czwartek, 31 marca 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Faza potencjalnej rewolucji

Wczoraj w restauracji Tio’s odbyło się oficjalne przekazanie kluczyków do dwóch w pełni elektrycznych samochodów Mitsubishi i-MiEV. Zakupił je BOŚ Bank, który tym odważnym i kosztownym krokiem zamierza zrewolucjonizować świat. A przynajmniej dołożyć swoją cegiełkę do budowy jego lepszej wersji – Świat 1.5.

Ten Turbo Melex potrafi rozwinąć prędkość do 130 km/h, co oczywiście nie powala, ale z drugiej strony na miasto wystarcza. A dalej niż za miasto się nim nie pojedzie, bo jego zasięg to 150 km. Za to cały ten dystans można przejechać za ok. 9 zł (sic!). A Ładuje się go bagatela 6-8 godzin, czyli człowiek wraca po pracy do domu, podłącza malucha do gniazdka i tylko musi uważać, żeby korków nie wywaliło. No i nie żłopie ropy, czyli odpada cała sprawa z zanieczyszczaniem środowiska, globalnym ociepleniem i uzależnieniem ekonomicznym od Ruskich i Arabusów. Poza tym wszystkim posiada jeszcze jedną ważną zaletę. Jest cichy jak ja pierdolę, co potwierdza Adam Grzebieluch, Wiceprezes Zarządu BOŚ Bank, odpowiadając na pytanie o to, czy różnice między Mitsubishi i-MiEV a tradycyjnymi samochodami spalinowymi mogą sprawiać jakieś kłopoty przeciętnemu kierowcy. Dla osób, które potrafią jeździć autami z automatyczną skrzynią biegów nie ma żadnego problemu. Jest pewna specyfika, ponieważ nie słychać odpalenia tego samochodu. Trzeba obserwować wskaźniki – poucza Adam Grzebieluch.

Idąc tym tropem zacząłem się zastanawiać, czy istnieje realna możliwość na zagospodarowanie części rynku motoryzacyjnego przez samochody elektryczne. I wyszło mi, że chyba jedynym sposobem na przyspieszenie tej potencjalnej rewolucji, byłby administracyjny zakaz wjazdu do centrów miast dla pojazdów spalinowych. To jest nieuniknione – moją tezę potwierdza Ireneusz Wachowicz, były wojskowy, aktualnie człowiek od zadań specjalnych pracujący w jednej z podwarszawskich firm na fikcyjnym stanowisku handlowca. – Takie strefy powstaną i będą się nieustannie rozszerzać. W końcu samochody na ropę dostępne będą tylko dla rządu i wojska. A co z szarymi obywatelami? Przynajmniej będą szybciej ruszali na światłach – śmieje się.

środa, 30 marca 2011

Paco Haya Rodriquez: I became monothematic

Cóż, takie życie. Wspominałem w poprzednich wpisach o Ameryce Południowej, a ostatnio o kawałku Ameryki Północnej, czyli o Florydzie... Teraz mam zamiar poszerzyć temat tej Północnej. Czyli wkoło Macieju ta Ameryka... Ech, staję się monotematyczny.

Paco Haya Rodriquez: O Hamburgerach i muzyce country. You, S and A!

No właśnie! Tłuste mięcho niewiadomego pochodzenia, plastikowa bułka, a przynajmniej coś co bułkę przypomina, masa sosów o dziwnym smaku, plaster sera, pomidorek, ogórek, czasami cebula. Oto skład czegoś, co z każdym gryzem przybliża cię do grobu, a na pewno do wzdęć, których oczywiście pozbędziesz się łykając kolejne pigułki, w których produkcji (mam wrażenie) maczają ręce koncerny spożywcze. Hamburger! Amerykański wymysł. Gdzieś w Teksasie, na początku XX wieku, ktoś wymyślił kawałek mięsa w bułce. Chwyciło i poszło w świat. Teraz w Stanach to danie narodowe. Jedzą to wszyscy, duzi i mali, starzy i młodzi. Podczas garden party na grillu nie może zabraknąć kawałka mielonego mięska uformowanego w owalny kształt. Cóż. Strzał w kolano! Dosłownie teksańska masakra mięchem!
W Polsce kwitną kwiaty, a w Stanach fast foody. Jest ich tak dużo, ale już chyba nie konkurują ze sobą, bo ludzie i tak jedzą i będą jeść coraz więcej. Jedzenie jest tak sztuczne, że na sam widok pieczywa tostowego można dostać sraczki! Jednak oni to jedzą i żyją... No właśnie, żyją ale coraz krócej i są coraz grubsi. Ciekawe dlaczego?! Poza “hambuksami” mają mnóstwo sosów “light”, które dla przeciętnego Kowalskiego są MEGA tłuste i szkodliwe. Sosy, makarony, sery, hamburgery, pizze a co poza tym? Sosy, makarony, sery, hamburgery, pizze... Żarcie nie nadaje się nawet do koryta! Mimo to łącze się z facebookowym guzikiem “LUBIĘ TO”, bo w istocie tak jest. Ten teksański wynalazek smakuje wyśmienicie! Jest pyszny, soczysty i taki amerykański!

Z wielu stron słyszę, że Ameryka to taka, to sraka, a ci Amerykanie to już w ogóle psy i inne zwierzęta, że chuje – może i tak bo z wizami to mogliby odpuścić – i że, reasumując, jacyś dziwni. Chyba sam tak uważałem. Ale jest inaczej... Dają sobie radę. Mają kasę na badania naukowe. Mają NASA. Mają Miami, Los Angeles, Nowy Jork, polskie Chicago. Mają zajebiste Parki Narodowe z Yellowstone na czele. Mają bagna Everglades, krokodyle, papugi, niedźwiedzie. Mają najbardziej przerośnięty współczynnik własnego ego i poczucia przestrzeni. Wszystko musi być duże. Dupa, samochód, dom, ogród. Niestety mieli Nowy Orlean. Mają przemysł... muzyczny, który jest trochę bardziej rozwinięty niż ten nasz! I nawet jak przez przypadek wypuszczą gniota, to tak go przedstawią, że się w nim zakochamy i stanie się hitem lata, wiosny czy innej pory roku albo i całej dekady. Ej! Oni mają Britney! A kto nie słyszał choć jednego kawałka Britney?! Na pewno nie jeden z was umie nawet nucąc ”oops, I did it again” zaśpiewać choćby refren wraz z nią.
A kto ma kowbojów, country i rodeo?! Ha! Oczywiście Ameryka! Jest to kolejny element ich wielokulturowości... To jest iście amerykańskie! Tak jak motoryzacja. Amerykańska motoryzacja to Chevrolety, Dodge'e czy Fordy... Od lat podziwiane i pożądane. Bo kto by nie chciał Challengera z 1967r? Jest taki na sali? Nie widzę! No właśnie. Ale wracając do muzyki... Country - może i syf, i nie łyknie tego nikt na Starym Kontynencie, to muzyka rednecków - zajebiście nadaję się “na drogę”!


Bardzo dobrze się przy tym prowadzi samochód. A jak wiadomo oni mają dłuuuugie drogi, dłuuugie samochody, wieeelkie motele i bary przydrożne i dlatego country jest popularne. Czy tylko dlatego? Nie wiem. Przecież tam nie mieszkam, ani tego nie słucham. Ot po prostu podniecam się tym, co amerykańskie. Samoa też jest amerykańskie i też się tym podniecam, bo to ładne wyspy. Gwoli wyjaśnienia ROUTE 66, Mustangiem '67 lub '69 i włącznikami światła TEŻ się podniecam. Do tego stopnia, że amerykańskie włączniki zdobią ścianę w moim mieszkaniu! Wszystko co w amerykańskich filmach jest amerykańskie zdecydowanie LUBIĘ TO. Tak mam. Przesiąkam. Mógłbym tak długo, ale po co. Tych co mnie rozumieją nie muszę namawiać, a tych, którzy są przeciwni nie da się przekonać, więc koło się zamyka!

The End my Fellows! Honky Tonk and let's go!
a dla reszty pozdrowienia! Ehe!
I gdy będę swoim Chargerem '69 jechał po amerykańskich bezdrożach do Daytona Beach na wyścigi Nascar, w odtwarzaczu CD odpalę swojską słowiańską nutę, bo my też umiemy tak po amerykańsku. Przed Państwem Gienek Loska:


I really appreciate it. Thank You and bye bye!

poniedziałek, 28 marca 2011

Bustos Domecq: Jak wyrwać laskę na literaturę, nie znając się na piłce nożnej

Nie wierzcie tak do końca Juliowi, bo to po prostu kolejny wykształciuch, który swoją miłość do piłki nożnej musi jakoś uwznioślić. Ideologii nie dorobi, bo mało czytał francuskich postmodernistów, więcej zaś czytał egzystencjalistów, toteż gdzie nie dorobi ideologii, tam naściemnia.
Każdy ma takie wstydliwe miłości, ja na przykład mam swój Manowar raz na kilka lat (nikt mi nie powie, że jest lepszy zespół do czytania Spanglera!), acz nie twierdzę, że "Woman be my slave" pomogło mi kiedykolwiek w podbojach. W podbojach - jak każdemu wykształciuchowi - pomagał alkohol. Zawsze.

Dla wszystkich  jednak tych facetów, którzy zupełnie nie rozumieją jaki jest sens oglądania jak 22 pacanów lata za świńskim jelitem po trawie (sam ganiać lubię, tak samo jak lubię na przykład pić alkohol, choć oglądanie pijących nie sprawia mi żadnej satysfakcji; kontrargumentować można, owszem, seksem: tutaj oglądanie też ma jakieś znaczenie i bywa z konieczności substytutem, ale nie siadacie sobie z piwkiem do pornosa żeby po wszystkim położyć się do łóżka z Sartrem!), dla takich więc facetów mam Dobrą Nowinę: otóż najwięcej w Europie czytają Czesi, a najwięcej z Czechów: Czeszki.

W tym momencie podważyć należy jeszcze jedną tezę Julia: otóż jeśli laska czytała Lampedusę czy Baricco - cóżże straconego? Dla kogoś, kto od spoconych facetów przy flaku stroni, przyznanie, że w finale "Jedwabiu" łzę uronił, lub że młodzieńcza brawura Tancrediego i klasyczność jego ogłady są niesłusznie zapomnianymi cechami wśród męskiej populacji, nie będzie problemem, a częściej - zwyczajnie przybliży sukces. Wszak wyrywać na literaturę nie należy przez jej akademicki rozbiór (czasem natomiast warto wzgardzić Derridą - dzisiaj to offowe).

Toteż wolę chyba naukę Czeskiego wśród przemiłych studentek slawistyki, czy - w pożądanej konsekwencji - parę wieczorów w czeskim barze przy dartach, hektolitrach piwa donoszonych przez jakieś śliczne Helenki i potykanie się o niepamięć "Imienia róży", niż śmierdzącego Championsa z brzydkimi kelnerkami, małym Heinekenem po 15 złotych i jakimś spoconym pojebańcem w różowej koszuli z białym kołnierzykiem, który plując wyśpiewuje klubowe hymny.

niedziela, 27 marca 2011

Catalina Jimenez: adisucks

"Mur wyścigów konnych to mekka graffiti warszawskiej sceny. Prawie 1,5km żywego płótna pokrytego różnokolorowego graffiti. To bardzo ważne miejsce dla polskiej sceny Hip-hop. To tam kręcono teledyski, to tam powstawały niezapomniane prace malarzy graffiti z całego świata. Kiedyś pełna blasku, ostatnio podupadła. Nie zmienia to faktu, że każdy szanujący się grafficiarz zna to miejsce, trzeba było tam być i namalować choćby jedną pracę. " To wszystko miało zostać zamalowane, bo jedna z firm, w dodatku taka, co się chwali, że wspiera kulturę hip - hopową, postanowiła, że właśnie tam jest świetne miejsce na jej reklamę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego chcieli opluć własną grupę docelową. Ale to właściwie nieważne. Ważne jest to, że mógł zniknąć nam z Warszawy jeden z najciekawszych przykładów street artu. Na szczęście zaczęły się protesty. Do samej grupy na fb dołączyło 18 tys osób:

http://www.facebook.com/pages/adisucks/134728066598497

Ludzie pokazali, że im się to nie podoba i chyba się udało:


http://www.tvnwarszawa.pl/informacje,news,-quot-wstrzymalismy-malowanie-quot-,147982.html

Zamalowywanie zostało wstrzymane.
Nawet jeśli tylko dlatego, że zwolnili szybko gościa od PR i zatrudnili, kogoś, kto się na tym zna, bo przestraszyli się, że sprzedaż faktycznie im spadnie, to i tak jest to budujące. I pokazuje, że warto robić takie akcje, jak ta na fb.

sobota, 26 marca 2011

Paco Haya Rodriquez: Wiocha i tyle

Egipt, Tunezja, a może Grecja? No właśnie, nieuchronnie zbliżają się wakacje. Czas lenistwa i rozpusty. Pozostaje tylko kwestia: Jak? I gdzie?
W Egipcie dopiero co niezła zadyma skończyła się obaleniem władzy. Może to i dobrze, bo za taką władzę, to ja dziękuję, ale nie.
Tunezja podobnie... W Grecji niedawno kryzys zrobił swoje i chyba nadal się nie podnieśli... Mimo wielu negatywnych przesłanek, wciąż te kierunki są oblegane przez rodaków. No z jednej strony fajnie; cieszę się, że Polaków stać na wycieczki. Z drugiej jednak, są to kolejne miejsca, w których moja stopa nie postanie. I to nie tylko dlatego, że wszędzie tam słychać język polski nasiąknięty kurwą, którego sam używam aż nadto. Dlatego, że Polak to wiocha! Serio! Wszędzie tam, gdzie pojawia się choćby warszawka, wali wiochą. Nie wsią, a wiochą, chamstwem i drobnopedalstwem. Ręce opadają, a nogi same kierują się w przeciwną stronę. Polak może i dobrze się bawi we własnym towarzystwie, jednak postrzegany jest przez środowisko obserwujące jako zwykły prostak. Stąd też nie pojadę w wiele pięknych miejsc, a na pewno nie w okolice Morza Śródziemnego... Od Grecji, przez Egipt, po Malagę.
Trzeba zatem obrać zupełnie inny kierunek. W ten inny kierunek jeździ inna grupa Polaków, może i ta zamożniejsza, a na pewno mądrzejsza w swoim zachowaniu. Wpadłem w sidła zdziwienia, kiedy to na Florydzie w drodze na Key West zatrzymaliśmy się, chcąc nurkować na rafie koralowej... Stanęliśmy na molo i karmiliśmy jakieś ogromne ryby. A karmiliśmy je innymi rybami, malutkimi. Te ogromne wyskakiwały z wody na dobre 50cm... No więc rzucam ryby rybom, a tu podchodzi do mnie taki grubawy gość, mocno owłosiony, z czerwoną twarzą (ale nie Sioux), wkłada bez żenady łapę do mojego wiaderka z rybciami, które to kupiłem za całe pięć dolców i zaczyna rzucać je do wody... Noż kurwa! Moje ryby za pięć dolców? Co za cham! Gierary hir! - se myślę. Tymczasem jegomość dojrzał w mej twarzy zdziwienie i mówi: - Źle rzucasz!
Włożył łapsko do wiadra wyciągnął rybę, która większa od śledzia nie była, położył się na molo, wyciągnął rękę nad wodę... I nagle CHLAST! Coś wyskoczyło z wody, porwało widowiskowo rybę, o dziwo bez ręki faceta...  A ten wstał, otrzepał się i powiedział: - Widzisz? Tak to się robi!
I poszedł po wiaderko pełne ryb. Wręczył mi. - Poćwicz - powiedział.
A więc są miejsca na świecie gdzie Polak jest człowiekiem. Oczywiście Floryda nie jest najlepszym na to przykładem. Czas skierować się na Karaiby... Ale nie na Dominikanę... Więc może Tahiti...? Zajebiście drogo i daleko... Ale odpoczynek gwarantowany!

piątek, 25 marca 2011

Julio del Torro: Jak wyrywać laski na literaturę, znając się tylko na piłce nożnej

Niektóre dziewczyny lecą na literaturę. Na wiedzę faceta o literaturze. Najlepszym sposobem ukazania się w świetle „wiedzącego” wbrew pozorom nie musi być rozkminianie teorii Bachtina, czy doszukiwanie się piątego dna w Idiocie Dostojewskiego. Bo przecież laska może wiedzieć więcej od ciebie... Nie tędy droga. To czego potrzebujesz, to znajomość nazwisk. Rzucisz czterema nazwiskami, których ona nie słyszała i masz ją podaną na dłoni. Oto właśnie uznała, że jesteś pierdolonym erudytą. Tylko jak to zrobić?

Rzeczą wiadomą jest, że faceci znają się na piłce nożnej. Może nie Fidel Capucha, Paco czy Bustos... Ale na ogół faceci się znają. Mózgi fanów piłki nożnej – nawet największych kretynów – to sprawne minikomputery z rozległymi bazami danych. Przykładowo - facet kojarzy małe miasteczka w Portugalii, Szwecji czy Szwajcarii nie dlatego, że tam był, nie dlatego, że studiował geografię, i nie dlatego, że ich nazwa brzmi podobnie jak drugie imię jego dziewczyny (którego nie zna). Kojarzy, bo jest tam klub piłkarski. Z tego też powodu facet wyposażony jest w ogromny słownik wyrazów dla kobiety zupełnie obcych, na który składają się setki nazwisk piłkarzy z całego świata.

Nawet jeżeli czytasz książki, a laskę zapragniesz wyrwać na – powiedzmy – literaturę włoską, po co ryzykować i wyjeżdżać z Eco, Baricco czy Moravią? Jeśli czytała to lipa z imponowaniem. Powiedz jej, że obecnie pochłonęło cię absolutne włoskie podziemie literackie. Gdy ona zapyta o nazwiska, od niechcenia rzuć, że nic jej nie powiedzą, a na powątpiewające spojrzenie wypluj z pogardą: Marco Motta, Giorgio Chiellini, Vicenzo Iaquinta, Leonardo Bonucci. Sam Juventus wystarczy, żeby twojej przyszłej kochance zatrzęsły się kolana. Tylko pamiętaj, żeby nie przesadzić i nie wspomnieć o Del Piero, bo a nuż... A jakby było jej mało? To przejdź do Romy czy Interu.

A gdyby zapytała o tytuły? No przecież książkę Giorgio Chielliniego Draka na San Siro wymyślisz na poczekaniu.

Ślicznotko, chcesz znać moje ostatnie inspiracje? Vicenzo Iaquinta, Przypadek Zdenka Grygery. Leonardo Bonucci, Catenaccio, catenaccio. Marco Motta, Stara dama.

Chodź do mnie, pokażę ci obwolutę Starej damy, jest naprawdę przepiękna.
O, kurwa, nie mogę znaleźć, musiałem pożyczyć Bustosowi. Zdejmij ten żakiet, czego się napijesz?

środa, 23 marca 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Kurt Vonnegut

Fidel Capucha de Izquierdas (23:35): Nie mam swojego kompa. I mam jakiś problem z blogiem. Chcesz, to Ci wyślę cytat na dziś. Nie, to się obejdzie beze mnie w tym tygodniu.
Julio del Torro (23:36): Wyślij.
Fidel Capucha de Izquierdas (23:45): Tytuł na przykład:Kurt Vonnegut. Chwytliwe, nie? Daj znać czy doszło.
Julio del Torro (23:50): Doszło.

Największym problemem wojsk marsjańskich było jednak to, że ich uzbrojenie niewiele odbiegało od uzbrojenia oddziału policji w ziemskim mieście średniej wielkości. Walczyli przy użyciu broni palnej, granatów, noży, moździerzy i małych katapult rakietowych. Nie dysponowali ani bronią nuklearną, ani czołgami, ani średnią czy ciężką artylerią, ani osłoną powietrzną, ani też – od chwili wylądowania na Ziemi – transportem.
Oddziały marsjańskie nie miały ponadto żadnego wpływu na miejsce lądowania swoich statków. Każdym z pojazdów sterował całkowicie zautomatyzowany pilot-nawigator, który to zespół urządzeń elektronicznych został przez techników marsjańskich ustawiony tak, aby statek wylądował w z góry wyznaczonym punkcie na Ziemi, niezależnie od tego, jak niesprzyjająco mogłaby się tam akurat przedstawiać sytuacja strategiczna.
Jedynymi dostępnymi załodze elementami sterowania były dwa przyciski na środkowym pulpicie kabiny – jeden z napisem „start”, drugi z napisem „stop”. Po naciśnięciu guzika z napisem „start” pojazd odlatywał z Marsa. Po naciśnięciu guzika z napisem „stop” nie działo się nic. Guzik „stop” zainstalowano w rakietach na usilne żądanie marsjańskich psychiatrów, zdaniem których istoty ludzkie zawsze wolą mieć do czynienia z mechanizmem, który – przynajmniej we własnym mniemaniu – mogą w każdej chwili wyłączyć.

Kurt Vonnegut, Syreny z Tytana

poniedziałek, 21 marca 2011

Bustos Domecq: Rick Deckard a Sprawa Polska

Chciałem napisać o "Inwazji: bitwie o Los Angeles", ale nie mam już siły pisać o złych filmach. Wyobraźcie sobie zamiast tego film o powstaniu warszawskim finansowany przez LPR i wyreżyserowany przez Wajdę, a będziecie mieli pojęcie o skali patosu i ilości patriotycznego pieprzenia, którym nas reżyser raczy co i rusz. Plus oczywiście mały, cywilny chłopczyk, który "jest najdzielniejszym z marines" i jego siostra, która właściwie może wypierdalać, dziewczynki mają się trzymać z boku. Mamy nawet obowiązkową piękną sanitariuszkę, co gdy trzeba chwyci za co trzeba (broń, się rozumie), która tutaj akurat - prawem Hollywood - jest piękną pilotką (nie mylić z czapką).
Lubię dobre kino rozrywkowe, ale nie lubię jak ktoś mi próbuje na siłę wciskać zaangażowanego gniota, ignorując jednocześnie wszystko, co do tej pory w danej dziedzinie powstało. A ten film zupełnie olewa wszystko, czym SF może się poszczycić. Nie ma tu nic z dwuznaczności i niepokorności "Dystryktu 9", jest tylko powtórzona konwencja para-dokumentu. Nie ma tu nic z "Obcego 2", w którym wyszkoleni marines dostają tęgie lanie - tu nawet nie trzeba być marines, żeby wiedzieć, jak służyć ojczyźnie. W jednej z ostatnich scen świeżo odratowana pani pilot dociera z żołnierzami, którzy ją uratowali, do wojskowej bazy, ładuje magazynki, łapie dwa łyki wody i już gotowa jest wsiąść do podstawionego helikoptera, by skopać więcej kosmicznych dup w innych amerykańskich miastach. Nie ma tu nic z "Blade Runnera", ani w ogóle żadnych dickowskich dwuznaczności, wszystko jest jasne od początku do końca, należy tylko podkreślić rolę ojczyzny, przodków i przyszłych pokoleń, które czekają na zbawienie. 

Ten film mógł być natomiast prowokacyjną wariacją na temat działań USA na Bliskim Wschodzie. Mamy tu przecież jakichś dziwnych najeźdźców, którzy nieproszeni wpierdalają się z butami na czyjąś ziemię w poszukiwaniu surowców naturalnych - ani z nimi pogadać, ani z nargili pociągnąć. Tyle, że odwrócenie ról jest pozorne i jednowymiarowe. Nie jest przeniesieniem idiotycznego konfliktu na bezpieczną "land of the free" (znowu odsyłam do "Rambo", w którym na amerykańskiej prowincji starły się Wietnam z Koreą), jest laurką dla zaangażowania trepów. 

Ten film mógł rozwinąć to, co stanowiło o rewolucyjności "Dystryktu 9", mógł kulturowe przetasowania "Dystryktu" przenieść na grunt polityczny, zamiast tego dostaliśmy patriotyczny, patetyczny bełkot, tym razem nawet nie okraszony żartem w wykonaniu Willa Smitha - co ułatwiało oglądanie "Dnia Niepodległości". 

niedziela, 20 marca 2011

Catalina Jimenez: W Ochu zapłonęło

Wczoraj w Och Teatrze dał czadu Maleńczuk z zespołem Psychodancing. Chłopaki grali dwa koncerty, jeden o 17:30, drugi o 20:00. Między nimi mieli tylko 30 minut przerwy, bo każdy z koncertów trwał solidne 2 godziny. Zespół zupełnie nie narzekał, potrzebowali tylko chwilę na drobne poprawki na scenie, pewnie kilka lampek wina w garderobie i grali znowu. Pewnie i trzeci koncert o 23:00 mogliby zagrać, bo zmęczeni nie byli wcale. Widać, że ich to granie cieszy. Fajni są.
A Maleńczuk na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Opowiada anegdotki, żarciki, trochę przeklina, wyluzowany jest. Co ciekawe, na każdym koncercie, te anegdotki są inne. A więc wszystko to spontan. Wczoraj opowiadał, że przypomniało mu się, że dostał nagrodę na festiwalu  Opolu. Występu podobno nadal nie może sobie przypomnieć... Zagrał wszystkie swoje największe hity, a na is rewelacyjny utwór "Płonie stodoła" oraz genialną składankę kilkunastu najbardziej znanych przebojów od "Stayin' alive" po Lambadę. Tym rozruszał nawet starsze pokolenie, które, o dziwo, na oba koncerty przybyło tłumnie. Ale sam Maleńczuk ma już prawie 50 lat... kto by pomyślał...

piątek, 18 marca 2011

Julio del Torro: Czego się boi warszawski tramwaj

Jechałem akurat do Drink Baru na Wspólnej. Tak mi się ostatnio objawił po latach, więc jechałem. Czwartkowy wieczór, plac Zawiszy. Z Okopowej wyjechał tramwaj. Wyrzuciłem papierosa i zakląłem, bo w środku tłum. Ale wsiadłem. Wsiadłem, przepchnąłem się i nagle tłum ustąpił. Cały tramwaj zapchany, a przy kilku krzesełkach – zajętych wprawdzie – pusto. Ludzie tłoczyli się uwieszeni poręczy, okien, kasowników, ramion współpodróżujących. A tam pusto. Powód był oczywisty. Na krzesełkach siedzieli trędowaci.

Mieli kolorowe czapki spod których wysypywały się dredy. Kolorowe rękawiczki. Workowate spodnie. Zwykłe polarowe kurtki. I instrumenty: bębny i gitary. Zdawali się jacyś tacy zakurzeni. Kolorowi i zakurzeni, jakby student kulturozawstwa pojechał na Woodstock. Głośno rozmawiali. Śmiali się. Śpiewali. Po francusku. W tramwaju.

Ludzie bali się do nich podejść. Bo byli trochę inni. U nas to ciągle trąd.   

czwartek, 17 marca 2011

Paco Haya Rodriquez: Ciotka Maria z Płońska

I o co w tym wszystkim chodzi? Z każdej strony atakują mnie ankiety, apele czy inne prośby. Facebook przebił nawet spam w darmowych skrzynkach na o2 czy onecie. Tam wszyscy publikują, że coś zginęło, ukradziono coś czy sam diabeł nie wie co dalej. Z moich obserwacji wynika, że to i tak jest gówno warte i przypomina stare łańcuszki... Coś w stylu wyślij to jak najszybciej do 10 osób bo inaczej umrzesz. Otóż gówno prawda! Nigdy nie przekazywałem łańcuszka dalej i jakoś żyje, nikt z mojej rodziny nie dostał zgagi a i mnie nie zabolał przez to ząb. Rozumiem [chyba], że ludziom są potrzebne takie bzdury i zakrawające na spam informacje niewiadomo skąd.
Jednak w tym szaleństwie napewno jest metoda ... jaka jeszcze nie wiem. Przytłacza mnie ilośc apeli i próśb o pomoc w znalezieniu pieska [kotka, chomika czy ptaszka] ciotki brata, męża siostry w drugim pokoleniu po ojcu kuzyna z Lichenia z pochodzenia z Płońska. Nie nie mam nic do Lichenia! Ani do Płońska. Ale niektóre ogłoszenia są poprostu żałosne.
Przypomina mi to jakies chore narkotyczne wizje snute godzinami w beskidzkich lasach. Może i było fajnie pogadać bzdury. Teraz widzę pewne analogie między naszym bełkotem a tym którym jestem atakowany wiele razy dziennie.
Skoro bełkot i bdzury są dozowolone to dlaczego za jaranie trawy mogę trafić do pierdla? I tu skuszony pewnym spotem nawijam do was... czemu nie?!


wkońcu lepsze jaranie od szlajania się po bramach w dresach. Tak mi się przynajmniej wydaje.

środa, 16 marca 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Clevinger

Clevinger był kretynem bardzo poważnym, bardzo uczciwym i bardzo uświadomionym. Nie można było z nim iść do kina, żeby nie wdać się potem w dyskusję na temat empatii, Arystotelesa, powszechników oraz posłannictwa i obowiązków kina jako formy sztuki w zmaterializowanym świecie. Dziewczęta, które zabierał do teatru, musiały czekać do pierwszej przerwy, aby dowiedzieć się od niego, czy oglądają dobrą, czy złą sztukę, a wówczas dowiadywały się natychmiast. Jako wojujący idealista zwalczał rasizm w ten sposób, że stykając się z jego przejawami omdlewał ze strachu. Wiedział wszystko o literaturze z wyjątkiem tego, jak czerpać z niej radość.

J. Heller, Paragraf 22

poniedziałek, 14 marca 2011

Bustos Domecq: Sala dysfunkcyjnych zjebów

Emo to zjawisko...  może nie tyle ciekawe, co symptomatyczne. Przyszli trochę z zachodu, trochę ze wschodu; mają styl, którego nie da się pomylić z niczym innym, trudno go nawet pomylić z ubiorem; mają swoją muzykę, którą nie sposób pomylić z czymkolwiek innym, trudno nawet pomylić to z muzyką; niezastąpiona nonsensopedia podaje, że w przyrodzie występują także strusie emo.

Teraz mają również swój film.

"Sala samobójców", bo o nim mowa, to wykwit (proszę to wyrażenie kojarzyć raczej z ospą, niż z wiosną) tej kultury, tej estetyki i takiego pojmowania świata. Wszystko tu jest histeryczne, cała rzeczywistość - rodzice, dziewczyna, przyjaciel, taksówkarz - poddana jest tej jednej kategorii: świat jest zły, a ja jestem zbyt wrażliwy, żeby go znieść.

Oczywiście liceum ma swoje prawa i każdy pamięta, jakich banałów człowiek używa, żeby próbować opisać świat (nie trzeba być nawet nowobogackim bananem). Jednak nie może to być usprawiedliwieniem banalności i pretensjonalności samego filmu. Każda postać budowana jest z klisz, trywialnych bzdur, pseudofilozoficznego bełkotu. "Żyję cicho krwawiąc", odpisuje główny bohater pod pobudzającym jego wrażliwość filmem, na którym ktoś wyrzyna sobie żyletką gustowny wzorek na przegubie. Jest to efektowna odpowiedź na innego posta pod tym samym filmem; post brzmi: "Krwawię cicho żyjąc". Albo "jesteś bohaterem, mam ochotę cię przytulić" - to reakcja na cudowną historię o przemarszu przez szkołę z pistoletem tatusia w kieszeni ("Czułem się panem sytuacji, bali się mnie!").

Co więcej: ten trywialny bełkot wciskany jest nam gwałtem, bez żadnej świadomości tego, czym się nas katuje. Bo najbardziej chybionym elementem tego filmu jest narracja, z którą reżyser zwyczajnie nie umiał sobie poradzić: sprawia wrażenie obiektywnej relacji, choć - co z całą pewnością umknęło twórcom - poddana jest fanaberiom i huśtawkom nastroju głównego bohatera w ten sposób, że histeryczność jego depresji znajduje bezpośrednie odbicie w histeryczności wszystkiego wokół. I całą prawdziwość doświadczenia szlag trafia. Smaga się nas po ryju genitaliami licealnej wrażliwości. Wrażliwości, która istnieje, której nikt nie neguje i każdy przeszedł jak ospę, ale którą trzeba artystycznie przetworzyć, żeby ukazać jakikolwiek dramat.

I przez przypadek wychodzi film o tym, że dziecko trzeba czasem zwyczajnie pierdolnąć. Bo kilkunastodniowy azyl we własnym pokoju zostaje zawieszony dopiero wtedy, kiedy ojciec urwie młodemu od internetu i jebnie matce w twarz jak się postawi.

Czuję się tym filmem obrzygany. Choć to zawsze następny szczebel interaktywności sztuki...

niedziela, 13 marca 2011

Catalina Jimenez: Życie to żart

"Widzi pan, według mnie, możliwe są trzy postawy wobec tak absurdalnego życia. Najpierw postawa mas, hoi polloi, które nie chcą przyjąć do wiadomości, że życie to jeden wielki żart. Tacy nie śmieją się z niego, lecz pracują, gromadzą, przeżuwają, defekują, kopulują, rozmnażają się, starzeją i umierają jak woły zaprzężone do pługa, tak samo głupi, jak w dniu narodzin. Taka jest znakomita większość. Dalej ma pan tych, którzy, jak ja, wiedzą, że życie to żart i mają odwagę się z niego śmiać, na wzór taoistów, albo tego pańskiego Żyda. Są wreszcie tacy, i, jeżeli moja diagnoza jest trafna, pan do nich należy, którzy wiedzą, że życie to żart, ale cierpią z tego powodu. To tak, jak ten pański Lermontow."

Jonathan Littell "Łaskawe"

piątek, 11 marca 2011

Julio del Torro: Rżnę Brigitte

W ostatnich dniach dość dużo rozmyślam o łechtaczkach. W różnych ujęciach, nieraz wielopłaszczyznowych. Jedno u ujęć łechtaczki, że tak się wyrażę, zasadziło empatycznego kopniaka w moją wrażliwą dupę. Kopniak wiązał się z wykwitem wyrzutów sumienia względem francuskiego pisarza Philippe’a Dijana. Dwa tygodnie temu w tym miejscu przyczepiałem się do niego, że czarno-białe ksero Houellebecqa etc. Ale muszę mu oddać sprawiedliwość. Albowiem tenże Dijan zauważa coś, co jest dla mnie w literaturze bardzo ważne. Jeżeli nie najważniejsze. Zamiast tłumaczyć, oddam głos jednemu z jego bohaterów.

W takim razie powiedz sobie otwarcie, że w dziedzinie pornografii nigdy nie osiągniesz siły wyrazu, jaką ma obraz. W najlepszym razie możesz prawie dorównać obrazowi, ale i tego nie jestem pewien. Ale wyobraźmy sobie, że zamiast napisać: „Posiadłem Brigitte”, co jest tylko bladym odbiciem obrazu, więc z góry skazuje cię na przegraną, piszesz: „Jednym ruchem lędźwi wdarłem się w Brigitte”. Jak myślisz, które zdanie ma większy ładunek emocjonalny? Czy jako pisarz nie czujesz się panem magicznej broni? Jaki obraz, choćby oddawał ruch i dźwięk, zbliży się do zdania: „Jednym ruchem lędźwi wdarłem się w Brigitte”, którego nic nie może zastąpić? Ta ścieżka jest wąska, ale promienna, sam widzisz, tak, przyjacielu…

A tak w ogóle, jeżeli chodzi o same lędźwie i ich literacką bytność, polecam wszystkim pierwsze zdanie Lolity Nabokova. Ehe. Teraz zaś pragnę powrócić do rozmyślań o łechtaczkach. Proszę, nie przeszkadzajcie mi.

Walczmy! „Rżnę Brigitte” to nasze hasło! Wypiszmy je na sztandarach, i niechaj powiewają nad naszymi głowami, gdy ruszymy w szaleńczą gonitwę po nieznanej ziemi, tam, gdzie wróg nie waży się nas ścigać!

środa, 9 marca 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Wrocławski Przekręt



Do Wrocławia przybyliśmy wieczorem wiedzeni tropem nielegalnego międzynarodowego handlu pietruszką, która jest w końcu drugą po radioaktywnej hodowli rzepaku najpoważniejszą aferą naszych czasów. Było ciemno i zimno, a władze miasta dodatkowo próbowały nas zmylić przebudową dworca pod pretekstem przygotowań do Euro 2012. Nie z nami takie numery. Od razu trafiliśmy na ślad Wielkiej Zielone Świni. Jej racice wrzynały się w ten sam beton, na który patrzyliśmy, raptem kilka godzin wcześniej. Ruszyliśmy. Ślady urywały się przed plakatem Hostelu Avantgarde. To tam Wielka Zielona Świnia musiała zorientować się, że popełnia ten kardynalny błąd i porusza się bez swoich tytanowych kaloszy. I to tam musiała ten błąd nadrobić. Hostel był naszym jedynym punktem zaczepienia. Długo się nie zastanawialiśmy.
Zaniepokoił nas już widok podjazdu. Samochody zaparkowane były tam tak ciasno, że problemy z przejściem miały nawet wałęsające się po okolicy bezpańskie bandikoty indyjskie. Ale nie my. Nie po to codziennie trenujemy alpinistykę wysokomiejską, żeby pokonała nas jakaś wrocławska kamienica. Dwa szybkie podskoki, odbicie od ściany, złapanie gzymsu, i zeskok. I oto jesteśmy. Z perspektywy czasu nie wiem, czy bardziej powinno zaalarmować mnie to, że recepcjonistka spisała nasze dane z cudownie podrobionych dowodów osobistych, czy to, że ich nie zatrzymała do czasu wymeldowania. Wtedy nic nie wydało nam się podejrzane. Za bardzo byliśmy przejęci jej bliskością. Wielka Zielona Świnia kręciła się gdzieś w pobliżu. Czuliśmy to. Od razu poszliśmy w miasto. Liczyliśmy na łut szczęścia. Tylko to nam pozostało. Wiadomo, że Wielka Zielona Świnia do perfekcji opanowała umiejętność maskowania się w tłumie. Zaczęliśmy od Literatki na rynku, ale tam nie dowiedzieliśmy się niczego poza tym, że właśnie trwa kolejna Słynna Wrocławska Środa. Można ryzykować, ale nie aż tak. Unikając biegających po całym mieście szalonych komand gejowskich wróciliśmy czym prędzej do hostelu.
Następnego dnia spotkaliśmy się z naszym wrocławskim kontaktem. Elektryzujące doświadczenie. Poradziła, żeby unikać kilku miejsc oraz zostawiła namiary na trzy bezpieczne kryjówki: Kalogródek na Kuźniczej, Niskie Łąki na Ruskiej i Mleczarnię na Włodkowica. Później miało się okazać, że Niskie Łąki są już spalone. Ktoś zdradził. Kiedy wieczorem udaliśmy się tam celem regeneracji po całodziennych zmaganiach z Zieloną Przestępczością Zorganizowaną, zaatakowano nas znienacka i z precyzyjnie przemyślaną perfidią. Przy pomocy nazbyt rytmicznych fal akustycznych o porażającej częstotliwości próbowano wyprać nam mózgi. Całe szczęście zdążyliśmy wcześniej profilaktycznie wypić antidotum.
Niemniej jakiś sukces udało się im odnieść. Bo przecież gdyby nie ten atak z poprzedniego wieczora, następnego dnia rano Julio nie zostawiłby swojej intergalaktycznej krótkofalówki w pokoju, kiedy szedł do łazienki celem standardowej transfuzji krwi. A tak zostawił. Kiedy wrócił, już jej nie było. Wtedy zorientowaliśmy się, że cała sprawa była ukartowana. Wielka Zielona Świnia specjalnie zostawiła fałszywy trop kierując nas do tego hostelu. Przez banalny i pospolity akt kradzieży nasza tajna misja została sabotowana.
- O w mordę! – powiedział Julio.
- A to padalec! – dodałem.
Ponieważ człowiek, który na zlecenie Wielkiej Zielonej Świni dokonał tego zamachu, zostawił swoje dane w recepcji, postanowiliśmy udać się na policję. Oczywiście, że nie wierzyliśmy ani przez chwilę w to, żeby te dane były prawdziwe. Akcja była misternie zaplanowana. Dowód, z którego obsługa spisała dane, należał do jakiegoś biedaka zwanego Grzegorz Całka. Niewątpliwie dowód ten skradziono mu kilka dni wcześniej w jakichś niecodziennych okolicznościach, na przykład przy okazji robienia kupy w miejskim szalecie. Trzeba było zawiadomić odpowiednie służby, zanim Wrocławski Oddział Woluntarystycznej Organizacji Skrytobójców z rozpędu zgładzi chłopaka.
Komisariat Policji Stare Miasto, gdzie trafiliśmy, mieści się w lekko rozlatującym się budynku na Trzemeskiej. I wcale nie wygląda tak, jak na zdjęciu dostępnym w sieci. Tynk odchodzi płatami. W środku też paskudnie. W toaletach zimno, brudno i śmierdzi. Zamiast normalnego papieru, na ścianach wiszą rolki ściernego. W pokojach meble z demobilu. I ściany odmalowane ostatnio kilka lat temu własnym sumptem przez funkcjonariuszy. I kratki wentylacyjne pozaklejane szczelnie taśmą klejącą. Niskobudżetowa próba ochrony przez inwazją karaluchów.
Oficjalnie zgłosiliśmy kradzież telefonu. Przecież nie muszą wiedzieć, że Wielka Zielona Świnia gwizdnęła nam jeden z najnowocześniejszych cudów techniki, który my gwizdnęliśmy SNASA kilka miesięcy wcześniej. Urocza policjantka pokręciła tylko głową.
- Obawiam się, że to „n”.
- „N”? – powtórzyłem nie rozumiejąc.
- Czyli inaczej sprawa skazana na sukces.
Spojrzeliśmy po sobie z Julio. „N” – no jasne. Ni chuja.

wtorek, 8 marca 2011

Bustos Domecq: jeden taki dzień

Zbudzony w środku nocy drugim już krwotokiem z nosa nie mogłem nie zacząć się zastanawiać co do diabła jest nie tak z dzisiejszym dniem i jak to wszystko się skończy. Bo przecież zeszłotygodniową chorobę udało się zaleczyć bez sięgania po antybiotyk (przepisany), metodami całkowicie domowymi: C2H5OH w towarzystwie hektolitrów ciepławych herbat z cytryną, godzinami pocenia się pod warstwami pierzyn i okazyjnym seksem w przypływach sił.

A tu, zupełnie znienacka, nocą ciemną budzą mnie zatkane zatoki, które po odetkaniu spływają karminem do zlewu przez dobrych parę minut, w dodatku już po raz drugi. Jakaś alergia na rzeczywistość?

Ale należę do upartych: w robocie sporo rzeczy do zrobienia, same się nie zrobią, a jeszcze świeże L4 z zeszłego tygodnia czeka na biurku sekretarki. Więc decyzja: do roboty, a po drodze wykupię ten pieprzony antybiotyk.

Po drodze jednak natykam się na kolejne symptomy chorobowe, tym razem zewnętrzne, bo moja kondycja wewnętrzna zdaje się być w jakiejś zagadkowej korelacji ze światem. Toteż najpierw śliczny, czarny kociak, który przebiegłszy mi drogę łypnął na mnie z wyraźnym zadowoleniem (złośliwy skurwiel), a zaraz po nim stado kruków, rozwrzeszczanych jak u Cave'a (w wersji Maleńczuka z Jopek, bo o ile u Cave'a "mały ptaszek cupnął na Henrym Lee", o tyle u Maleńczuka krakały nad nim wrony... takie już prawo tłumaczeń, że mogą być swobodne), cmentarnie, ponuro, złowieszczo.

I nagle objawienie, jak epifania, wśród złocistych poświat i z fanfarami - dokładnie tak jak trzeba... to pewnie zasługa właśnie łykniętego antybiotyku (plus trilac żeby nie umrzeć, plus tantum verde żeby nie kaszleć tym zielonym czymś, plus kawa żeby nie zasnąć), bo oto szczególność tego dnia zostaje odkryta.
Dzisiaj dzień kobiet.

I jeśli to mój mizoginizm manifestuje swoje obrzydzenie poprzez wszystkie te symptomy, to muszę przyznać, że jego potęga jest straszna, skoro umie nie tylko puścić mi krew z nosa (dwa razy), ale też zadbać o scenografię w postaci zalatującego bułhakowszczyzną kota (raczej: Kota) i rozkrakanych wron na ogołoconym z liści, zdychającym drzewie.

Ale na przekór mojemu mizoginizmowi chciałbym Wam, drogie panie, życzyć z całego serca wszystkiego najlepszego.
A teraz przepraszam na moment, pójdę sobie pokrwawić.

poniedziałek, 7 marca 2011

Julio del Torro: 10 najwspanialszych rzeczy we Wrocławiu

  1. Amani (która woli, żeby ją nazywać Anią, którą pozdrawiam, i która tak naprawdę pochodzi z Tarnowa)
  2. Mleczarnia
  3. Kalogródek
  4. kelnerka z Casablanki
  5. że już jestem w Warszawie
  6. że już jestem w Warszawie
  7. że już jestem w Warszawie
  8. że już jestem w Warszawie
  9. że już jestem w Warszawie
  10. że już jestem w Warszawie

niedziela, 6 marca 2011

Catalina Jimenez: Zawsze może być gorzej

Wyobraźcie sobie, że popełniacie samobójstwo. Podcinacie sobie żyły, wkładacie głowę do piekarnika, wieszacie się na lampie - wszystko jedno. A potem budzicie się w miejscu, które jest takie samo, jak to, Tylko gorsze. Brzydkie, brudne i bardziej ponure. I co? I nic. Przecież nie zabijesz się drugi raz. Przecież wiesz już jak to boli. 
Trailer filmu "Tamten świat samobójców", który powstał na podstawie opowiadania Kereta, tutaj:

http://www.youtube.com/watch?v=A42aLAjeV1A

Film, wbrew pozorom, jest naprawdę pozytywny. I, wbrew pozorom, naprawdę poprawia humor. Może właśnie dlatego, że przypomina, że zawsze może być gorzej. No i gra w nim boski Tom Waits.

piątek, 4 marca 2011

Julio del Torro: Banda wrocławska

Między 10 a 12 siedzieliśmy na wrocławskiej Komendzie Głównej Policji. Ja i Fidel Capucha de Izquierdas. Nie tak wyobrażaliśmy sobie piątkowy wrocławski poranek. Tym bardziej, że skończyły mi sie fajki. O 12 nie zostało nam nic innego niż śladem Eberharda Mocka - o ile dobrze pamiętam właśnie jego śladem - udać się do Piwnicy Świdnickiej, aby pić wódkę piwniczną pod śledzie w śmietanie z jabłkiem oraz piwo Biały Baran pod maczankę wrocławską i rostbef. Tym samym dzień uległ przeobrażeniu. Jest słonecznie. Wszystkich swoich bliskich pragnąłbym tym samym pouczyć, iż w razie mojej śmierci, prawa które by mi przysługiwały mogą wykonywać wlaśnie oni, a w wypadku ich braku lub nieujwanienia - prokurator działający z urzędu.

środa, 2 marca 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Kompleks

Nad zlewem państwa Girardi wisi przypięta do ściany podobizna Jezusa Chrystusa wznoszącego się do nieba w różowej koszuli nocnej. Ale ludzie potrafią być obrzydliwi! Nienawidzę Żydów za ich tępotę, egoizm, niewiarygodnie dziwne przekonanie o własnej wyższości, jakie mają ci jaskiniowcy, czyli moi rodzice i krewni… jeżeli jednak chodzi o tandetność i kicz, o wiarę, której powstydziłby się nawet goryl, nikt się wprost nie równa z gojami. Co to za durnie i pustogłowi idioci, żeby czcić kogoś, kto, po pierwsze w ogóle nie istniał, a po drugie, nawet jeśli istniał, z takim wyglądem jak na tym obrazku był niewątpliwie pierwszym pedałem Palestyny.

Ph. Roth, Kompleks Portnoya