poniedziałek, 5 marca 2012

Bustos Domecq: Golasy

Stali pod McDonladem na Marszałkowskiej, przy tych małych drzwiczkach przed które nigdy nie można się przecisnąć i przez które wchodzą tylko bezdomni żeby się ogrzać lub kupić obrzydliwą kawę za zardzewiałe miedziaki. Na zewnątrz było zimno; mimo ciepłego, słonecznego dnia wieczorem pizgało czystym złem, prawie jak w Suwałkach. Obaj byli starzy, obaj wyglądali żałośnie choć dziarsko, każdy na swój sposób. Pierwszy musiał dopiero co wyjść - stał w końcu plecami do drzwi w samym progu, jakby chciał zaanektować na własność całą najpodlejszą wołowinę w Warszawie. Był przygarbiony, ale nie tak modnie, jak te banany z olbrzymimi słuchawkami przy malutkich odtwarzaczach - w łopatkach, tylko po staroświecku: w połowie pleców. Do tego stopnia, że żeby spojrzeć w oczy swojemu wyprostowanemu i wyższemu rozmówcy musiał odchylać się do tyłu w samych kolanach. Drugi - jako się rzekło - stał na ziemi nieco pewniej, choć równie niepotrzebnie. Tęgawy choć nie gruby, wyższy choć nie wysoki, młodszy - lecz niemłody. Przystanąłem na chwilę, mimo wiatru i wszechogarniającej chujowizny, żeby posłuchać o czym mówią.

Musieli rozmawiać już chwilę, może nawet dłuższą, trafiłem w każdym razie w środek dyskusji. Ten wyższy mówił:

- ... a tam panie, a sweter? Niech pan spojrzy na ten sweter. Każdy wie, że pod płaszczem - tu zdjął płaszcz, z tych beżowych z futerkiem, wytarty i sponiewierany - musi być sweter. Nie, żeby mi było ciepło, ale sweter musi być. O proszę: dobra wełna, trochę łatana, za to prawdziwa wełna. Niech pan dotknie. A wewnątrz jeszcze lepszy, sam pan oceni - zdjął sweter i podał towarzyszowi.

Ten docenił zalety materiały, choćby i starego, zmechaconego, przez mole pożartego - ale przecież naturalnego i godnego lepszych zastosowań.

- Sweter, panie kochany, pan mówisz: sweter. A cóż ja? Jakie ja, panie, mam kalesony, niech pan powie! - podniósł pokracznie nogę, co z tym całym garbem w połowie pleców było mniej zabawne, niż zwyczajnie niebezpieczne. - Proszę: cienkie jak gazeta! Bielizna nie lepsza, poprzecierana, wyświecona, aż wstyd.

Trwało to chwilę. Ściągali jedna po drugiej warstwa po warstwie, ubranie się pruło, kruszyło, rozpadało w rękach. Strzępy lądowały na chodniku i rozwiewane były przez nieludzko zimny wiatr. Kiedy w końcu zostali nago, w samych czapkach z misiowymi podszewkami, z tymi swoimi brzydkimi, starczymi ciałami umęczonymi jeszcze bardziej niż ich odzienie wierzchnie nie zostało im już nic... Spojrzeli na siebie trochę głupio a trochę z rezygnacją i poszli, każdy w swoją stronę.

Chciałbym napisać, że do domu, choć jest to wątpliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz