poniedziałek, 28 marca 2011

Bustos Domecq: Jak wyrwać laskę na literaturę, nie znając się na piłce nożnej

Nie wierzcie tak do końca Juliowi, bo to po prostu kolejny wykształciuch, który swoją miłość do piłki nożnej musi jakoś uwznioślić. Ideologii nie dorobi, bo mało czytał francuskich postmodernistów, więcej zaś czytał egzystencjalistów, toteż gdzie nie dorobi ideologii, tam naściemnia.
Każdy ma takie wstydliwe miłości, ja na przykład mam swój Manowar raz na kilka lat (nikt mi nie powie, że jest lepszy zespół do czytania Spanglera!), acz nie twierdzę, że "Woman be my slave" pomogło mi kiedykolwiek w podbojach. W podbojach - jak każdemu wykształciuchowi - pomagał alkohol. Zawsze.

Dla wszystkich  jednak tych facetów, którzy zupełnie nie rozumieją jaki jest sens oglądania jak 22 pacanów lata za świńskim jelitem po trawie (sam ganiać lubię, tak samo jak lubię na przykład pić alkohol, choć oglądanie pijących nie sprawia mi żadnej satysfakcji; kontrargumentować można, owszem, seksem: tutaj oglądanie też ma jakieś znaczenie i bywa z konieczności substytutem, ale nie siadacie sobie z piwkiem do pornosa żeby po wszystkim położyć się do łóżka z Sartrem!), dla takich więc facetów mam Dobrą Nowinę: otóż najwięcej w Europie czytają Czesi, a najwięcej z Czechów: Czeszki.

W tym momencie podważyć należy jeszcze jedną tezę Julia: otóż jeśli laska czytała Lampedusę czy Baricco - cóżże straconego? Dla kogoś, kto od spoconych facetów przy flaku stroni, przyznanie, że w finale "Jedwabiu" łzę uronił, lub że młodzieńcza brawura Tancrediego i klasyczność jego ogłady są niesłusznie zapomnianymi cechami wśród męskiej populacji, nie będzie problemem, a częściej - zwyczajnie przybliży sukces. Wszak wyrywać na literaturę nie należy przez jej akademicki rozbiór (czasem natomiast warto wzgardzić Derridą - dzisiaj to offowe).

Toteż wolę chyba naukę Czeskiego wśród przemiłych studentek slawistyki, czy - w pożądanej konsekwencji - parę wieczorów w czeskim barze przy dartach, hektolitrach piwa donoszonych przez jakieś śliczne Helenki i potykanie się o niepamięć "Imienia róży", niż śmierdzącego Championsa z brzydkimi kelnerkami, małym Heinekenem po 15 złotych i jakimś spoconym pojebańcem w różowej koszuli z białym kołnierzykiem, który plując wyśpiewuje klubowe hymny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz