sobota, 15 października 2011

Alejandro Veraç: Prawie robi różnicę

Najpierw barman dość wartkim strumieniem napełnił kufel szaro-srebrzystą pianą, tak mniej więcej do trzech czwartych wysokości. Odstawił go na podstawkę nalewaka. W ciągu następnych dwóch minut piana przeistoczyła się w hebanowy napój. Potem podniósł szklanicę, po czym już spokojnie i nieśpiesznie dopełnił ją małym strumieniem trunku. Gdy skończył, pianka miała jakieś dwa centymetry i radośnie wystawała ponad kufel. Dodam jeszcze, że Guinness był świeżutki, w idealnej dla niego temperaturze, a gdy kończyłem pintę, to resztki piany pozostały na dnie i ściankach kufla. I tak zawsze. W każdej knajpie. Nawet najpodlejszej. I z każdym gatunkiem piwa. Zawsze w odpowiedniej dla niego szklance, temperaturze, zawsze nalewane w sposób gwarantujący wydobycie z niego tego co najlepsze.

A u nas, że się tak wyrażę, tradycja i konserwatyzm ponad wszystko. Amatorów bursztynowego trunku w większości knajp – poza nielicznymi wyjątkami, których mogę wymienić może z sześć – traktuje się z takim swoistym polskim szacuneczkiem. Pij, płać i spierdalaj! Browar najczęściej dostaję w szkle ze wzorkiem z zacieków na ściankach albo w jeszcze mokrym i gorącym po kąpieli w zmywarce. Przeważnie jest lekko chłodnawy, ma około pięciu stopni mniej niż temperatura powietrza w lokalu. Kwintesencji piwa, czyli pianki, nie uświadczam, bo dostaję je jakiś czas po nalaniu, a przecież jest tak liche, że nawet podrasowanie go dwutlenkiem węgla nic nie pomaga. Od razu, kurwa, czuć czysty smak naturalnej fermentacji. Szczególnie następnego dnia rano, po paru wieczornych kuflach. Pierdolę, mam dość, muszę się napić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz