środa, 9 marca 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Wrocławski Przekręt



Do Wrocławia przybyliśmy wieczorem wiedzeni tropem nielegalnego międzynarodowego handlu pietruszką, która jest w końcu drugą po radioaktywnej hodowli rzepaku najpoważniejszą aferą naszych czasów. Było ciemno i zimno, a władze miasta dodatkowo próbowały nas zmylić przebudową dworca pod pretekstem przygotowań do Euro 2012. Nie z nami takie numery. Od razu trafiliśmy na ślad Wielkiej Zielone Świni. Jej racice wrzynały się w ten sam beton, na który patrzyliśmy, raptem kilka godzin wcześniej. Ruszyliśmy. Ślady urywały się przed plakatem Hostelu Avantgarde. To tam Wielka Zielona Świnia musiała zorientować się, że popełnia ten kardynalny błąd i porusza się bez swoich tytanowych kaloszy. I to tam musiała ten błąd nadrobić. Hostel był naszym jedynym punktem zaczepienia. Długo się nie zastanawialiśmy.
Zaniepokoił nas już widok podjazdu. Samochody zaparkowane były tam tak ciasno, że problemy z przejściem miały nawet wałęsające się po okolicy bezpańskie bandikoty indyjskie. Ale nie my. Nie po to codziennie trenujemy alpinistykę wysokomiejską, żeby pokonała nas jakaś wrocławska kamienica. Dwa szybkie podskoki, odbicie od ściany, złapanie gzymsu, i zeskok. I oto jesteśmy. Z perspektywy czasu nie wiem, czy bardziej powinno zaalarmować mnie to, że recepcjonistka spisała nasze dane z cudownie podrobionych dowodów osobistych, czy to, że ich nie zatrzymała do czasu wymeldowania. Wtedy nic nie wydało nam się podejrzane. Za bardzo byliśmy przejęci jej bliskością. Wielka Zielona Świnia kręciła się gdzieś w pobliżu. Czuliśmy to. Od razu poszliśmy w miasto. Liczyliśmy na łut szczęścia. Tylko to nam pozostało. Wiadomo, że Wielka Zielona Świnia do perfekcji opanowała umiejętność maskowania się w tłumie. Zaczęliśmy od Literatki na rynku, ale tam nie dowiedzieliśmy się niczego poza tym, że właśnie trwa kolejna Słynna Wrocławska Środa. Można ryzykować, ale nie aż tak. Unikając biegających po całym mieście szalonych komand gejowskich wróciliśmy czym prędzej do hostelu.
Następnego dnia spotkaliśmy się z naszym wrocławskim kontaktem. Elektryzujące doświadczenie. Poradziła, żeby unikać kilku miejsc oraz zostawiła namiary na trzy bezpieczne kryjówki: Kalogródek na Kuźniczej, Niskie Łąki na Ruskiej i Mleczarnię na Włodkowica. Później miało się okazać, że Niskie Łąki są już spalone. Ktoś zdradził. Kiedy wieczorem udaliśmy się tam celem regeneracji po całodziennych zmaganiach z Zieloną Przestępczością Zorganizowaną, zaatakowano nas znienacka i z precyzyjnie przemyślaną perfidią. Przy pomocy nazbyt rytmicznych fal akustycznych o porażającej częstotliwości próbowano wyprać nam mózgi. Całe szczęście zdążyliśmy wcześniej profilaktycznie wypić antidotum.
Niemniej jakiś sukces udało się im odnieść. Bo przecież gdyby nie ten atak z poprzedniego wieczora, następnego dnia rano Julio nie zostawiłby swojej intergalaktycznej krótkofalówki w pokoju, kiedy szedł do łazienki celem standardowej transfuzji krwi. A tak zostawił. Kiedy wrócił, już jej nie było. Wtedy zorientowaliśmy się, że cała sprawa była ukartowana. Wielka Zielona Świnia specjalnie zostawiła fałszywy trop kierując nas do tego hostelu. Przez banalny i pospolity akt kradzieży nasza tajna misja została sabotowana.
- O w mordę! – powiedział Julio.
- A to padalec! – dodałem.
Ponieważ człowiek, który na zlecenie Wielkiej Zielonej Świni dokonał tego zamachu, zostawił swoje dane w recepcji, postanowiliśmy udać się na policję. Oczywiście, że nie wierzyliśmy ani przez chwilę w to, żeby te dane były prawdziwe. Akcja była misternie zaplanowana. Dowód, z którego obsługa spisała dane, należał do jakiegoś biedaka zwanego Grzegorz Całka. Niewątpliwie dowód ten skradziono mu kilka dni wcześniej w jakichś niecodziennych okolicznościach, na przykład przy okazji robienia kupy w miejskim szalecie. Trzeba było zawiadomić odpowiednie służby, zanim Wrocławski Oddział Woluntarystycznej Organizacji Skrytobójców z rozpędu zgładzi chłopaka.
Komisariat Policji Stare Miasto, gdzie trafiliśmy, mieści się w lekko rozlatującym się budynku na Trzemeskiej. I wcale nie wygląda tak, jak na zdjęciu dostępnym w sieci. Tynk odchodzi płatami. W środku też paskudnie. W toaletach zimno, brudno i śmierdzi. Zamiast normalnego papieru, na ścianach wiszą rolki ściernego. W pokojach meble z demobilu. I ściany odmalowane ostatnio kilka lat temu własnym sumptem przez funkcjonariuszy. I kratki wentylacyjne pozaklejane szczelnie taśmą klejącą. Niskobudżetowa próba ochrony przez inwazją karaluchów.
Oficjalnie zgłosiliśmy kradzież telefonu. Przecież nie muszą wiedzieć, że Wielka Zielona Świnia gwizdnęła nam jeden z najnowocześniejszych cudów techniki, który my gwizdnęliśmy SNASA kilka miesięcy wcześniej. Urocza policjantka pokręciła tylko głową.
- Obawiam się, że to „n”.
- „N”? – powtórzyłem nie rozumiejąc.
- Czyli inaczej sprawa skazana na sukces.
Spojrzeliśmy po sobie z Julio. „N” – no jasne. Ni chuja.

1 komentarz: