poniedziałek, 21 marca 2011

Bustos Domecq: Rick Deckard a Sprawa Polska

Chciałem napisać o "Inwazji: bitwie o Los Angeles", ale nie mam już siły pisać o złych filmach. Wyobraźcie sobie zamiast tego film o powstaniu warszawskim finansowany przez LPR i wyreżyserowany przez Wajdę, a będziecie mieli pojęcie o skali patosu i ilości patriotycznego pieprzenia, którym nas reżyser raczy co i rusz. Plus oczywiście mały, cywilny chłopczyk, który "jest najdzielniejszym z marines" i jego siostra, która właściwie może wypierdalać, dziewczynki mają się trzymać z boku. Mamy nawet obowiązkową piękną sanitariuszkę, co gdy trzeba chwyci za co trzeba (broń, się rozumie), która tutaj akurat - prawem Hollywood - jest piękną pilotką (nie mylić z czapką).
Lubię dobre kino rozrywkowe, ale nie lubię jak ktoś mi próbuje na siłę wciskać zaangażowanego gniota, ignorując jednocześnie wszystko, co do tej pory w danej dziedzinie powstało. A ten film zupełnie olewa wszystko, czym SF może się poszczycić. Nie ma tu nic z dwuznaczności i niepokorności "Dystryktu 9", jest tylko powtórzona konwencja para-dokumentu. Nie ma tu nic z "Obcego 2", w którym wyszkoleni marines dostają tęgie lanie - tu nawet nie trzeba być marines, żeby wiedzieć, jak służyć ojczyźnie. W jednej z ostatnich scen świeżo odratowana pani pilot dociera z żołnierzami, którzy ją uratowali, do wojskowej bazy, ładuje magazynki, łapie dwa łyki wody i już gotowa jest wsiąść do podstawionego helikoptera, by skopać więcej kosmicznych dup w innych amerykańskich miastach. Nie ma tu nic z "Blade Runnera", ani w ogóle żadnych dickowskich dwuznaczności, wszystko jest jasne od początku do końca, należy tylko podkreślić rolę ojczyzny, przodków i przyszłych pokoleń, które czekają na zbawienie. 

Ten film mógł być natomiast prowokacyjną wariacją na temat działań USA na Bliskim Wschodzie. Mamy tu przecież jakichś dziwnych najeźdźców, którzy nieproszeni wpierdalają się z butami na czyjąś ziemię w poszukiwaniu surowców naturalnych - ani z nimi pogadać, ani z nargili pociągnąć. Tyle, że odwrócenie ról jest pozorne i jednowymiarowe. Nie jest przeniesieniem idiotycznego konfliktu na bezpieczną "land of the free" (znowu odsyłam do "Rambo", w którym na amerykańskiej prowincji starły się Wietnam z Koreą), jest laurką dla zaangażowania trepów. 

Ten film mógł rozwinąć to, co stanowiło o rewolucyjności "Dystryktu 9", mógł kulturowe przetasowania "Dystryktu" przenieść na grunt polityczny, zamiast tego dostaliśmy patriotyczny, patetyczny bełkot, tym razem nawet nie okraszony żartem w wykonaniu Willa Smitha - co ułatwiało oglądanie "Dnia Niepodległości". 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz