukatrupieniu, odłuszczeniu i opcjonalnie wyfiletowaniu przyrządzamy najwymyślniejsze frykasy. I nie ma co pierdolić, że się nie zna żadnego rybaka. Od czego są przecież kontakty znajomego leśniczego!
#2
Dzięki gęstej siatce funfli rozsianych po Pomorzu, Warmii i Mazurach namierzamy jedno z tych magicznych miejsc, w którym rdzenni mieszkańcy prowadzą przydomowe restauracyjki, takie jak Gościniec Głodowo nad Śniardwami lub Restauracja Ewa Zaprasza w Sasinie koło Łeby. Jeśli również nie macie żadnych funfli to się nie ma co załamywać. W poszukiwaniach pomoże wam Adam Gessler i jego program „Wściekłe gary”.
#3
Najdoskonalszy sposób opierdolenia rybki okazał się ku mojemu zaskoczeniu najprostszy i najdostępniejszy. Wystarczy na bazarku zakupić trochę płatów śledziowych z beczki. W domu je wymoczyć, a następnie przygotować na swój ulubiony sposób. Aby podzielić się swym szczęściem bezwzględnie należy zaprosić swych najbliższych znajomych, a że rybka lubi pływać, powinni zjawić się zaopatrzeni w oszronione butelczyny czystego perlistego nektaru. I to właśnie jest typowo polska, kultywująca naszą historię i tradycję, forma konsumpcji rybnych smakołyków. Tylko mi kurwa nie wciskać, że też nie macie się z kim napić!
sobota, 12 listopada 2011
Alejandro Veraç: Ała, to boli...
Jest grubo, to znaczy ostatnio znów mi się przytyło, ale tym razem nie o tym. Pewnego pięknego popołudnia, jednego z ostatnich z tych słonecznych, moja ukochana bez żadnego uprzedzenia zaproponowała, że może sprawilibyśmy sobie kota. Muszę wam się zwierzyć, że się nie popisałem. Kompletny zanik refleksu. Nie rozszarpałem, nie zdeptałem, nie starłem tego pomysłu na proch. Nie zasypałem jej nawet, jak to zwykle mam w zwyczaju, stertą trafnych i racjonalnych argumentów, które ukazałyby całkowity bezsens i krótkowzroczność tego pomysłu. Co się ze mną stało...? Jakieś dwa lata temu bez problemu wyłuszczyłem lubej, że hodowanie psiaka w bloku, w sytuacji, gdy każde z nas pół dnia spędza w robocie, jest kompletnie niewykonalne. A teraz, o zgrozo, zacząłem nawet rozważać i zastanawiać się czy to nie jest przypadkiem ciekawa koncepcja. Przeraziło mnie to, naprawdę zacząłem wątpić w kondycję mojego umysłu... Od zawsze przecież z zapałem i wiarą pracowałem na opinię pedanta, niezrozumiałego przez rozwydrzone hordy znajomych indywiduum ubóstwiającego ład, delektującego się czystością i porządkiem. A teraz w łepetynie – nie wiem, czy to przez jesień, starość, czy ogólną atrofię szarych komórek – powoli kiełkuje niechętna pielęgnowanym od lat nawykom myśl, aby do mojego sanktuarium wpuścić nieobliczalne sierściuchowate monstrum, które w mgnieniu oka w pył rozniesie przytulne siedliszcze. A dokonać tego ma Maine Coon [czytaj: mejn kun], czternastokilowe bydle z toną futra na każdym centymetrze ciała. Co poradzę, że są kurwa na maxa rozczulające. Nie dość, że to jedne z największych kotów domowych na świecie, to jeszcze cechują się potrzebą interakcji z właścicielem, po prostu łakną zainteresowania i obcowania z domownikami. Mają też jak na mój gust całkiem przyjemnie popierdolone zwyczaje, od pożerania pizzy peperoni w niekontrolowanych ilościach począwszy do wskakiwania i rozpłaszczania się na plecach zaskoczonych biesiadników skończywszy. Ja jebię, ale się spedaliłem...
sobota, 5 listopada 2011
Alejandro Veraç: Jedyna ma miłość…
…to jest Legia! Ja kocham ją, a ona gra! Znowu poczułem się dumnym warszawiakiem. Pierdolę Grecję, niższe zarobki, jesienną deprechę, stojącą za rogiem przedświąteczną gorączkę i dwutygodniowy stan podgorączkowy! Jesteśmy w 1/16!
- Kurwa, bracia! Wszyscy kurwa razem! Jak tylko te kurwa pierdolone kurwa psy wyjdą, to jedziemy z takim kurwa jebnięciem, aż rzadka sraka pocieknie im kurwa po kolanach! Bracia kurwa, ten mecz przejdzie do kurwa historii! – zawył na pół godziny przed pierwszym gwizdkiem gniazdowy. I pojechaliśmy z Total Bestia Brutal. I czy się to podoba, czy nie, to trzeba zaakceptować pewne niecodzienne sformułowania, przestrzegać specyficznego kodeksu zachowań.
Ale to nadal taki w sumie niegroźny nałóg. Sądzę, że każdemu zestresowanemu codziennym życiem inteligentowi niezbędny jest jakiś katalizator, chwila beztroskiego odreagowania. Skaczę, śpiewam, tańczę i wiwatuję w jednobarwnym tłumie. Wszystkich łączy ta sama, bliżej niesprecyzowana idea, bo nie chodzi wcale o to by wygrać mecz, wynik jest na dalszym planie. Najważniejsza jest wspólnota myśli, uczuć i emocji, ta chwila zapomnienia, w której jesteśmy wszyscy razem.
Wpis ten dedykuję mojej ukochanej M., która, mimo iż całym sercem nienawidzi polskiej kopanej, wyciągnęła mnie na Ł3 oraz oświeconej części Catrinas Banda: Juliowi, Rodolfo i Jordiemu! Legia albo śmierć, Legia albo śmierć, podnieś głowę i zaciśnij pięść!
- Kurwa, bracia! Wszyscy kurwa razem! Jak tylko te kurwa pierdolone kurwa psy wyjdą, to jedziemy z takim kurwa jebnięciem, aż rzadka sraka pocieknie im kurwa po kolanach! Bracia kurwa, ten mecz przejdzie do kurwa historii! – zawył na pół godziny przed pierwszym gwizdkiem gniazdowy. I pojechaliśmy z Total Bestia Brutal. I czy się to podoba, czy nie, to trzeba zaakceptować pewne niecodzienne sformułowania, przestrzegać specyficznego kodeksu zachowań.
Ale to nadal taki w sumie niegroźny nałóg. Sądzę, że każdemu zestresowanemu codziennym życiem inteligentowi niezbędny jest jakiś katalizator, chwila beztroskiego odreagowania. Skaczę, śpiewam, tańczę i wiwatuję w jednobarwnym tłumie. Wszystkich łączy ta sama, bliżej niesprecyzowana idea, bo nie chodzi wcale o to by wygrać mecz, wynik jest na dalszym planie. Najważniejsza jest wspólnota myśli, uczuć i emocji, ta chwila zapomnienia, w której jesteśmy wszyscy razem.
Wpis ten dedykuję mojej ukochanej M., która, mimo iż całym sercem nienawidzi polskiej kopanej, wyciągnęła mnie na Ł3 oraz oświeconej części Catrinas Banda: Juliowi, Rodolfo i Jordiemu! Legia albo śmierć, Legia albo śmierć, podnieś głowę i zaciśnij pięść!
sobota, 29 października 2011
Alejandro Veraç: Jak paella, to tylko w Hiszpanii
Jakiś czas temu Rodolfo przyobiecał na blogu, że napiszemy jak Catrinas Banda chilloutowała w Barcelonie. Dni mijały. Cisza. Nic. Nawet najmniejszego postu. Czas to zmienić! A było to tak…
Siedziałem z miłością mojego życia w całkiem przyjemnej restauracyjce w Barcelonecie, na urokliwym placyku przy kościele de Sant Miquel del Port, we wczesne upalne popołudnie. Pełen relaks. Dostroiliśmy się już do katalońskiego luzu, celebrowaliśmy sjestę. Razem z nami Rodolfo ze swoją drugą połówką. Było dobrze. Było miło. W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak dopełnić ten obraz klasyką, a zarazem kwintesencją hiszpańskiej kuchni. Paella de mariscos. Ryż, dojrzała papryka, soczyste pomidory, pachnący czosnek, szafran i cała galaktyka świeżutkich potworów morskich. Wszak byliśmy w jednej z najsławniejszych dzielnic rybackich Europy! Przed szamką należało jednak zadbać o zakurzone ulicznym pyłem gardziołka. Lodowata sangria z furą cytrusów w środku była spełnieniem naszych marzeń.
Czas sączył się leniwie. W knajpce umiarkowany tłok. Siedzieliśmy w ogródku i kontemplowaliśmy otaczającą nas architekturę. Karta przygotowana specjalnie dla turystów zachęcała kolorowymi zdjęciami każdego ze specjałów. Od razu naszą uwagę przykuły zestawy dla dwóch osób, czyli wielgachna patelnia paelli z dzbankiem sangrii. Mijały minuty. Wiedzieliśmy, że kelnerzy w Hiszpanii to raczej przeważnie Hiszpanie, dlatego byliśmy dość wyrozumiali i cierpliwi. W końcu pojawił się, na pierwszy rzut oka, prawie ogarnięty czterdziestokilkuletni jegomość. Po chwili byliśmy pewni, stuprocentowy Katalończyk.
- Do you speak English?
- ...Eeehhh ...Uhmmm.
- Ok. We want to take two paellas and two sangrias. Do you understand?
- ...Eeehhh ...Paellas? ...Eeehhh. ...Uhmmm.
Mijały kolejne minuty. Wrócił nasz ulubieniec. Z jednym dzbankiem. Zanim cokolwiek powiedzieliśmy ulotnił się do kuchni. Czekaliśmy dalej, popijając przyniesione winko. Podglądaliśmy innych. Co rusz na jakimś stoliku pojawiały się nowe potrawy. Kelnerzy sprawnie roznosili jedzenie i napoje. Zabawiali klientów rozmową. Częstowali czekadełkami. Patrzyliśmy jak laska ze stolika obok karmiła bitą śmietaną ze swojego deseru psa jednego z dwóch kolesi siedzących kilka stołów dalej. Przysłuchiwaliśmy się jak właściciel psa opieprzał ją za to karmienie. A tymczasem naszego wybrańca nadal nigdzie nie było, rozpłynął się. Gdzieś mi chyba mignął na uliczce za knajpą z papierosem w ręku, rozmawiał ze starszym gościem, który sprawiał wrażenie właściciela lokalu. Dzbanek wysechł już dawno. Dobijała godzina. Nagle, niespodziewanie cud! Na stole wylądowała pachnąca morzem śródziemnym patelnia... jedna. Tym razem zareagowaliśmy błyskawicznie.
- Excuse me! We ordered two paellas and two sangrias! – podstępnie ukąsiliśmy dziewczynę, która przyniosła danie.
- ...Eeehhh ...Wait a minute, please.
Nasza słowiańska natura powolutku, acz nieuchronnie zaczynała się przebijać przez dopiero co z trudem wykształcone hiszpańskie rozleniwienie. Byliśmy przecież na wakacjach. Peace and love, man! Postanowiliśmy więc utrzymać ją w ryzach. Rodolfo i jego luba wspaniałomyślnie zdecydowali się zaczekać na resztę zamówienia. My pałaszujemy. Czas mija. My kończymy. Czas mija. Atmosfera jednak gęstnieje. I stało się! Piekielnie głodna dziewczyna Rodolfo dostaje szału. On sam, niedopity – bo jak można zaprawić się szklaneczką sangrii – po szybkim i sprawnym śledztwie namierza kelnera posługującego się mową Albionu. Wyłuszczamy mu sytuację. Obiecuje pomóc. Znika na parę chwil. Znamy to. Czas płynie. Wraca z tym parchatym hiszpańskim wypierdkiem, od którego już trochę zalatuje trupem.
- He told me – wskazuje na zezwłok – that you ordered one double paella for four persons with sangria. Isn’t it your mistake? Are you sure that you understand our card? – zaczyna z pobłażaniem w głosie, pokazując jednocześnie palcem na zdjęcie paelli z podpisem “paella for two”.
- How could we say „two paellas and two sangria” incorrectly? – odpowiadamy pytaniem ze spojrzeniem pełnym współczucia i zrozumienia dla truchła stojącego przy nowo zapoznanym poliglocie.
- Ok. Easy. Stay calm. Our fault. I can order for you one more paella, but you have to wait at least 30 minutes. Uhmmm... I will give you sangria for free – niepewnie oświadcza widząc nasze radosne i pogodne twarze, wszak w zasadzie prawie wszyscy byliśmy po najwspanialszym posiłku naszego życia.
Rodolfo poczerwieniał. Jego miła zbladła. Moja ukochana zastygła w osłupieniu. Ja przełknąłem ostatnią mackę ośmiornicy. Przelała się czara goryczy. Z iście szlachecką fantazją wstaliśmy, grzecznie się żegnając i nieśpiesznie wyruszyliśmy w poszukiwaniu nowych przygód oraz knajpy, która nas nakarmi… wszystkich.
Siedziałem z miłością mojego życia w całkiem przyjemnej restauracyjce w Barcelonecie, na urokliwym placyku przy kościele de Sant Miquel del Port, we wczesne upalne popołudnie. Pełen relaks. Dostroiliśmy się już do katalońskiego luzu, celebrowaliśmy sjestę. Razem z nami Rodolfo ze swoją drugą połówką. Było dobrze. Było miło. W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego jak dopełnić ten obraz klasyką, a zarazem kwintesencją hiszpańskiej kuchni. Paella de mariscos. Ryż, dojrzała papryka, soczyste pomidory, pachnący czosnek, szafran i cała galaktyka świeżutkich potworów morskich. Wszak byliśmy w jednej z najsławniejszych dzielnic rybackich Europy! Przed szamką należało jednak zadbać o zakurzone ulicznym pyłem gardziołka. Lodowata sangria z furą cytrusów w środku była spełnieniem naszych marzeń.
Czas sączył się leniwie. W knajpce umiarkowany tłok. Siedzieliśmy w ogródku i kontemplowaliśmy otaczającą nas architekturę. Karta przygotowana specjalnie dla turystów zachęcała kolorowymi zdjęciami każdego ze specjałów. Od razu naszą uwagę przykuły zestawy dla dwóch osób, czyli wielgachna patelnia paelli z dzbankiem sangrii. Mijały minuty. Wiedzieliśmy, że kelnerzy w Hiszpanii to raczej przeważnie Hiszpanie, dlatego byliśmy dość wyrozumiali i cierpliwi. W końcu pojawił się, na pierwszy rzut oka, prawie ogarnięty czterdziestokilkuletni jegomość. Po chwili byliśmy pewni, stuprocentowy Katalończyk.
- Do you speak English?
- ...Eeehhh ...Uhmmm.
- Ok. We want to take two paellas and two sangrias. Do you understand?
- ...Eeehhh ...Paellas? ...Eeehhh. ...Uhmmm.
Mijały kolejne minuty. Wrócił nasz ulubieniec. Z jednym dzbankiem. Zanim cokolwiek powiedzieliśmy ulotnił się do kuchni. Czekaliśmy dalej, popijając przyniesione winko. Podglądaliśmy innych. Co rusz na jakimś stoliku pojawiały się nowe potrawy. Kelnerzy sprawnie roznosili jedzenie i napoje. Zabawiali klientów rozmową. Częstowali czekadełkami. Patrzyliśmy jak laska ze stolika obok karmiła bitą śmietaną ze swojego deseru psa jednego z dwóch kolesi siedzących kilka stołów dalej. Przysłuchiwaliśmy się jak właściciel psa opieprzał ją za to karmienie. A tymczasem naszego wybrańca nadal nigdzie nie było, rozpłynął się. Gdzieś mi chyba mignął na uliczce za knajpą z papierosem w ręku, rozmawiał ze starszym gościem, który sprawiał wrażenie właściciela lokalu. Dzbanek wysechł już dawno. Dobijała godzina. Nagle, niespodziewanie cud! Na stole wylądowała pachnąca morzem śródziemnym patelnia... jedna. Tym razem zareagowaliśmy błyskawicznie.
- Excuse me! We ordered two paellas and two sangrias! – podstępnie ukąsiliśmy dziewczynę, która przyniosła danie.
- ...Eeehhh ...Wait a minute, please.
Nasza słowiańska natura powolutku, acz nieuchronnie zaczynała się przebijać przez dopiero co z trudem wykształcone hiszpańskie rozleniwienie. Byliśmy przecież na wakacjach. Peace and love, man! Postanowiliśmy więc utrzymać ją w ryzach. Rodolfo i jego luba wspaniałomyślnie zdecydowali się zaczekać na resztę zamówienia. My pałaszujemy. Czas mija. My kończymy. Czas mija. Atmosfera jednak gęstnieje. I stało się! Piekielnie głodna dziewczyna Rodolfo dostaje szału. On sam, niedopity – bo jak można zaprawić się szklaneczką sangrii – po szybkim i sprawnym śledztwie namierza kelnera posługującego się mową Albionu. Wyłuszczamy mu sytuację. Obiecuje pomóc. Znika na parę chwil. Znamy to. Czas płynie. Wraca z tym parchatym hiszpańskim wypierdkiem, od którego już trochę zalatuje trupem.
- He told me – wskazuje na zezwłok – that you ordered one double paella for four persons with sangria. Isn’t it your mistake? Are you sure that you understand our card? – zaczyna z pobłażaniem w głosie, pokazując jednocześnie palcem na zdjęcie paelli z podpisem “paella for two”.
- How could we say „two paellas and two sangria” incorrectly? – odpowiadamy pytaniem ze spojrzeniem pełnym współczucia i zrozumienia dla truchła stojącego przy nowo zapoznanym poliglocie.
- Ok. Easy. Stay calm. Our fault. I can order for you one more paella, but you have to wait at least 30 minutes. Uhmmm... I will give you sangria for free – niepewnie oświadcza widząc nasze radosne i pogodne twarze, wszak w zasadzie prawie wszyscy byliśmy po najwspanialszym posiłku naszego życia.
Rodolfo poczerwieniał. Jego miła zbladła. Moja ukochana zastygła w osłupieniu. Ja przełknąłem ostatnią mackę ośmiornicy. Przelała się czara goryczy. Z iście szlachecką fantazją wstaliśmy, grzecznie się żegnając i nieśpiesznie wyruszyliśmy w poszukiwaniu nowych przygód oraz knajpy, która nas nakarmi… wszystkich.
sobota, 22 października 2011
Alejandro Veraç: Dzień dobry!
Leniwy sobotni poranek. Jeszcze się do końca nie obudziliście po gorączce piątkowej nocy. Jeszcze wam się nic nie chce. Z całą pewnością nic nie musicie. Coś jednak burzy harmonię. Odpalacie kompa. Wyglądacie za okno. Zerkacie w gazetę. Znikąd pomocy. Jakaś niesprecyzowana myśl nie daje wam spokoju, rozbija się po łepetynie. Co wam bezpowrotnie odbiera możliwość pełnego delektowania się tą chwilą? I nagle już wiecie! Brakuje wyzwalacza endorfiny. W sobotę rano są tylko dwa. Podwójne espresso z czterdziestką amaretto albo mój ulubiony Egg-Nog: jedna część whisky, jedna część Kahlúa, trzy części mleka i żółtko, wszystko mocno wstrząśnięte z lodem, a po przelaniu do szklanki posypane świeżo startą gałką muszkatołową. Dopiero teraz można się całkowicie zanurzyć w słodkim nieróbstwie.
sobota, 15 października 2011
Alejandro Veraç: Prawie robi różnicę
Najpierw barman dość wartkim strumieniem napełnił kufel szaro-srebrzystą pianą, tak mniej więcej do trzech czwartych wysokości. Odstawił go na podstawkę nalewaka. W ciągu następnych dwóch minut piana przeistoczyła się w hebanowy napój. Potem podniósł szklanicę, po czym już spokojnie i nieśpiesznie dopełnił ją małym strumieniem trunku. Gdy skończył, pianka miała jakieś dwa centymetry i radośnie wystawała ponad kufel. Dodam jeszcze, że Guinness był świeżutki, w idealnej dla niego temperaturze, a gdy kończyłem pintę, to resztki piany pozostały na dnie i ściankach kufla. I tak zawsze. W każdej knajpie. Nawet najpodlejszej. I z każdym gatunkiem piwa. Zawsze w odpowiedniej dla niego szklance, temperaturze, zawsze nalewane w sposób gwarantujący wydobycie z niego tego co najlepsze.
A u nas, że się tak wyrażę, tradycja i konserwatyzm ponad wszystko. Amatorów bursztynowego trunku w większości knajp – poza nielicznymi wyjątkami, których mogę wymienić może z sześć – traktuje się z takim swoistym polskim szacuneczkiem. Pij, płać i spierdalaj! Browar najczęściej dostaję w szkle ze wzorkiem z zacieków na ściankach albo w jeszcze mokrym i gorącym po kąpieli w zmywarce. Przeważnie jest lekko chłodnawy, ma około pięciu stopni mniej niż temperatura powietrza w lokalu. Kwintesencji piwa, czyli pianki, nie uświadczam, bo dostaję je jakiś czas po nalaniu, a przecież jest tak liche, że nawet podrasowanie go dwutlenkiem węgla nic nie pomaga. Od razu, kurwa, czuć czysty smak naturalnej fermentacji. Szczególnie następnego dnia rano, po paru wieczornych kuflach. Pierdolę, mam dość, muszę się napić...
A u nas, że się tak wyrażę, tradycja i konserwatyzm ponad wszystko. Amatorów bursztynowego trunku w większości knajp – poza nielicznymi wyjątkami, których mogę wymienić może z sześć – traktuje się z takim swoistym polskim szacuneczkiem. Pij, płać i spierdalaj! Browar najczęściej dostaję w szkle ze wzorkiem z zacieków na ściankach albo w jeszcze mokrym i gorącym po kąpieli w zmywarce. Przeważnie jest lekko chłodnawy, ma około pięciu stopni mniej niż temperatura powietrza w lokalu. Kwintesencji piwa, czyli pianki, nie uświadczam, bo dostaję je jakiś czas po nalaniu, a przecież jest tak liche, że nawet podrasowanie go dwutlenkiem węgla nic nie pomaga. Od razu, kurwa, czuć czysty smak naturalnej fermentacji. Szczególnie następnego dnia rano, po paru wieczornych kuflach. Pierdolę, mam dość, muszę się napić...
sobota, 8 października 2011
Alejandro Veraç: Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej
Polacy są specyficzni. Wiem to na pewno. Sam jestem Polakiem. Według badania „Philips Index for Health and Well-being: A global perspective” przeprowadzonego na 31 000 osób w 23 krajach świata w 2010 roku byliśmy najszczęśliwszym narodem w Europie. Pomimo wszechobecnego kryzysu i czarnowidztwa podobno pewnie kroczymy na spotkanie jutra, czerpiemy satysfakcję z pracy, rodziny, jesteśmy zdrowi i mamy bardzo dobre samopoczucie. Kompletnie temu nie przeszkadza fakt, iż przy okazji jesteśmy społeczeństwem niemożebnie na wszystko narzekającym, wszystko krytykującym, no i przede wszystkim każdy, ale to każdy z nas wie wszystko najlepiej. A jutro 9 września. Wybory do sejmu i senatu Rzeczpospolitej Polskiej. I co z tego? Niedzieli przecież sobie nie rozpieprzę. Czasu nie mam, nie interesuję się, zarobiony jestem. Czyli klasycznie. Znów około 40% z nas wypowie się również za pozostałych. A potem co? Jak to co? Znowu będziemy przez cztery lata się zżymać, wściekać, psioczyć i złorzeczyć. A może by tak ruszyć dupsko sprzed kompa i zaproponować rodzinie spacerek do najbliższej komisji wyborczej. Przynajmniej później nikt nie będzie nam zarzucał, że nie spróbowaliśmy!
sobota, 1 października 2011
Alejandro Veraç: Służba społeczna
Środa, druga połowa września. Ciepłe, słoneczne popołudnie. Recepcja Komendy Rejonowej Warszawa VII. Niewielkie pomieszczenie zaraz przy wejściu do budynku. Odremontowane, schludne i czyste. Jedne drzwi opatrzone czytnikiem kart magnetycznych. Drugie do łazienki. W rogu trzy trochę połamane, plastikowe krzesełka. Na jednym siedzi niska, szczupła blondynka. Tak mniej więcej szesnastoletnia. Chyba smutna i lekko przestraszona. Przy wejściu duża lada barowa. Za nią przy pulpicie na wielkim obrotowym fotelu rozsiadł się spasiony starszy aspirant. Nogi rozrzucone, ręce założone za głowę. Cisza. Spokój. Żadnych telefonów. Co jakiś czas bez słowa przemyka jakiś policjant. Czasem mundurowy. Przeważnie po cywilnemu.
- Mówi pan, że wczoraj zgłaszał kradzież sprzętu firmowego. I gdzie to było? W Barcelonie? To chyba nie w Polsce. To ja nie mogę pomóc. Od wczoraj to pewnie nie wyznaczono jeszcze prowadzącego sprawę, a nawet jak wyznaczono, to i tak na pewno teraz go nie ma. I kto panu kazał donieść faktury za sprzęt? W sumie to nieważne, przecież to nie nasza jurysdykcja. W zasadzie to powinien pan teraz to w Hiszpanii zgłosić. Nie, nie, ja nie pomogę. Zwrotki mam niewypełnione. Zajebany robotą jestem...
- Mówi pan, że wczoraj zgłaszał kradzież sprzętu firmowego. I gdzie to było? W Barcelonie? To chyba nie w Polsce. To ja nie mogę pomóc. Od wczoraj to pewnie nie wyznaczono jeszcze prowadzącego sprawę, a nawet jak wyznaczono, to i tak na pewno teraz go nie ma. I kto panu kazał donieść faktury za sprzęt? W sumie to nieważne, przecież to nie nasza jurysdykcja. W zasadzie to powinien pan teraz to w Hiszpanii zgłosić. Nie, nie, ja nie pomogę. Zwrotki mam niewypełnione. Zajebany robotą jestem...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)