piątek, 30 marca 2012

Antonimo Gallus: 69 z fiflaka

Kładę się zmęczony do łóżka. Po świetle pozostało tylko wspomnienie, zostało zgaszone. Wzrok nie przebija jeszcze czerni. Nie musi.
Pamiętam gdzie co mam, może nie wszystko dokładnie, ale co do łóżka nie mam wątpliwości. Nie piłem.
Kilkoma łagodnymi ruchami pozbyłem się zbędnego odzienia. Nakarmiłem swoim ciałem to co nazywam piżamą. Poruszyłem powiekami, nie będąc pewnym kiedy są otwarte, a kiedy zamknięte. W ciemnym szalu mroku napawałem się nadchodzącym spoczynkiem. Wydawał mi się bosko nieuchronny. Nie było bowiem siły, która mogłaby mi go odebrać. To było pewne jak śmierć, o ile nie pewniejsze.
Zbliżyłem się do rozłożonej obszernej kanapy. Ostrożnie. Powoli. Najpierw kolana, potem ręce. Przerzucam środek ciężkości, wędruje w głąb. Tak, by zapewnić sobie wygodę. Gdy znajduję się w połowie drogi między krawędzią łóżka a ścianą, zatrzymuję się i obracam o 90 stopni, tak aby mój kręgosłup zjednał się z linią zgięcia kanapy, która przebiega teraz między moimi jądrami. Zaciągam się pokojowym powietrzem, jakby ten łyk tlenu miał mi wystarczyć na 12 godzin nurkowania w głębokich wodach podświadomości.
Wszystko się zatrzymuje. Totalna cisza. Siedzę w klęku medytującego mnicha. Spokój wewnętrzny. Zobacz to w slow motion. Czekam na sygnał. Jest.
Mięśnie napinają się i wystrzeliwują moje ciało na orbitę snu. Przyspieszam. Osiągam punkt nieważkości, po czym bezwładnie spadam. Lecę głową w dół do tyłu… gotowy na miękkie przyjęcie przez pościel zasłaną ręką Morfeusza. Lecę jak na złamanie karku, spowity czernią. Lecę jednak zbyt długo. Co jest, do kurwy?
Trzask! Łubudubu! Wielki wybuch.
Gdzie jest, kurwa, białe światło na końcu tunelu?!
Do mostku kapitańskiego docierają informacje o licznych uszkodzeniach statku. Te informacje to ból. Żyję… bo mam świadomość. To chyba nie jest… sen. To chyba nie jest… życie po życiu.
Odważam się na ruch. Nie jestem sparaliżowany, nie jest źle.
Zaczynam poznawać. Żyroskop mówi mi, że coś jest nie tak. Leżę do góry kilem. W pozycji embrionalnej, z głową na podłodze własnej szafy.
Wpadłem do niej przez rozsunięte drzwi z lustrem. Strach pomyśleć, co by było jakbym próbował dostać się na jego drugą stronę - gdybym przypadkiem zostawił je zasunięte, jak się należy…
Co poszło nie tak?
Dlaczego zamiast wpaść w tęskne moich 36,6 stopni pielesze, pocałowałem odkurzacz na wysokości jego krocza i owinąłem się w jego wąż? (Odkurzacz stoi w szafie).
To cena chwili zamyślenia przed skokiem! Obrót o 90 stopni, który wykonał mój Tie Fighter, był w nie tą stronę.
W zaścielone łoże sprężyście się rzuciłem, żeby podkreślić moment zmiany stanu skupienia świadomości. Nim to się stało… lekko się zamyśliłem. Na tyle zdradliwie jednak… że mało się nie zabiłem. Nie wiem czy to Diabeł daje mi znak, czy to ja wycinam hołubce na jego garbatym nosie. Robię 69 z własnym odkurzaczem. Boruta nie może wziąć mnie do siebie, a nagroda Darwina idzie do kogoś innego…

czwartek, 29 marca 2012

Bustos Domecq: Cycki i wóda

"Dama z gronostajem się sypie" ogłosił wołami Art&Businnes na swojej stronie internetowej (o tej: http://www.artbiznes.pl/index.php/dama-z-gronostajem-sie-sypie/). Zaraz szybko dodał, że niedawno obraz odbył długie tournee po najważniejszych muzeach.

Po czym sprecyzował, że chodzi o dwie mikrorysy, które nie mają żadnego związku z transportem i są wynikiem zmian w strukturze deski, w dodatku - dodał - w żaden sposób nie są groźne dla obrazu.


Nie, nie mam syndromu pękniętej błony, nie będę się trząsł nad własną utraconą niewinnością w zakresie zidiocenia treści pakowanej nam do łbów, ale póki ta treść dotyczy Dody czy innej podobnej atrakcji to jestem w stanie to łyknąć - takie czasy, że moja dziewczyna polonistka wysyła mi na fejsie linki z jakimiś dziwnymi ludźmi, którzy znów zrobili coś wyjątkowo mało zajmującego a o czym trzeba oznajmić w krzykliwym nagłówku (z reguły uwzględniającym słowo "obciach", "skandal" lub "Palikot"). Ani nie muszę tego wiedzieć, ani nie muszę tego czytać, grzeczne "A to ci heca, kochanie" załatwia sprawę a nie jest dla mnie żadną fatygą.

Ale odjebcie się, na miły bóg, od Leonarda. Jakby Dana Browna było mało...

środa, 28 marca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Plugawy naród

Języki dość dobrze oddają różnice kulturowe między używającymi ich narodami. Często w niektórych z nich zdarzają się wyrazy nieprzetłumaczalne, nieobecne i niedostępne dla kogokolwiek innego niż przedstawiciele określonej wspólnoty. Takie wyrazy powstają, żeby w formie syntetycznej wyrazić bardziej złożoną czynność. Na przykład zamawianie piwa. U nas to aż dwa wyrazy. Ale w Czechach tylko jeden – čepování. Czesi mają też jeden wyraz na „leczenie uzdrowiskowe” (chalupařeni) i „korzystanie z domów letnich poza miastem” (lázeňství).

Przykładów jest oczywiście więcej. Irlandczycy mają pewnie tyle samo określeń na deszcz, co Eskimosi na śnieg. Polacy mają za to takie słówka jak „zajebiście” – bo kto inny wpadłby na pomysł, żeby wyrazić radość przekleństwem – i „polec”. Konwicki pisał: „Polec to zupełnie co innego niż zginąć, umrzeć, wyzionąć ducha, dokonać żywota, rozstać się ze światem, zdechnąć czy paść na polu. Czasownik polec jest ogromnie obszerny, zawiera w swojej lapidarności wiele znaczeń, wiele różnych skomplikowanych treści i nadzwyczajne siły emocjonalne. Tego dziwnego czasownika nie da się objaśnić nawet w sążnistym traktacie (…). Bo polegnięcie to specjalny uroczysty akt w ohydzie śmierci. Do polegnięcia przygotowuje się mężczyzn już od dziecka. Z piętnem polegnięcia rosną, dojrzewają, sublimują swoje jestestwo, aby w końcu polec, jednak nie później niż w wieku dojrzałym. Starym ludziom odebrane jest prawo do polegnięcia. Polegnięcie nie ma w sobie żadnej tragiczności, żadnych histerycznych smutków ani rozpaczliwych żalów. Polegnięcie jest dostojne, wzniosłe i uświęcające. Matki poległych nie wyją, nie wyrywają sobie włosów, nie gryzą cmentarnej ziemi. Matki poległych stoją nad grobem wyprostowane, dumne, triumfujące”.

Widać od razu, że polegnięcie musieli wymyślić Polacy. Jedyne czego jeszcze nie widziałem, to połączenie tych dwóch wyjątkowych na arenie międzynarodowej słów. Czyli nie wiedziałem jeszcze zajebistego polegnięcia. Chociaż ostatnio tak się poczułem, kiedy dowiedziałem się o istnieniu kolejnego nieprzetłumaczalnego słowa, a mianowicie plugowania (wym. ang). Otóż używają go audytorzy, czyli goście którzy grzebią w dokumentacji innych firm i sprawdzają, czy nie ma tam śladów żadnych przekrętów. Poprzez plugowanie określają oni – uwaga – celowe ukrywanie błędów w tworzonych przez siebie sprawozdaniach finansowych. Jak to wygląda?
- Ej, tu jest jeszcze jakaś faktura na trzysta tysięcy, to trochę zmienia wynik.
- Ale prezes już podpisał sprawozdanie.
- A, ok, spluguję to.
- Dziwi cię to? – spytał mnie znajomy przedstawiciel narodu audytorów. – Nasza praca polega na odnajdowaniu błędów, negocjowaniu ich z zarządem firmy, a potem ukrywaniu ich z powrotem, jeśli zgodzą się dodatkowo zapłacić.

Zajebiście poległem.

wtorek, 27 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Skryte odkrycie

W moim pueblo nie ma zbyt wiele rozrywki. W zasadzie tylko te podstawowe. Kurwy, wino i pianino, czyli nic specjalnego – nudno. Pewnego wieczoru udałem się na Wzgórze Przeznaczenia na szczycie którego rośnie wielkie na 12 metrów drzewo. Gdy byliśmy młodzi potykaliśmy się o jego ogromne i wystające korzenie. Tak też było tym razem. Zachaczyłem sandałem i jebłem pyskiem w glebę! Lecz ta, zamiast zadać mi obrażenia, zapadła się na kilka centymetrów. Zdzwiony zajrzałem do dziury. A tam szpula z taśmą i jakaś obgryziona kartka. Wyjąłem ten cały skarb i zacząłem czytać. Informacje tam zawarte były mocno niepełne i wyglądały mniej więcej tak:

Było ich czterech, w każdym z nich inna krew, lub jej brak co zostało opisane w Biblii w rodziale o apokalipsie, czy cos podobnego. Wieść o nich obeszła całą Kamczatkę, Filipiny i Azory, łącznie z tymi w każdej wsi.

Zainteresowało mnie to na tyle, że szybko wróciłem do wioski, taśmę delikatnie nawinąłem na dzyndzelki w magnetofonie i nacisnąłem PLAY. Poszło. Przy otaczających mnie dźwiękach czytałem dalej resztki kartki:

W trakcie zimowego spotkania przy zgaszonym ognisku grali rumuńskie szanty, a z mrocznego lasu wyłonił się... Jazzu (nie mylić z Jezu).
Wspaniała muzyka panowie – orzekł na wstępie – niesie się hen hen w lasy i padoły. Byłbym zaszczycony, gdybym mógł rozkazać krtani, aby wibrowała w rytm waszych gibońskich dźwięków. Nic nie odpowiedzieli, jednak po dziś dzień cała piątka tworzy gibbon metal. Tak właśnie nastała era dinozaurów, a poźniej już wiecie, jak losy świata się potoczyły. Darwin całkiem nieżle to opisał. A Einstein dołożył nutkę wanilii.
Hoot Gibbon vel Hootersi vel Gibonsi ściskają zachłannie wasze chętne dziewczyny, żony i kochanki (jednocześnie) a wy nic nie możecie na to poradzić. Temu trzeba się poddać. Stay Hoot!! Touch Gibbonz!


Ha, spodobalo mi się, więc zacząłem szperać, pytać ludzi z wioski... czy znają, czy słuchali, czy wiedzą jak do nich dotrzeć. Lecz ślad kończy się taką informacją:

29-31 marca 2012 Hoot Gibbon wchodzi do studia (www.marpart.pl) zarejestrować nowe demo! Jednocześnie już niebawem usłyszycie ich na żywo!

niedziela, 25 marca 2012

Catalina Jimenez: niedzielka

W związku z tym, że ostatnio już kompletnie z Bustosem zdziadzialiśmy i pół eekendu ja spędziłam w pracy a Bustos wyjątkoo grzecznie w domu, postanowiliśmy wyjść gdzieś razem w niedzielę. Umówiliśmy się z moimi rodzicami na śniadanie. Wymyśliłam zdrowe i bardzo hipsterskie śniadanie w Kafce na Oboźnej. Zupełnie tak samo, jak reszta Warszawy - nie było ani pół wolnego miejsca. Poszliśmy więc do Babooshki. Tam okazało się, że rodzice są zachwyceni możliwością zjedzenia chleba ze smalcem, prawdziwej uchy i śledzia pod pierzynką oraz zapiciem tego 80ką wódki. Matkoboska na śniadanie! Moi rodzice! Siwy facet przed 70ką i nauczycielka po 60tce! Bustos był zachwycony. Szczególnie, że na jednej wódce się nie skończyło. Na potem mieliśmy zaplanowane kinko, ale jakoś nie dotarliśmy. Oficjalnie ogłaszam - pochodzę z rodziny patologicznej. Dziękuję.

piątek, 23 marca 2012

Julio del Torro: Raport z czasów zarazy

Od dwóch dni przed północą w moim mieszkaniu pojawia się martwa, zasuszona staruszka, która chodzi za mną do kuchni ilekroć idę zapalić. Bo palę w kuchni. Poza tym nie dostrzegam innych odchyłów związanych z kilkudniowym zamknięciem w czterech ścianach, na antybiotykach.

Wreszcie mam czas na odrobienie zaległości czytelniczych – tak myślałem, ale się przeliczyłem. Tak się składa, że czytam Tęczę grawitacji Pynchona, a nie jest to – przynajmniej dla mnie – lektura łatwa. Zazwyczaj po trzech stronach muszę przerwać na pół dnia, bo jestem albo rozjebany na łopatki, albo zmęczony. W każdym razie polecam, szczególnie tym, którzy nie wiedzieli, że największym wrogiem Anglii podczas II Wojny Światowej był gigantycznych rozmiarów migdałek, który terroryzował Londyn.

Udało się za to z zaległościami muzycznymi z końca lat sześćdziesiątych. Wiele odkryć. Przede wszystkim muszę otwarcie przyznać, że moje życie duchowe było znacznie uboższe zanim nie dowiedziałem się o istnieniu płyty zespołu The West Coast Pop Art Experimental Band pod tytułem The West Coast Pop Art Experimental Band Part One, która to jest... drugą płytą kapeli. Gdy jej słucham, płonę.

Koniec raportu.
Tak...
Wszystkim zdrowym życzę miłego weekendu, wszystkim chorym radzę posłuchać muzyki, wszystkim pierdolniętym zaś przesyłam pozdrowienia dla ich martwych staruszek.

środa, 21 marca 2012

Antonimo Gallus: 21

Podwyższanie wieku emerytalnego. Hmmm, brzmi fajnie. Zróbmy coś, czego konsekwencje dla ludzi będą hen hen, a my już teraz sobie podreperujemy to i owo. Zostawmy ekonomię i politykę.
Właśnie zobaczyłem zdjęcie http://antyramki.com/antyramka/1132/Podniesienie-wieku-emerytalnego. Uśmiałem się, choć na smutno.
System emerytalny przy obecnej stopie przyrostu naturalnego i prognozach oraz z czarnymi chmurami nad gospodarką europejską i wątpliwymi kołami ratunkowymi… nie chcąc być złym wróżbitą, ale tenże system emerytalny nakryje się nogami ze trzy razy zanim będę w wieku, w którym emeryturę pobierać mi przystoi. Złoży się jak domek z kart. Sam wicepremier otwarcie oświadcza, że nie wierzy w system emerytalny. Smutna prawda jest faux pas… smutne, ale prawdziwe!

Stary dziad nie ma czasu leci do roboty. Śmiech przez łzy, a przecież to wariant optymistyczny…
Bo kto zatrudni dziada o lasce, albo starą babę z puchnącymi nogami?
Nędza będzie biegać po mieście z plastikowymi kubkami na miedziaki. Tabuny charczących dziadów będą gnić i zdychać na ulicach. Służba zdrowia obsłuży majętnych. Domy opieki będą zbyt potrzebne, więc znikną zupełnie. Kto zatrudni dziada, skoro absolwenci elitarnych uczelni wegetują w mieście chuja i robią superwtorki.

Superwtorek - dzień rozpoczynający się od pijaństwa i tym samym kończący. Polegający na szwędaniu się po mieście w stanie upojenia. Konfrontowaniu kina duńskiego z islandzkim. Wylegiwaniu się na płycie lotniska Bemowo ze skrętami w ustach. Lody cola i czisy z maca. Zastanawianiu się, czy truskawka przyjęłaby się na wyspach Cooka, albo gdzie jest największy kalder na świecie. Wchodzeniu na pajęczyny dla dzieci na placach zabaw. Dmuchaniu do butelki. Podśmiechujków z własnego położenia (kozi róg) i Polski, za sprawą doświadczenia, historii współczesnej oraz dzieł takich jak choćby „Polactwo”.

Uczestnicy superwtorków… wymarzone domy przy Placu Konfederacji (w dzień niepodległości) najchętniej przyozdobiliby w flagi konfederacji. Jak mawiał jeden z uczestników superwtorków - „Każdy kto lubuje wolność sympatyzuje z Konfederatami.”

Kentucky Fried Chicken. Kiedyś wpadli tam odurzeni superwtorkiem. Zostało ich tylko dwóch. Zamówili największy kubek - 30 hot wingsów. Na packmanie (zwanym również gastro) opierdalali kawałek po kawałku. Ciekawość świata kazała im przeliczyć kostki. Skurwysyny na etacie chciały ich oszukać! Dali 28 skrzydełek! Dwa opłacone - nie zjedzone! Uczestnicy superwtorku podeszli do kontuaru i na oczach przerażonej ekspedientki rozpoczęli odliczanie. ,,Jeden!” - Krzyknął jeden z nich, po czym jedna kostka wylądowała z tacki do kubełka. Ostatniej kostce towarzyszył okrzyk - „28!” Kłamstwo zostało obnażone. Dwa skrzydełka za mało! Superwtorkowiczanie otrzymali dwie porcje dużych frytek „na odpierdolta sie”, a ochroniarz szepnął im do uszka „zmieńcie dilera”. W Kentucky dali dwa skrzydełka za mało. Na fladze Konfederatów figurowało 13 białych gwiazd. Krajów skonfederowanych było jednak tylko 11! Dwa z nich Kentucky i Missouri opowiedziały się za Unią, ale obywatele tych stanów częściowo opowiedzieli się za Konfederacją - ich również uwzględniono przy projekcie flagi. Ciekawe co wybrałyby skrzydełka, gdyby pracownicy dali im wybór…

Starcze marzenia o wywieszaniu flagi konfederacji w przedwojennym segmenciku na placu konfederacji rodzą się w głowach młodych ludzi, gdy przechodzą tamtędy. Umysły postarzone o dekady przez mroźne przyjęcie niewrażliwego na ich aspiracje, surowego rynku pracy. Wspomniani delikwenci zapijają codzienność również w lokalach o progach wyższych, niż mogą sobie pozwolić bez nadszarpnięcia portków. Kieszeni w szczególności…

Sącząc drinki bogobojnie oddają się kalkulacji, nie mogąc znaleźć spokojnego ukojenia w alkoholu. Piją na mszy konsumpcji w kwaterze głównej szatana, gdzie pieniądz jest najwyższym kapłanem i gdzie bóg mógłby być parkingowym - na mazowieckiej. Otoczeni adeptami czarnej magii, młodzikami ze szkół społecznych, których czesne jest marnotrawionym kapitałem mającym przekształcić embriony w ludzi, a tworzy rozwydrzoną kabałę zepsucia - patafianizm premium.

Patafianizm premium:
Młodzi, piękni, w za małych swetrach. Risotto z gównem skwierczące na danceflorze. Po przepiciu potu ich starych, wypacają alkohol dymając się zajadle na przypominających skrzela rekina poduszkach z hipoalergicznej skóry. Wciągają kreski ze stłuczonych grą wstępną luster. Kolombo, zmieszane po dobroci od dilera z proszkiem do prania, którego w innej postaci nigdy nie widzieli. Od tego jest personel domowy. Uciecha pośród żakardowych pstrokatych obić, girland żyrandoli, pikowanych foteli i ludwikańskich szezlongów.
Zamglone dymem nocnych uciech umysły niczym ikat’owe zdobienia tkanin, wzory powstałe dzięki sprytnemu barwieniu osnów przed tkaniem.( Dłubane w tureckich ruderach, sprzedawane za krocie. )
Spedalone lamuski opływające w ordery jakości i żałosne szyldy dobrego smaku - luksusowe marki, na które świat ciężko zachorował i tylko śni w obronie, lecz snem płytki. Budząc się co rano jest znów to samo - Charlotte, Jaun Paul Gaulitier, Papu , Kac Wawa i Plac Zbawiciela Parano.

Stanów skonfederowanych było 11, gwiazdek na fladze 13. A gin w mono kosztuje 14, plus tonik 7 - 21. 21!!!!!! GHRRR

21 gramów koksu w drodze do szczęścia.
21 gramów tyle waży dusza.
21 oczko
21 maja 1471 - narodziny Durera
21 czerwca (co roku) Noc Kupały

Obierz 21 gwiazd w noc Kupały, połącz kreską (jedną i drugą), powiedz co powiedział Ci wszechświat?

Nagi Durer z podniesionym wiekiem emerytalnym do 21, wymachujący flagą Konfederacji na stole w Monobarze, z kubełkiem od KFC na głowie, puszczający do mnie oczko. Sztandarowy uczestnik superwtorku, przezroczysty dla patafianów premium. Moja wizja, moje 21 utopione w Ginie.

wtorek, 20 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Anatomia życia

Życie jest tak skonstruowane, że jedni się rodzą a drudzy umierają. Dzisiaj jednak, chodzi mi o urodziny. Czego tam sobie wymarzyłeś Bustosie, tego ci życzę!

PS Agacie też życzę szyskiego naj!

niedziela, 18 marca 2012

Catalina Jimenez: ch...

Całe szczęście, że dzisiaj niedziela i że kończy się już ten koszmarny tydzień.
Zaczęło się w poniedziałek od nagłej, kompletnie niespodziewanej śmierci mojego ukochanego kota. W międzyczasie okazało się, że przed premierą w mojej pracy jest jakieś mega zamieszanie i nie ma komu robić. W związku z tym trzeba robić mną. W czwartek postanowiliśmy z Bustosem zmienić mojego jedenastoletniego matiza na samochód troszkę starszy, ale za to mega lepszy. Niestety nie podejrzewałam, że jeżdżenie golfem kombi, jak się ma prawo jazdy od ledwie kilku miesięcy i nie za bardzo ogarnia, nie jest takie proste. Nienawidzę mojego nowego samochodu. W sobotę znienawidziłam go jeszcze bardziej. Jakiś kutas przykleił mi bowiem karnego kutasa za chujowe parkowanie. Człowieku! Pierwszy raz w życiu parkowałam takim wielkim samochodem! Idealnie zmieściłam się w liniach, stanęłam prosto, co naprawdę nie było łatwe, jak się wcześniej parkowało tylko taką mydelniczką, jak matiz! A to że akurat na wylocie z alejki dla pieszych i że biedni ludzie musieli omijać mój samochód! Błagam, problemy obcych ludzi nigdy mnie specjalnie nie interesowały. Dzisiaj obudziłam się z koszmarnym przeziębieniem. Niech mnie ktoś przytuli.

piątek, 16 marca 2012

Julio del Torro: Piosenka wiosenna

Za oknem wiosna już
Radosnych ludzi rój
I chuj

Po parkach - hej! - się raczą
Tyskaczem bądź Ciechanem
Ja mucosolvanem

Spódniczki krótkie z szaf
Dobyły wnet nimfetki
Łykam tabletki

Ramiona, uda, łydki
Za chwile będą gołe
Gorączka, ja pierdolę

ref:
Przewlekłe przeziębienie jebie mi życie od stycznia, niech ktoś mnie Dobije
Yeah, yeah
Dobije
Yeah, yeah

czwartek, 15 marca 2012

Nie piłem a mam kaca...

Nie będę się rozwodził zbyt długo, bo i temat nie jest zbyt poważny. Kac mianowicie. Dokładnie "Kac Wawa". Film, którego nie widziałem i wątpię żebym obejrzał, a już na pewno nie jeśli miałbym zapłacić za to choćby złotówkę. Producent liczy wielkie straty spowodowane według niego tekstem Tomasza Raczka, który wizytę w kinie odradzał, czym ponoć przyczynił się do klapy pierwszego weekendu. O ile się nie mylę producent pozwał Raczka do sądu. Szkoda, że gość dysponujący jednak jakąś kasą co powinno przełożyć się jeśli nie na intelekt, to chociaż biznesowego nosa nie wpadł na jedną prostą rzecz: Że po prostu stworzył gówniany film i nikt nie chce na niego iść. Trudno bowiem oczekiwać, żeby potencjalni widzowie "Kac Wawy" (jakże przechujowo ściągnięty tytuł) czytywali namiętnie i refleksyjnie teksty T. Raczka.

Polecam tekst Krzysztofa Vargi na temat kacowego filmu:
http://wyborcza.pl/1,99069,11343822,_Kac_Wawa___Wiekszy_dol_niz_u_Bergmana.html?bo=1

środa, 14 marca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Dumne zagranie

Po raz kolejny w swoim życiu wybrałem dumną odmowę. Zaczęło się od tego, że w poniedziałek rano straciłem resztki szacunku do samego siebie, kiedy uświadomiłem sobie, że czeka mnie pięć dni uprawiania telemarketingu. Tymczasem jestem tak kiepski w sprzedaży czegokolwiek, że nie potrafiłem się sprzedać do firmy zajmującej się czymś innym. Ciężar tego faktu obezwładnił mnie na ładne kilka minut. Wyszedłem z domu spóźniony, czyli ze dwadzieścia po siódmej.

W autobusie zobaczyłem tłum nieprzytomnych lemingów. Niektórzy, podobnie jak ja, trzymali w rękach książkę. Dla wielu to jedyny moment w ciągu dnia, żeby ruszyć powieść o kilka stron. Z tej perspektywy patrzy się inaczej na statystyki dotyczące czytelnictwa w Polsce. Do pracy, czyli do brudnawego, białego budynku na Bokserskiej, dotarłem gdzieś pół do dziewiątej, odczuwając umiarkowane wyrzuty sumienia. Moja szefowa nie powiedziała nawet słowa, choć nie pamiętam, żebym w ciągu swoich sześciu dni zawrotnej kariery choć raz przepracował uczciwie osiem godzin. Albo ma słabość do gości w kapeluszach, albo tak bardzo zależało jej na utrzymaniu kogokolwiek.

Gdzieś koło południa, po obdzwonieniu kilku dolnośląskich szpitali i wysłaniu mailowych zaproszeń na konferencję dotyczącą rozwiązań informatycznych dedykowanych służbie zdrowia, rzeczywistość wdarła się w moją świadomość po raz kolejny policzkując przerośnięte ego. Wyszedłem do sklepu pod pretekstem zakupienia obiadu. W istocie dojrzewałem do ostatecznej decyzji. Po powrocie wyłączyłem komputer i poszedłem pogadać z szefową mojej szefowej, bo ta ostatnia była na szkoleniu. Wypisałem się z interesu. Nie była zachwycona. Ja byłem. Tak z pięć minut. Byłem zachwycony swoją umiejętnością spontanicznego reagowania na sytuacje powodujące dyskomfort psychiczny. A potem do mnie dotarło, że właśnie wróciłem na bezrobocie. I znowu za czas jakiś będę na poważnie rozważał zatrudnienie się w charakterze „elokwętnego wróżbity” (tak właśnie pisanego).

wtorek, 13 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Zatkany

Jakiś taki zawalony, zatkany, zamotany jestem. Niby ze wszystkim się wyrabiam a jadnak coś w bani siedzi i wyjść nie chce. Może to zima zalega. Może. Wiosno napierdalaj!

piątek, 9 marca 2012

Antonimo Gallus: Martin Eden, który się nie poddał

Między smutnymi bezlistnymi drzewami - co nie szumią, błąka się starszy Pan.
Przykuł mój wzrok, gdy bacznie przyglądał się dupce starej oliwkowej Carismy. Myślałem, że zaglądał przez tylną szybę do środka - Co by tu zapierdolić, myśląc.

On jednak zakpił z moich myśli i powolnym majestatycznym krokiem zszedł z chodnika. Szedł drogą wolności przez błoto i źdźbła trawy. Robił kilka kroków i przystawał. Patrzył na gołębie. Starszy pan na gołębie patrzył. Na sobie miał gruby granatowy płaszcz, wyglądał jak stary bosman. Żeglarz życia. Siwy, gęsty, gruby włos wystawał mu spod głęboko nasadzonej czapy. Na skórzanym rzemieniu błyszczała gustowna skórzana torba. Taki był...

Miał w sobie dostojeństwo Araratu. 36 widoków na górę Fudżi, prostotę Hokusaiego...
Widział krzywe lotu ptaków. Zarysy kształtów Mitsubishi poprawiał w głowie - niczym Stary Szogun designu.
Tańczył bez muzyki, lecz z wilkami.
Idę o zakład, że cytowałby Maxa Webera i Spinozę z równą lekkością.

Dokąd idziesz wędrowcze? Kim jesteś Wilku Stepowy?

Zapragnąłem zbiec na dół i poczęstować go ostatnim papierosem.
Może on wie, o chuj chodzi w niedokończonym "Zamku" Kafki?

On... Martin Eden, który się nie poddał.

czwartek, 8 marca 2012

Rodolfo Bardonado: Wójtówka - wódka od wójta

Rzadko zdarza mi się rozmawiać dłużej z przedstawicielami władzy, nawet samorządowej. Tym bardziej przy wódce. Ostatnio się udało. W niewielkiej górskiej miejscowości miałem przyjemność biesiadować w miniony weekend. Oglądaliśmy sobie skoki narciarskie, popijaliśmy wiśniówkę i rozmawialiśmy. Niespodziewanie do naszego grona dołączyła wójtowa, a później wójt wracający ze spotkania z radą sołecką. Niestety flaszka się skończyła, a wszyscy byli już wypici. Co robić? Wójt zaoferował pomoc. Pojechał do sklepu i nabył dwie półlitrówki przedniej orzechówki. Później z euforią rozprawialiśmy wszyscy o planach, pomysłach i innych tego typu sprawach dotyczących rozwoju gminy. Potem przeszliśmy płynnie do ziołolecznictwa i zielarstwa, by na koniec przejść na temat nalewek. Wieczór upłynął przy trzaskającym w kominku drewnie, w miłej atmosferze, a rano można było spokojnie iść na narty.

Dodam, że wójt jest bezpartyjny, pochodzi z miejscowości, w której pracuje, ma spore doświadczenie samorządowe a w klapie marynarki nosi znaczek FC Barcelony. Jak dla mnie całkiem nieźle.

środa, 7 marca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Mniejsza o większość

Rachunek był prosty. I zrównoważony. Jedenastu radnych z koalicji, jedenastu z opozycji i jeden radny, który wywodzi się z koalicji, ale przeszedł do opozycji. Z tym, że nie wiadomo czy jego mandat już wygasł, czy jeszcze nie. Sprawa utknęła w sądzie.

Obrady zwołano w gimnazjum. Pierwsza jedenastka zajęła swoje miejsca. Druga jedenastka, z jednym graczem rezerwowym, również. Dwadzieścia metrów dalej. W ratuszu. Akcja toczy się więc tyleż wartko, co równolegle. Czekają. Napięcie narasta.

Pół godziny później wszystko ulega samoistnemu rozwiązaniu. Sesja rady dzielnicy się nie odbędzie – informuje przewodnicząca. Czemu? – pytają zdezorientowani goście. Jak to czemu? – dziwi się przewodnicząca. Przecież opozycja nie przyszła. Nie ma kworum.

Goście przechodzą do ratusza. Opozycja siedzi i czeka na koalicję. Czytelnik już to wie – daremno.

Rozwiązanie powyższego zadania z treścią nie jest zapewne nawet w połowie tak skomplikowane, jak wytłumaczenie, które twórcy serialu BBC zaserwują widzom, gdy uznają już za stosowne wskrzesić Sherlocka. Z drugiej strony nie jest aż tak banalne, jak test Einsteina. Były radny koalicji, aktualny nie-wiadomo-czy-radny opozycji, został jakiś czas temu skazany za pedofilię (sic!). I nie może się zbliżać do placówek edukacyjnych, bo go zwyczajnie zamkną. W ten sposób koalicja, która ma w radzie mniejszość, ma też przewodniczącą. Bo nie ma jej jak odwołać. Proste.

wtorek, 6 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Dziewczyny szanujcie się!

Uwielbiam żreć. Żarcie to jeden z niewielu tak oczywistych celów w życiu. Żryć trzeba. Każdy musi, więcej lub mniej, ale musi. Przede wszystkim piszę do dziewczyn! Pamiętajcie: facet nie pies, na kości nie leci! Nasza szkapa to tylko książka. Każda szanująca się niewiasta musi mieć cycki i bioderka!

Paco Haya Rodriquez: Ukiszony motherfucker, czyli słowo o słoiku
Parę dni temu zmagałem się jak czołg z okopami, ze zwykłym słoikiem ogórów! Tak, ze zwykłym słoikiem! Nie było w historii świata słoika, który opierał mi się dłużej niż 27 sekund! Każdy się poddawał, aż tu nagle ten jeden... jedyny! Stukałem o blat, o podłogę, zalałem łazęgę wrzątkiem, a ten dalej nic. No co za skur...syn! Obiecałem sobie, że nie będzie wróg pluł nam w twarz i poza jedzeniem – otwarcie tego właśnie szklanego potwora – stało się moim nowym celem w życiu. Chwilę później przegrał prawie tak samo jak Rosjanie pod Racławicami! Z dumą spojrzałem mu w wieko! Wsadziłem mu rękę w gardziel prawie po łokieć. I wyjąłem tego jednego, upragnionego... Rok temu zakisiłem ogóra, a teraz właśnie się nim zajadam. Pycha!

Zapychając pysk ogórami, przepowiadam wam przeto, że idzie wiosna! Będzie można zbędne kalorie spalić w terenie! A do tego polecam wam rower! W środku maja wybieram się w Beskidy, skatować siebie, nadmiar tłuszczu a przede wszystkim rower! Niech nam będzie dane! Miesiąc później udam się na miesięczny urlop od życia, ale do niego jeszcze całe 102 dni. Poczekam. Perspektywa plaż, palm, białego piasku i ciepłego oceanu... jest czekania warta.

poniedziałek, 5 marca 2012

Bustos Domecq: Golasy

Stali pod McDonladem na Marszałkowskiej, przy tych małych drzwiczkach przed które nigdy nie można się przecisnąć i przez które wchodzą tylko bezdomni żeby się ogrzać lub kupić obrzydliwą kawę za zardzewiałe miedziaki. Na zewnątrz było zimno; mimo ciepłego, słonecznego dnia wieczorem pizgało czystym złem, prawie jak w Suwałkach. Obaj byli starzy, obaj wyglądali żałośnie choć dziarsko, każdy na swój sposób. Pierwszy musiał dopiero co wyjść - stał w końcu plecami do drzwi w samym progu, jakby chciał zaanektować na własność całą najpodlejszą wołowinę w Warszawie. Był przygarbiony, ale nie tak modnie, jak te banany z olbrzymimi słuchawkami przy malutkich odtwarzaczach - w łopatkach, tylko po staroświecku: w połowie pleców. Do tego stopnia, że żeby spojrzeć w oczy swojemu wyprostowanemu i wyższemu rozmówcy musiał odchylać się do tyłu w samych kolanach. Drugi - jako się rzekło - stał na ziemi nieco pewniej, choć równie niepotrzebnie. Tęgawy choć nie gruby, wyższy choć nie wysoki, młodszy - lecz niemłody. Przystanąłem na chwilę, mimo wiatru i wszechogarniającej chujowizny, żeby posłuchać o czym mówią.

Musieli rozmawiać już chwilę, może nawet dłuższą, trafiłem w każdym razie w środek dyskusji. Ten wyższy mówił:

- ... a tam panie, a sweter? Niech pan spojrzy na ten sweter. Każdy wie, że pod płaszczem - tu zdjął płaszcz, z tych beżowych z futerkiem, wytarty i sponiewierany - musi być sweter. Nie, żeby mi było ciepło, ale sweter musi być. O proszę: dobra wełna, trochę łatana, za to prawdziwa wełna. Niech pan dotknie. A wewnątrz jeszcze lepszy, sam pan oceni - zdjął sweter i podał towarzyszowi.

Ten docenił zalety materiały, choćby i starego, zmechaconego, przez mole pożartego - ale przecież naturalnego i godnego lepszych zastosowań.

- Sweter, panie kochany, pan mówisz: sweter. A cóż ja? Jakie ja, panie, mam kalesony, niech pan powie! - podniósł pokracznie nogę, co z tym całym garbem w połowie pleców było mniej zabawne, niż zwyczajnie niebezpieczne. - Proszę: cienkie jak gazeta! Bielizna nie lepsza, poprzecierana, wyświecona, aż wstyd.

Trwało to chwilę. Ściągali jedna po drugiej warstwa po warstwie, ubranie się pruło, kruszyło, rozpadało w rękach. Strzępy lądowały na chodniku i rozwiewane były przez nieludzko zimny wiatr. Kiedy w końcu zostali nago, w samych czapkach z misiowymi podszewkami, z tymi swoimi brzydkimi, starczymi ciałami umęczonymi jeszcze bardziej niż ich odzienie wierzchnie nie zostało im już nic... Spojrzeli na siebie trochę głupio a trochę z rezygnacją i poszli, każdy w swoją stronę.

Chciałbym napisać, że do domu, choć jest to wątpliwe.

piątek, 2 marca 2012

Julio del Torro: Dziennik wojenny, wpis 568

Dziadzieję. Podoba mi się kawałek Born to die Lany del Rey. Jednocześnie infantylnieję. Czytam 550-stronicowe wydanie Essential, zawierające pierwsze przygody Punishera w komiksach takich jak Amazing Spider-Man, Captain America czy Daredevil. Próbowałem zwalczyć jedno i drugie słuchając Machinehead i czytając Fenomenologię ducha Hegla, ale nie wyszło. Potrzebowałem pomocy. Dlatego stoję przed lustrem.

Mówię do gościa z lustra, zrób coś. On mówi, że nic tu nie wskóra, ale ma kumpla. Kogo?, pytam. Jego, odpowiada.

W lustrze pojawia się całkiem spory facet w płaszczu przeciwdeszczowym. Zacięta twarz, typ skurwysyna z kwadratową szczęką i oczami pełnymi szaleństwa.

- A ktoś ty, kurwa? - pytam udając mocniejszego niż w rzeczywistości jestem.
- Ja? Chcesz chyba wiedzieć kim byłem... - odpowiada. - A byłem kapitanem amerykańskiej piechoty morskiej czterokrotnie odznaczonym Purpurowym Sercem. Po Wietnamie prowadziłem misje szkoleniowe dla komandosów, ale wtedy... Pytasz kim jestem, przyjacielu? Nazywam się Frank Castle. Ale ludzie znają mnie...
...w tym momencie Frank zrzuca z siebie płaszcz, pod którym skrywał granatowo-szary kostium z wielkim białym emblematem czaszki na piersiach. Wiem, jak dokończy zdanie...
- ...znają mnie jako Punishera.
Zanim udaje mi się cokolwiek powiedzieć dostrzegam błysk. To 14-strzałowy Browning Llama 9mm.
Z takiej odległości nie mam szans.