poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Trzeba używać widelca, nie mózgu

Jeszcze kilka tygodni temu moje zainteresowanie światem zewnętrznym ograniczało się do pogody. Pławiłem się w rozkosznie pielęgnowanej ignorancji względem krajowych i światowych wiadomości. Odnotowałem Euro tylko dlatego, że wyszło z telewizora na ulice. Gdyby ten stan trwał dłużej, dziś nie miałbym pojęcia kim jest – nie przymierzając – złoty chłopak Marcin P.

Teraz jednak przez osiem godzin dziennie siedzę przed monitorem preparując szokujące newsy. Czysta radość. Dowiedziałem się rzeczy, które zmieniły moje życie. Chociażby tego, że czterech Rumunów zawstydziło Plichtę. Ten musiał się trochę nagimnastykować, żeby wybudować swoją piramidę, a im wystarczył wykrzywiony widelec. Wkładając go do bankomatów w odpowiednim momencie wyciągnęli łącznie pond milion euro.

Inny news sprawił, że zacząłem bać się wychodzić na balkony. Zawsze wiedziałem, że są niebezpieczne. Wpędzają w nałogi – palenie, pisanie. Ale teraz doszło do tego, że ja nie wiem, czy umiem to robić. Wychodzić na balkon, znaczy. Brytyjczycy ponoć tak mają. Że nie umieją. Trzynastu z nich spadło z balkonów w ciągu ostatniego roku. Osiem przypadków odnotowano na Ibizie i Majorce. Ichni MSZ rozpoczął oficjalną kampanię informacyjną pod hasłem: jak bezpiecznie używać balkonów. W pierwszym punkcie położyli nacisk na trzeźwość. To się przestraszyłem.

Do poczucia bycia frajerem – wynikającego z faktu, że ja nie potrafię przy pomocy widelca skroić miliona euro – oraz strachu spowodowanego wieścią o tragicznym w skutkach nadużywaniu balkonów doszła jeszcze nieprzyjemna świadomość tego, że, gdy już mnie zwolnią z chwilowo zajmowanego stanowiska, nie znajdę nigdzie ciepłej posady. Ostatnio, pod wpływem telefonów od szefa, znowu zacząłem przeglądać oferty. Na jakimś forum natknąłem się na ogłoszenie przykuwające uwagę. Miejsce pracy: planeta Ziemia. Podstawowe wymaganie: determinacja. Pracodawca: Al-Kaida. Szukali zamachowców-samobójców. Stwierdziłem, że skoro balkony i tak mnie załatwią prędzej czy później – mogę się skusić. Języki jakieś tam znam, do fanatycznej wiary w islam przyznam się na każdej rozmowie kwalifikacyjnej, posiadam ważny paszport – spełniałem wszystkie wymagania. Ale okazało się, że stanowisko już nie wakuje. Młody Tusk mnie ubiegł. Miał bombę w pendrajwie.

środa, 18 lipca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Filozofowie klasy premium

Siedząc przy stole z bandą obmierźle trzeźwych osób, niezbyt umiejętnie udających tolerancję i otwartość i z zamiłowaniem wsłuchujących się w barwę własnego głosu, nabrałem przeświadczenia, że jeśli istnieje coś gorszego niż filozofowanie po wódce, to jest to filozofowanie bez wódki.

Wszystko przez nie. Barmanka z dredami i wytatuowanymi plecami postanowiła dać wyraz pogardzie, którą żywiła do mnie z powodu białego sweterka, i umieściła nas w mniejszej salce, gdzie miało się odbyć spotkanie. Zaś siedzący tam rudy prawnik, ni to filozoficznie, ni menelowato zarośnięty lider lokalnej sekty, jak nic z powodu mojej towarzyszki, postanowił nas na to spotkanie zaprosić. Żebyśmy się przysiedli – powiedział. Spojrzałem na nią i zacząłem błagać w myślach, żeby dała mi jakiś pretekst do zebrania w sobie resztek asertywności. A ta nic. Patrzy na mnie tymi swoimi słodkimi oczkami, flądra jedna. Że niby nic nie rozumie. Przekazuję jej telepatycznie, niczym prawdziwy raelianin: nie, kurwa, nie, po trzykroć nie, skrzyw się, zaprzecz delikatnym ruchem głowy, wyraźże werbalnie krztynę wątpliwości, cokolwiek, co pozwoli mi powiedzieć tamtemu, żeby spierdalał z podobnymi pomysłami. A ta mówi „nie”, a jakże. Tylko czemu wcześniej dodaje „czemu”, do cholery?
- Czemu nie? – odpowiada.

Czemu nie, to się okazało po jakichś trzydziestu boleśnie długich minutach. Trafiliśmy na kółko miłośników domorosłego filozofowania. Najpierw wypisali sobie potencjalne tematy dyskusji, potem w demokratycznym głosowaniu odrzucili większość z nich, aż w końcu zostawszy na placu boju z pytaniem „Czy człowiek staje się tym, kim się staje, z powodu przypadku czy pracy nad sobą?” wzięli się do roztrząsania problemów moralnych. Czego tam nie było! Prześlizgnęli się przez kwestię relatywizmu, w ogóle na niej nie zatrzymując, przemknęli przez wpływ okoliczności na zachowanie człowieka, w minutę rozstrzygnęli problem definicji samych pojęć „dobro” i „zło” i zanim zdążyłem dopić kawę mieli już za sobą takie wątki poboczne, jak „kara jako odwet moralny”, „zgodność człowieka z zasadami (prawem naturalnym) na bezludnej wyspie” i „istnienie bądź nie dyspozycji dobra przed dokonaniem czynu”. Tematy rozmnażały się w tempie geometrycznym.

Przy tym wszystkim rudy wodzirej rozkręcał się z każdą minutą i zanim trzecia część osób zdążyła się wypowiedzieć, zawłaszczył sobie prawo do werbalnego monopolu. Gdy w pewnym momencie ta mała flądra, która nas w to wplątała, próbowała wyrazić swoje zdanie, skrzywił się w pogardliwej parodii pobłażliwego uśmiechu i z wyższością siebie nie licującą ani z głoszonymi przez grupę hasłami o równoprawności wniosków, ani z własnymi, mało wysublimowanymi intelektualnie, konkluzjami, przerwał jej bezceremonialnie, niejako odmawiając prawa do posiadania odmiennej opinii.

Na to tylko czekałem. Na to aż jej wola pozostania w tym miejscu dłużej niż nakazuje to zdrowy rozsądek, nieco osłabnie. W konspiracyjnej wymianie szeptów ustaliliśmy plan ucieczki. Po przekroczeniu pewnego poziomu absurdu asertywność zamienia się w tępy, biologiczny pęd do wyzwolenia. Pożegnaliśmy grzecznie owych Sokratesów z Abdery i skoczyliśmy na kawę gdzie indziej.

Mogli nas ostrzec na początku. Bo przynajmniej jednego nie można im odmówić – uczciwości. Na swojej stronie stawiają sprawę jasno. „Sokrates Cafe to otwarte i bezpłatne spotkania niezbyt mądrych ludzi”.

wtorek, 26 czerwca 2012

Antonimo Gallus: Po rower i nie tylko

Do roboty lubiłem jeździć rowerem. Wszystko co dawało mi jakąś formę niezależności, miało rozłożyste znamię atrakcyjności.
Bo chyba trudno mi sobie wyobrazić coś bardziej męczącego, niż zostanie przymusowym słuchaczem dwóch głupich cip jadących autobusem. Dodajmy do tego upał, duchotę i wkradającą się bezpardonowo miodową lepkość, która sprawia, że koszula zdaje się być martwym od poparzenia ciepłą wodą, zwisającym naskórkiem. Dodajmy do tego śmierdzącego capa – kretyna, lub też cynika, który nie wiedzieć czemu, stoi z przodu wehikułu chujowości, a pawi ogon smrodu wchodzi współtowarzyszom do nozdrzy z bolesną nieubłagalnością. Dodajmy do togo niemiłosierny ścisk, niestety tym razem nie stoi przed Tobą fenomenalny dupejron, w którego wciskasz się z dziką agresją, tylko kmioty robiące za minimalną, zdziecinniali starcy, upośledzeni umysłowo i Ty, obowiązkowy element układanki. Dodajmy do tego cygankę z rozstrojonym akordeonem i małym żebrzącym pędrakiem, z grzechotką wydającą paskudny dźwięk lichego pieniądza. Dodajmy do tego długość oczekiwań na światłach, korek, przechyły na zakrętach. Cała masa miękkiego, lepkiego gówna wiezionego w nieciekawą przyszłość miesza się, wymienia złowrogimi spojrzeniami i utyskiwaniami. Przy akrobacjach, za które odpowiedzialność ponosi woźnica, brzemię cierpienia rozkłada się równomiernie na podróżnych. Dodajmy do tego stres, nieustanne filowanie każdego, kto stoi na przystanku, każdego wsiadającego, każdego kto może okazać się tym przeklętym ścierwem, które czyha na te pieniądze, które Ty chcesz zaoszczędzić. (Ale nawet gdybyś je miał, to nie odważyłbyś się zapłacić. Bo za takie atrakcje bardziej taktowne wydaje się być „zabić”, nie „płacić”. Chyba, że mamy ochotę na wyrafinowaną dawkę samo-upodlenia.) Dodajmy do tego drugi stres - jeśli cokolwiek na drodze się zesra, to nie zdążysz do roboty, której nie szanujesz, ale na chwilę obecną nie możesz sobie pozwolić, żeby powiedzieć w niej - Spierdalajcie. Kurwa Wypierdalajcie! Jeszcze nie teraz… I tak jedziesz, próbując opanować w sobie Bravika.
Dlatego właśnie zamiast pójść na przystanek autobusowy, poszedłem do znajomego, u którego zostawiłem rower na ostatniej libacji. Z uśmiechem przyglądałem się jak zaspany sunął w moim kierunku niczym strudzony nocną przeprawą żołnierz. Ciężkie kroki, szły w tempo z ciężarem westchnień. Przywitał mnie zadymiony błysk w oczach i uścisk dłoni podany po otwarciu kraty, która odgradzała lokal ziomka od specyficznej kontr świeżości klatuchy, pasującej do niego podówczas bardzo bardzo.
Odebrawszy rower obserwowałem zamykającą się kratę. Nagle zawahałem się i postanowiłem zagaić:
- Nie masz może przypadkiem trzech ziko? – W odpowiedzi błysk źrenic przebił poranną mgłę oczu. Uśmiech odbił się w klatce na wszystkich piętrach.
- Aaa idź! – Po czym wybuchliśmy śmiechem jak jeden mąż, jak jedna armata. Pękła tama porannego spokoju, powagi poranka. Wraz z dzikim strumieniem, wdarłem się w kolejny dzień.

czwartek, 14 czerwca 2012

Antonimo Gallus: Po studencku

Historia nie jest wymyślona. Zdarzyła się przed kilkoma dniami pod wielką różową świnią, moją dawną alma mater - tzw. esgeszek, jak mawiają niektórzy studenci z prowincji (których cofnęliby na rogatkach wwa, gdyby rogatki były).

Przed głównym wejściem do budynku głównego...,(Czyli zaczyna się grubo.)
Idzie sobie studencina chudy mizerny, bezrobotny, z głupawą gębą, wysoki, w okularach. Kiepsko ubrany, lecz wyprostowany. Chód jego dość charakterystyczny, głowa do góry, jakoś dziwnie powłóczy nogami. Do tego jakby jego kręgosłup nie był es kształtny, tylko wzorowany na kiju od miotły. Twarz przystojna gdyby nie to, że nieskomplikowana. Człowiek, w którym jest spore prawdopodobieństwo, że natrafisz na gen porażki. Co on tam robił? Nie szedł na zajęcia. Już skończył studia, pewnie szedł na siłkę... na lewo.
Gdyby szedł tylko on nic ciekawego by się nie wydarzyło. Pojawia się drugi. Dziad, prawie menel. Po czterdziestce. Dobrze wiesz jaki. Idą razem, w tym samym kierunku, tory które wyznaczyli sobie w głowach za sprawą losu skrzyżowały się pod głównym wejściem do głównego gmachu szkoły głównej handlowej.
Stary do młodego nazbyt do sytuacji porywczo.
- Kretynie, jak chodzisz. Niedojdo! - Stary ubzdurał sobie, że młody zaszedł mu drogę. Prawda jest taka, że nie do końca miał rację. A nawet jeśli...
- Ty kawale gówna, kutasie psa, ty ty chuju pierdolony ty - I tak miotał słowem niczym obuchem po mordzie biednego studenciaka.
Studenciak był zupełnie zszokowany. Nie do końca zdawał sobie sprawę co się dzieje. Nie ogarniał. Chciał się bronić ale słów nie odnajdywał.
Tymczasem menel walił niszczycielskie salwy z najcięższych armat jakie zabrał na poranny rejs po wwa. Biedny chłopina co kilka sekund jakby chciał coś powiedzieć, lecz słowa grzęzły mu w gardle. Dławił się złością i własnym poniżeniem. Dookoła było trochę ludzi, a menel jak to menel - darł mordę.
Studencina nie wytrzymał, odwrócił się na pięcie, z podkulonym ogonem wszedł w świński trucht. A morda jego z głupawym wyrazem twarzy anglezowała na jego kościstych barkach. Niczym spłoszona szkapa wpadł do budynku głównego przez główne wejście. Nie wiedzieć czemu zrobił co następuje.

Zaraz za wejściem jest kanciapa ochroniarzy, obok niej stolik z dziennikiem. Tam profesory wpisują kiedy wchodzą. Do tego służy specjalny długopis na sznurku. Nasz mustang wyrwał rzeczony długopis. Uzbrojony po zęby, z ostrym jak brzytwa długopisem w dłoni wybiegł w szale z budynku.
Kątem oka dostrzegł menela, który na nieświadomce spokojnie dryfował w stronę mokotowa.Parch odwrócił się instynktownie i zobaczył studencką jednoosobową... ale szarżę. I wtedy wypowiedział pamiętne słowa.
- Co ty na mnie z długopisem?! - Nim zdążył skończyć sentencje, cios spadł na niego jak grom. Niebieska linia atramentu ustąpiła purpurze. Typ zachwiał się, a w oczach studenciny dostrzegłem wiktorię szaleństwa. Opętańczy trans zemsty. Ekstazę nonkonformistycznego rozszczepienia nabrzmiałego wrzodu wypełnionego breją utyskiwań, oszczerstw, wyzwisk, podlanego brakiem szacunku, doprawionego biedą losu absolwenta. Dziad przyjął na siebie zemstę za zło świata.

środa, 6 czerwca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Wieszać każdy może

Sąsiad łypał na mnie swoim wybałuszonym ze zdziwienia okiem.
- Co pan robi? – spytał.
- Hamak montuję – odparłem opuszczając wiertarkę.
Przez chwilę mierzył mnie srogim, jednookim spojrzeniem.
- A nie może pan u siebie? – wypluł w końcu.
Wzruszyłem ramionami.
- Skąd miałem wiedzieć, że to się tak skończy – mruknąłem.
- Nie patrzył pan, ile tego wiertła weszło?
- Patrzyłem – odparłem lekko zawstydzony. – Weszło gdzieś z połowę.
Pokręcił okiem w poszukiwaniu omawianego obiektu, ale położyłem wiertarkę na podłodze, tak żeby była poza zasięgiem jego wzroku. Wyrastała z niej niemal sześćdziesięciocentymetrowa, stalowa szpica, która weszła wcale nie do połowy, tylko do samego końca.
- I co teraz? – poddał się w końcu.
- Nic, włożę kołek i wkręcę hak – rżnąłem głupa.
- Co z dziurą, się pytam – warknął.
Rozłożyłem winne całemu zamieszaniu ręce w geście oznaczającym jakąś idiotyczną mieszankę przeprosin, technicznej ignorancji i indyferencji odnośnie jego planów życiowych.
- Nie wiem – burknąłem. – Może niech pan też powiesi sobie hamak?

piątek, 1 czerwca 2012

Julio del Torro: Dowcip z brodą, chyba że ktoś woli wygolone

Obejrzałem wczoraj przedostatni film Sidneya Lumeta „Uznajcie mnie za winnego”. Taka komedyjka-pitawal. W każdym razie główny bohater sam siebie reprezentuje w sądzie i opowiada ławie przysięgłych historyjkę, która rzekomo zdarzyła się naprawdę. Oto ona:

Pewnego dnia przychodzę do domu, a żona mówi mi: „Hej, daj mi dwadzieścia dolców, to pójdę do rzeźnika i kupię mięso na rumsztyk”. Spojrzałem na nią zdziwiony i zaprowadziłem do kuchni, w której mamy wielkie lustro. Wyjąłem z portfela dwudziestaka i powiedziałem: „Widzisz? To jest moje dwadzieścia dolarów”. Następnie wskazałem na lustro. „A tamta dwudziestka jest twoja”.

Gdy wróciłem do domu następnego dnia, stół kuchenny zastawiony był masą mięsa. Zawołałem żonę i zapytałem, o co chodzi, skąd to wszystko wytrzasnęła. Na to żona wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do lustra. A następnie podwinęła kieckę. „Widzisz cipkę w lustrze? To twoja cipka”. „A to...” - powiedziała, kładąc rękę na łonie - „A to jest cipka rzeźnika”.

środa, 30 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Na was też...

Patrzyłem przez okno na dogorywającą burzę, zastanawiając się, czy warto. Potem zerknąłem na leżący na biurku portfel. Uświadomiłem sobie, że jeśli się nie zdecyduję, tego wieczora nie będzie mi dane ani nic zjeść, ani nic wypić. A na obie te rzeczy miałem ochotę.

Na galę do Teatru Capitol dotarłem tuż przed tym, kiedy znowu zaczęło kropić. Zdziwiło mnie, że przy wejściu nikt nie sprawdzał wejściówek. W tym mieście, jeśli dobrze sie postarać, można by chyba imprezować za darmo całą noc. Zgarnąłem słodkawego szampana, wbiłem się w tłum i zająłem obserwacją przewijających się w nim co ładniejszych dziewczyn. Obu. Towarzystwo wiekowo nieco ode mnie odstawało.

Być może stąd repertuar. Autotematyczna i monotonna historia utrzymana w formie, która bardziej nadawałaby się na fajfy – typowo ciechocińskie imprezy organizowane o godzinie, o której tamtejsi kuracjusze jeszcze są na nogach. Tam właśnie podśpiewuje się takie leciwe, quasi-weselne hity. Rączki do góry i klaszczemy, i klaszczemy! I do tego to obmierzłe wyłudzanie braw przy byle okazji. Ile się trzeba namęczyć, żeby zjeść normalną kolację.

Z drugiej strony facet miał świadomość tego, co robi. I raz nawet dał temu wyraz, czym ujął mnie za serce. Śpiewał akurat piosenkę o dziewczynie, w której się zakochał, i która go olała dla jakiegoś koksa. On, w ramach najtańszego z dostępnych wariantów zemsty, postanowił mieć na nią „zakręcone” – czyt. „wyjebane”. Zaśpiewał to, spojrzał na publiczność złożoną z dystrybutorów, dostawców, akcjonariuszy i przedstawicieli serwisów samochodowych – niemal co do jednego zajmujących się handlem oponami – i powiedział: na państwa też mam zakręcone.

środa, 23 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Sens życia

Bezbrzeżna, absolutna pustka. Apatyczny bezmysł. Te krótkie, ulotne momenty, w których moja głowa wypełnia się czymś innym niż pobieżną rejestracją faktów, są niemal tak samo deprymujące, jak długie, rozwleczone w czasie chwile pomiędzy nimi. Moje wewnętrzne monologi są naszpikowane myślami równie płytkimi, jak polskie rzeki.

W sali kolumnowej Sejmu RP chaotyczne wędrówki ludów. Samotni strzelcy próbują upolować jakieś wolne krzesła, całe grupy migrują w poszukiwaniu lepszego miejsca na Ziemi. Panuje harmider, a z niego wyraźnie wybija się wszędobylski niemiecki szwargot. Czekam na konferencję dotyczącą „Ekonomicznych perspektyw rozwoju obszaru działalności Unii Łaby i Odry”. Z przewieszonej przez oparcie torby woła mnie bezgłośnie Mario Vargas Llosa żądając, abym kontynuował lekturę jego wspomnień. Za chwilę rozpoczną się cztery morderczo nudne godziny polityczno-ekonomicznego bełkotu. Llosa też był ponoć dziennikarzem.

- Informacja techniczna: język polski na kanale pierwszym, Deutsch am Kanal Zwei, czeski na trzecim.

Wstaję i idę zrobić zdjęcia ludziom, których nie znam, a którzy być może zadecydują o rozwoju wspomnianego regionu. Spotykam znajomego z redakcji. Obaj jesteśmy zdziwieni. Skoro jeden z nas tu jest, to po cholerę też i drugi? On jest bardziej wkurzony. Przyjechał z Poznania. W końcu uzgadniamy, że dzielimy się tematami. Wracam na miejsce i wlepiam tępy wzrok w butelkę niegazowanej wody stojącej na stole koło mikrofonu. „Jak ryba w wodze”. Tak Llosa zatytułował swoje wspomnienia. Ja się czuję, jak ryba w kuwecie.

Facet koło mnie śmierdzi. Typowy smród przepoconego garnituru. Zastanawiam się ile uda mi się wytrzymać na wdechu. Nagle zdaję sobie sprawę, że z głośników napastuje mnie głos tego półmózga, Grabarczyka. Nie wiem, co robić. Panikuję. Sączy te swoje irytująco przeciągnięte, wypluwane przez nos zdania, jakby złożenie każdego z nich stanowiło dla niego prawdziwy wyczyn. Istna tortura. Zakładam słuchawki i przełączam na czeski, żeby go zagłuszyć.

Tymczasem na mównicę wchodzi prezes jakiegoś czeskiego towarzystwa. Wracam na kanał polski. Prezes mówi od dobrych kilku minut, a starszawa tłumaczka trzęsącym się głosem raczy nas jedynie zwykłym: dzień dobry. Może to z litości dla słuchaczy? Potem pałeczkę przejmuje Niemiec. Ściągam słuchawki i zanurzam się w jego twardej mowie. Dociera do mnie tylko coś o „zwei grosse Pluse”. Kręcę głową z niedowierzaniem. Siedem lat nauki i potrafię jedynie zamówić piwo w knajpie.

Palant przede mną też ściąga słuchawki, ale nie przykręca głosu. W związku z tym w główny dźwięk dolatujący do nas z głośników wbija się kontrapunktujące je, irytujące, elektronicznie przetworzone bzyczenie. Mam ochotę zatłuc skurwysyna, ale ograniczam się do westchnięcia. Nigdy nie miałem odwagi działać zgodnie z własnymi odczuciami.

poniedziałek, 21 maja 2012

Antonimo Gallus: Pan kerowca

Generalnie zwykłem mówić cicho. Tylko w sytuacjach skrajnego podniecenia, przyspieszam... a volume podkręca się samoistnie. Ale dzieje się to rzadko. Dobrze, że jeszcze się dzieje. Nieważne. Ważne natomiast jest to, że...
Jechałem sobie w najlepsze na melanżyk autobusem linii 180. Ostatnim. Gdzieś na wysokości placu Trzech Krzyży (gdzie we włoskich restauracjach korpogówno ssie czajanti - chianti - czyli fonetycznie kianti) zadzwonił do mnie telefon. Odbyłem krótką, spokojną rozmowę telefoniczną. Dowiedziałem się, gdzie mam wysiąść, tam ktoś po mnie podjedzie, takie pierdolety. Trwało to może ze 30 sekund max. I co się, kurwa, dzieje?
Dodam jeszcze, że siedziałem za, jak to mówię didżejką, czyli za kierowcą.
Z okienka wychyla się posiwiała morda frajera w okularach z długim nosem i zawadiackim spojrzeniem. Z ust płynie złoto:
- Jak chce pan sobie porozmawiać, to niech pan idzie do tyłu. - Spojrzał na mnie znad okularów nisko opuszczonych na długim nosie, po czym dodał tonem Abrahama.
- Ja tu pracuję.- Po czym nie czekając odpowiedzi, pracować zaczął dalej.
Byłem zmęczony i wkurwiony. Miałem swoje powody. Pomyślałem sobie:
- Zabije cie.
Po czym powiedziałem do niego tylko.
- To bardzo dziwne co pan mówi...

piątek, 18 maja 2012

Julio del Torro: Kwiat Chattertona

http://en.wikipedia.org/wiki/File:Chatterton.jpg

Nie sądzę, aby Thomas Chatterton umiał zadbać o kwiat. Opisać a zadbać – to jednak nie to samo. Na znanym portrecie Chattertona pędzla Henry’ego Wallisa kwiat doniczkowy stojący na parapecie jego sypialni jest wyjątkowo żywy.
Dlatego wchodzę do komnaty i wywalam doniczkę za okno. Stąpam cicho wokół łóżka i – skoro już tu jestem – podnoszę skrawki podartych poematów walających się po podłodze. Chatterton unosi brew, mruga porozumiewawczo, że to niby tylko nasza tajemnica, i znów go nie ma.

środa, 16 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Kwasowe dewiacje Huntera S. Thompsona

„- Co jest? – zapytał.
- No, wiesz… - odparłem. – Ten biały proszek na moim rękawie to LSD.
Nie odezwał się ani słowem – po prostu złapał mnie za ramię i się przyssał. Dość obleśny obrazek. Zastanawiałem się, co by było, gdyby wpakował się na nas jakiś miłośnik Kingston Trio czy inny makler. A chuj z nim, pomyślałem. Przy odrobinie szczęścia ten widok pewnie rozpieprzyłby mu całe życie – już zawsze bałby się, że za drzwiami w jego ulubionych barach czają się goście w czerwonych koszulach, którzy podniecają się różnymi dewiacjami, o których on nie ma nawet bladego pojęcia. Ciekawe, czy sam odważyłby się possać komuś rękaw? Pewnie nie. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Lepiej udawać, że nic się nie widziało.”

Hunter S. Thompson, Lęk i odraza w Las Vegas

piątek, 11 maja 2012

Julio del Torro: Happiness is near

Budzik rozdzwonił się o 5.30. Jasno. Poszedłem do łazienki, z łazienki do kuchni. Kawa.
Z kawą i papierosem na ganek. Nikogo.
Wróciłem do środka i wybrałem służbowy numer Rodolfo. Telefon zadzwonił tuż obok mnie. Więc wybrałem numer prywatny. Prywatny dzwonił już z góry. Ciche, zaspane, bezinteresownie wrogie „Kto kurwa?”.
Wróciłem na ganek.
Po chwili pojawił się Rodolfo. A wokół krążyły ortolany.
- Co z resztą pedałów? - zapytałem.
Na te słowa wypełzli. Machette z fryzurą Hendrixa i Fidel z fryzurą Moby'ego. A przekrwione ich oczy lśniły.
- Co z Alejandro?

-----

relacja Rodolfo:
Rodolfo: Alejandro, idziesz?
Alejandro: ...
Rodolfo: Alejandro, wstawaj, kurwa!
Alejandro: ...
Rodolfo (potrząsając nogę Alejandro, zerkając czy jego dziewczyna śpi w staniku): ALEJANDRO!!!
Alejandro (sennie): Spierdalaj...

-----

relacja Alejandro:
Kurwa, Rodolfo, mogłeś chociaż spróbować mnie obudzić!

-----

Była już szósta. Cisza.
- A tam? Tam nie?
- Nie, to jednak nie ortolany.
- Gramy w marynarza?
- Gramy...

Zagraliśmy. Przegrał Machette. Była szósta rano.
O szóstej rano, po nieudanej próbie obserwacji ptaków, Machette ruszył do kuchni po flaszkę.

środa, 9 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Media


Na konferencji dotyczącej elektronicznego systemu poboru opłat przypomniała mi się dyskusja o jakości mediów z jednym z filarów dziennikarstwa sportowego naszego kraju.

- Panowie, może byście tak usiedli – powiedział z pretensjami w głosie pewien lekko zgrzybiały mężczyzna do operatorów kamer. – My też byśmy chcieli coś zobaczyć.
- Trzeba było przyjść wcześniej i usiąść z przodu – warknął ktoś za mną grzebiąc w torebce z materiałami prasowymi w poszukiwaniu prezentów.
- Włącz sobie telewizor – dorzucił rezolutnie ktoś inny.
Ja, co oczywiste, zająłem miejscówkę strategiczną. Najbliżej bufetu.

- Czy ktoś ma pytania? – spytał rzecznik prasowy firmy wdrażającej zakrojone na imponującą skalę rozwiązanie oparte na całkiem skomplikowanych technologiach.
- Ja – wyrwał się ktoś. – Mówił pan, że to będzie urządzenie nieprzypisane do jednego tylko samochodu. Ale jest przyklejane do szyby. Moje pytanie dotyczy gwarancji na – uwaga – żywotność kleju. Czy jak się je tak będzie odklejać, to ono nie będzie odpadać?

Widziałem twarz prezesa. Ten zacięty wkurw. Spodziewał się chyba raczej pytań o przekaźniki, odległość działania fal radiowych czy coś podobnego.
- Będą dodatkowe uchwyty –warknął w końcu.
- Drogie? – spytał ten sam dziennikarz.
- Jeszcze jakieś inne pytania? – rzecznik postanowił ratować sytuację.
- Ja mam trzy – do mikrofonu dorwał się ktoś inny. – Po pierwsze czy… po drugie czy… po trzecie czy… po trzecie czy… i po trzecie czy…

środa, 2 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Auto-da-fé

Godzina 4.47.

Zaburzony rytm snu? Zapomnij. Nie było żadnego cholernego rytmu. W mieszkaniu na ósmym piętrze nieszczelne drzwi balkonowe z uchylonym okienkiem dla kotów-samobójców pulsowały w tym samym tempie, co żyły na skroniach, kontrapunktując serce ciskające się po całej klatce piersiowej w niekontrolowanych spazmach epileptyka-amatora.

Budyń, rasowy dachowiec udający balinese, drzemał pod ścianą na stercie koszulek politycznych. Nic, w gruncie rzeczy, nie zwiastowało katastrofy. Kontrolowane delirium nie jest znowu niczym nowym dla alkoholika o zacięciu kronikarskim.

Aż tu nagle przez to zawszone okienko, zagłuszając szum autobusów ruszających stadnie z zajezdni, wpadły setki malutkich, słodziutkich, kolorowych motyli, a każdy z bananem w ręku. Budyń spieprzył, nawet się nie oglądając. Zdrajca. Bestie zaczęły wirować wokół mojej głowy frenetycznie trzepocząc skrzydełkami i uwalniając ukryty w nich cyjanowodór. Obwody systemu nerwowego nie miały najmniejszych szans.

I tak to było, Wysoki Sądzie. A nie tak, jak mówi ten kaktus.

środa, 25 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Emocjonalność pozytywna

Kilka miesięcy temu, w ramach procedury rekrutacyjnej do pewnej firmy, musiałem wypełnić internetowy, mniej więcej dwugodzinny test kompetencji i osobowości. Nie był prosty. Moje przekonanie o własnej inteligencji brutalnie podważano w jego trakcie z każdym nowym zadaniem. Wiedziałem, że się nie dostanę, więc zapomniałem o sprawie.

Ostatnio ściągnąłem wyniki. Były cztery domeny. Trzy – inteligencja, kreatywność i biometria – obejmowały takie rzeczy, jak: zdolności numeryczne, zdolności przestrzenne, interpretacja danych, uwaga i skrupulatność, myślenie logiczne, potencjał werbalny itp. Ujęto je i osobno, i zbiorczo w kategorii „kompetencje (średnio)”. I w tej właśnie kategorii dostałem 92 percentyle, czyli, jak mi to ładnie wytłumaczono w raporcie, byłem lepszy niż 92% ludzi biorących udział w badaniu. Ujdzie w tłoku.

Ale skoro tak – tknęło mnie – to dlaczego nie zostałem nawet zaproszony do drugiego etapu? Spojrzałem na ostatnią domenę, tę dotyczącą osobowości. Były tam m.in. „ekstrawertyzm” i „stabilność emocjonalna”.

Ekstrawertyzm:
Zmienna mierzy poziom ekstrawersji definiujący jakość i liczbę interakcji społecznych, poziom aktywności, energii oraz zdolności do doświadczania pozytywnych emocji. Obejmuje cechy takie, jak: towarzyskość, serdeczność, asertywność, aktywność, poszukiwanie doznań oraz emocjonalność pozytywna.

Stabilność emocjonalna:
Zmienna mierzy stopień przystosowania emocjonalnego jako zaprzeczenie emocjonalnego niezrównoważenia. Jest to odwrotność osobowości neurotycznej.

W pierwszym przypadku dostałem 4, w drugim 6 percentyli. Widocznie nie mieli posady dla rozchybotanego emocjonalnie mizantropa.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Paco Haya Rodriguez: Archipelag Panau

Dziwnym trafem w tym tygodniu też będzie o grach. A w zasadzie o jednej. Ostatnio był warhammer a dziś zapraszam tych dla których film NIEZNISZCZALNI to podstawa kinematografii!
Ja jak najbardziej jestem fanem filmów, w których jeden przypakowany koleszka (główny bohater) chowając się za latarnią unika ostrzału z helikoptera i/lub szwadronu śmierci strzelającego w niego z siłą armaty. Po czym wyskakuje i wali do nich jak do kaczek a KAŻDA jego kula trafia! Mimo że wali do nich z ośmiostrzałowego pistoletu, morduje połowe okupantów, przejmuje armaty czy inne działa, strąca helikoptery i ma tylko jedno draśnięcie na ręku! BOMBA! Uwielbiam to! Pamiętacie Commando, Rambo, Szklane pułapki, Transporter czy wspomnianych Niezniszczalnych? Tak właśnie w tych filmach wygląda rzeczywistość.
To właśnie w nawiązaniu do nich, chcę żebyście zagrali w starą grę, jaką jest (premiera 03/2010) JUST CAUSE 2
Jeżeli twoim celem jest szerzenie chaosu (za który dostajesz dodatkowe punkty) eskplozje i strzelanie do wszystkiego, to jest to pozycja dla ciebie!!

ZOBACZCIE!

http://www.youtube.com/watch?v=5kjs-SC70Wg
http://www.youtube.com/watch?v=_xwuTbyD930&feature=relmfu

sobota, 21 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Algorytm Edmondsa-Karpa

Dawno, dawno temu w zamierzchłych czasach szkoły średniej, zdarzało mi się umierać ze śmiechu czytając podręcznik do biologii. Gdy przygotowywałem się do sprawdzianu i mój umysł był już tak skatowany nieznanymi mi pojęciami, że przestawałem rozumieć mowę potoczną, czytałem na głos opis przebiegu mejozy i żonglując metafazą, anafazą, zygotenem i wrzecionem kariokinetycznym doprowadzałem się do niekontrolowanych spazmów. Zresztą wiem, że niektórzy rodzice mieli zwyczaj odczytywać fragmenty naszych podręczników na swoich imprezach w celu rozbawienia gości. Więc nie tylko ja tak miałem.

Ostatnio wróciło to do mnie, kiedy rozmawiałem z przedstawicielką Politechniki Warszawskiej (swoją drogą wiecie, że dziewczyny dzielą się na ładne, brzydkie i te z Politechniki?), która powiedziała mi, że nie może czegoś tam zrobić, bo uczy się o całkach powierzchniowych i algorytmie Edmondsa-Karpa. Sprawdziłem co to takiego przeczuwając powrót do lat młodości.

Za Wikipedią:
„Algorytm Edmondsa-Karpa jest jedną z realizacji metody Forda-Fulkersona rozwiązywania problemu maksymalnego przepływu w sieci przepływowej. Jego złożoność czasowa wynosi O(VE2), jest zatem wolniejszy od innych znanych algorytmów przepływowych działających w czasie O(V3), takich jak algorytm relabel-to-front, czy algorytm trzech Hindusów. W praktyce jednak złożoność pesymistyczna rzadko jest osiągana, co w połączeniu z prostotą czyni algorytm Edmondsa-Karpa bardzo użytecznym, szczególnie dla grafów rzadkich.”

piątek, 20 kwietnia 2012

Julio del Torro: Pabba grande

Stałem na przystanku, gdy podszedł do mnie Włoch. Powiedział: "Victoria!".
Pierdolony, pomyślałem. Typowy Włoch. Do pierwszego meczu ponad miesiąc, w grupie mają Hiszpanów i Chorwatów, a ten mi już obwieszcza triumf na Euro.
"We will see" – odparłem sceptycznie.
Włoch nie zrozumiał.
- "Victoria. Hotel. Bus? Łan-sewen-fajw?"
A, spoko. – "Tak" – mówię Włochowi po angielsku – "łan-sewen-fajwem dojedziesz do Victorii".
Włoch mi pofenkjował, ale nie odszedł.
- "Polakko?" - zapytał.
- "Si".
- "A, gudda". - Znaczy się, że rewela.
- "Pabba" – ciągnął Włoch. - "Mi amici. Polakko".
- "Sorry?".
- "Mi amici Polakko pabba grande". - powiedział.
Że co? Jego polski przyjaciel ma wielki pub?
- "Pub?" - pytam. - "Your friend has a big pub here?"
- "Jes. Pabba."
- "Where?"
- "Roma" - odpowiedział.
- "Friend Polakko in Rome?"
- "Pabba!"
Okej, kurwa, nie kumam.
- "Pub?" - raz jeszcze pytam.
- "Pabba! Grande! Norazingero!"
Co, kurwa? Norazingero?
- "Nie rozumiem" – mówię po angielsku, a ten patrzy na mnie jak na kretyna.
- "Pabba grande norazingero!"
Norazingero, norazingero.... A! No Ratzinger, o! Kumam! Nasz papież, nie Ratinger, był grande Polakko! Kumam, Włochu, czekaj!
Ale w tym czasie przyjechał łan-sewen-fajw, Włoch machnął ręką i wsiadł.

I tyle.
Ale wiem jak to się skończy. Facet wróci do Italii i powie znajomym: „Ci Polacy to idioci, nie wiedzą nawet kim był Jan Paweł II. I jeszcze im EURO przyznali”.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Przelana krew

- Ej, ile to jeszcze musi być zabandażowane? Strasznie mnie to wkurwia. Nie mogę porządnie złapać G barowego, bo mam rękę zablokowaną w łokciu.
- Nie wiem stary, wydaje mi się, że powinno zdążyć zakrzepnąć. Minęło półtorej godziny.
- A co, jak nie zakrzepło? Przecież sam sobie tego z powrotem nie zawiążę.
- Chuj tam, będziesz się martwić, jak się okaże, że krew ci ciągle leci.
- To co? Zdejmować?
- Jasne.
- Kurwa mać!
- Nie po podłodze!
- Bandażuj to, kurwa, szybko!
- Jak niby? Jestem tylko wytworem twojej wyobraźni!

Wczoraj, ryzykując żółtaczkę, postanowiłem zrobić dobry uczynek jednocześnie inkasując osiem czekolad i batonika. Zostałem poproszony o oddanie krwi. Właściwie – powiedziałem sobie – co za problem? W jakiś czas po powrocie ze szpitala ubytek krwi w mózgu objawił się siedzącym obok nieznajomym.

Otarłem się o śmierć.

Pamiętajcie: dobre uczynki zawsze się mszczą.

środa, 18 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Efekt pośladków

Ludzie nie lubią osób doskonałych. A dokładniej lubią, ale nie tak bardzo, jak osoby niedoskonałe. Ludzie – po raz kolejny potwierdzając tezę, że nie mogą być wynikiem inteligentnego projektu, a co najwyżej pijackiej zabawy Kosmicznej Kapibary i hołdując swojemu upodobaniu do absurdu – najbardziej lubią osoby prawie doskonałe.

Świadczy o tym zjawisko nazwane w psychologii „efektem upadku na pośladki”, czyli po angielsku „pratfall effect”. Swoją drogą, wracając na chwilę do rozmyślań nad językiem jako odzwierciedleniem potrzeb narodowych (zob. tekst z marca pt. „Plugawy naród”), jakim trzeba być narodem, żeby wytworzyć zapotrzebowanie na słowo oznaczające upadek na pośladki? I kto zajmuje się wymyślaniem nazw dla tych wszystkich zjawisk w psychologii?

Pratfall effect to coś, co w gruncie rzeczy jest dobrze znane wszystkim facetom. I nie mówię o dosłownym znaczeniu tego zwrotu. Jest to bowiem tendencja do żywienia większego afektu do osób, które będąc niemal doskonałe odznaczają się jednak jakąś drobną – koniecznie drobną – wadą. Na przykład znany autorytet będzie powszechnie odebrany jako bardziej życzliwy, jeśli w trakcie rozmowy na żywo w telewizji przez przypadek obleje się kawą, niż jeśli robiąc wszystko bezbłędnie prezentować się będzie jako Pieprzony Pan Ideał. W przypadku osób przeciętnych jest dokładnie odwrotnie. Jeśli gość gada od rzeczy i do tego wygląda jakby wzorce mody czerpał z wydziału historycznego lub Politechniki, to lepiej, żeby żadną kawą się nie oblewał. Bo tylko potwierdzi, że jest cieciem.

Dokładnie tak samo działa to w przypadku kobiecej urody. Dlatego twierdzę, że dla facetów to nic nowego. Kobieta doskonała jest – co każdy wie – niedoskonała. Potrzebna jest jej jakaś niewielka skaza (pieprzyk, diastema, trzecia pierś wyrastająca z pleców), która nada jej sympatyczny rys i sprawi, że będzie postrzegana jako osoba żywa, a nie ożywiona – jak plastikowa lalka. I znowu – to działa w przypadku kobiet pięknych. W przypadku takich sobie – nie.

Pielęgnujcie swoje drobne niedoskonałości.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Paco Haya Rodriquez: Na polanie w pewnym Imperium

Obudziliście się – o dziwo – na tej samej polanie, na której kładliście się spać. Słońce leniwie ogrzewa źdźbła mokrej od rosy trawy. Wstaje poranek. W żyłach nadal płynie wam wczorajszy, a może dzisiejszy alkohol. Widać impreza była niczego sobie. Rozglądacie się wokoło. Poza tym, że wzrok trochę zawodzi, myląc górę z dołem i prawo z lewo, to okolica wygląda mniej więcej tak samo jak ostatnio. Niby wszystko ok, ale... (tu MG wykonuje test na INT z modyfikatorem – 15... kości ociężale toczą się po posadzce. Udało się!) ... Niby wszystko ok, ale... spostrzegacie, że nie ma wśród was krasnoluda – Tunbaha Mściwego!
W waszych mętnych mózgach dochodzi do kilku procesów chemicznych, które powinny wywołać z otchłani czaszki jakieś wspomnienia, lecz myślenie sprawia wam okropny ból.
Co robicie?
- Staram się nie myśleć, bo to wywołuje okropny ból głowy. Siadam i rozglądam się za leczniczą resztką pobiesiadnych procentów – odparł Gorthard, wojownik rasy ludzkiej.
- Kładę się na trawę i leżę, myśląc (choć boli mnie głowa) że to sen, i że zaraz się obudzę – oznajmił Darghart. Darghart przypominał ropuchę zmieszaną z rekinem i niedźwiedziedziem polarnym. Niby to zwykły człowiek, ale dziwnej urody.
Gorthard, znajdujesz dwie flaszki, wypełnione resztkami przezroczystego płynu
- Wącham – odparł
Gdy zapach dociera do twych nozdży wydaje się być lekarstwem na całe zło tego świata. A w tym przypadku złem jest twój kac. Jednak gdy mózg przetworzył dane, zemdliło cię przepotężnie i puściłeś eleganckiego, soczystego, z resztkami wczorajszej kolacji pawia! Był tak obfity, że jego część osiadła na plecach leżącego Dargharta.
- Czy mogłbyś rzygać gdzie indziej? - spytał Darghart
W tym momencie dostrzegł kątem oka część bełta na swych plecach...

Resztę możecie sobie wyobrazić i dopowiedzieć. Tak bowiem spędzaliśmy wolny czas z ziomami w liceum. Nie, nie... nie rzygając sobie na plecy, lecz grając w Warhammera, tego prawdziwego, fabularnego. Świece, kostki, karty postaci i wielogodzinne sesje, podczas których przeżyliśmy niesamowite przygody, wypiliśmy ocean browarów, spaliliśmy wagon towarowy papierosów. Teraz zdrowie już nie te, wyobraźnia płata figle, ale warto było.

Właśnie zbieramy ekipę, aby znów odlecieć w inny świat, tak na chwilę żeby oderwać się od rzeczywistości. Mam nadzieję, że się uda. A tym czasem dzięki Mioll, Domel, Eryka, Saulot i reszta których imon nie pamiętam!
Gramy?!

piątek, 13 kwietnia 2012

Antonimo Gallus: Zło

Zaszczuty brudny kundel z przekrwionymi oczami miotał się trawiony chorobami ciała i umysłu, chimerami samookaleczenia po ślepych alejach niezrozumienia i bezkresnych skwerach milczącej grozy. Obłąkany Wsiadł w furę i nacisnął gaz. Wtedy widziałem go ostatni raz. 2012. 12. 28 Antonimo Gallus


Tymoteuszowi było ciężko. Papieros nie przynosił ukojenia. W śnie nie odnajdywał spoczynku. Radość wypłukał ze swego organizmu, jak alkohol przechylany stresem czyni z magnezem. Roztropność domagała się wsparcia. Słuchał i ratunku po omacku szukał, brnąc w ciemność coraz gęstsza. Szukał oparcia w zimnych filarach smukłych kościołów. Z nadzieją patrzył na krzyż, po czym zamykał oczy i opierał głowę o ściany świątyni.

[Dygresja: Ściany niechlujnie pomalowane przez partacza, który nie wstydził się pozostawić wypadające z pędzla włosy, pod cienką warstwą białej farby, tworząc mozaikę niedbalstwa w domu boga. Ten smutny obraz odzwierciedlał tanią wiarę łysiejących starców. Rzesze nagle objawionych. Stojąc jedną noga nad grobem z łatwością można wyrzec się uciech minionego życia. Ziemska zachłanność ustępuje pasibrzuchowi wiecznych rekompensat. Takie ubezpieczenie nie wymaga zbyt wielkiego wkładu. Obiecać coś komuś po jego śmierci - pomysł szatański.]

Tymoteusz, choć był dopiero po pięćdziesiątce, opierał głowę z pobożnością starca. Nie pomogło.
Gdy zaspokoił pierwotne instynkty i zostało mu trochę opłaconego czasu , wypłakiwał się na piersiach kurewek z sąsiedniego miasteczka. W żadnej z wagin nie natknął się na rozwiązanie. Problem nie dawał się zatopić w alkoholu, ani wciągnąć nosem. Nie można było nim strzyknąć na wypięte pośladki kurwy, ani potraktować wodą święconą.
Pęczniał, ropiał, infekował.
Jeszcze niedawno nie poznałbyś Tymoteusza. Błysk w oku, pewny krok, szeroki uśmiech, mocny głos. Taki był gdy otwierał swoją budkę z lodami na deptaku w Jastarni - urzeczywistnienie chłopięcych marzeń, magiczny portal do samorealizacji.
Tymek kochał lody. Kochał Włochy. Czy można było lepiej wyrazić tę miłość? Nie. Widzimy go jak z pietyzmem przytwierdza szyld - ukoronowanie. Całe życie siał… wbije kilka gwoździ - zacznie zbierać. Wraz z przyjaciółmi i rodziną cieszymy się jego szczęściem w słoneczne czerwcowe popołudnie. Soprano - bo tak nazwał swoją budkę z lodami włoskimi. Interes szedł wyśmienicie. Szczęście Tymka było w zenicie. Któregoś dnia… gdy wracał z pracy, bulwarem zachodzącego słońca (w stronę domu), myśl pewna przebiegła mu drogę. Myśl, czytaj: problem!

- Sorento! Może powinienem zmienić na Sorento? - Lawina myśli zagnała go do domu.
- Nie chyba jednak Soprano… ale to Sorento! Kurka wodna.

Jedno słowo spopieliło szczęście. Tymoteusz poznał potęgę słowa i słabość swego umysłu. Gdyby nie Soprano, byłby całkowicie bezbronny wobec Sorento. Uległby Sorento, tak jak niegdyś zakochał się bez pamięci w Soprano. Na jego nieszczęście los postawił go przed okrucieństwem wyboru. Dylemat misternie przyrządzony przez serafina zła miotającego jęzorami wolności wyboru.

Oba słowa rozpoczyna litera S, a wieńczy O. Oba brzmią niebezpiecznie włosko. Oba to siedmioliterowe włoskie dżdżownice, o tej samej gramaturze. Soprano i Sorento - z nich stworzył Tymoteusz złota klatkę smutku, paranoi i zgrzytającego zęba. Drzwi do niej pozostawały otwarte, co nie zmieniało faktu, że Tymoteusz szukał klucza, który nie istniał. Nie chodziło o to, że nie mógł wyjść z klatki. Owszem mógł, ale nie mógł jej zamknąć… i to powodowało, że siedział w niej jak Cerber, a opuściwszy ja czuł się wybrakowany jak Gollum. Więc wracał. Szukał odpowiedzi.
Jego problem stał przed nim nieugięty jak golem. Odpierał tanie sztuczki Tymoteusza, niczym czary z pierwszego level’u. W konsekwencji Tymoteusz cierpiał bardziej niż Hiob… bardziej niż ktokolwiek. Problem go przerósł. Co gorsza, w głębi duszy wiedział, że nikt mu nie pomoże. Początkowo pytał, ale jedni mówili mu, że Soprano inni, że Sorrento. Tymoteusz popadł w marazm. Przestał cieszyć się na widok włoskiej flagi, Tycjana, Alfa 156 i sałatki Caprese . Wkurwiało go, że jego córka zna włoski.
Znienawidził również lód… w każdej postaci. Bał się szronu, niskich temperatur. Wszystkiego, co mogło pokierować jego myśli ku doskonale zrównoważonej huśtawce, gdzie drwiąco, w boskiej równowadze szydziło - po jednej stronie Soprano, po drugiej Sorento.

Dziwić może, że problem z pozornie błahy zdominował i uprzykrzył życie człowieka niegłupiego, jakim był Tymoteusz. Bo zdarza się, że nie ważna jest istota problemu, lecz demon którego mimochodem przywołasz.

Tymoteusz wciąż jeszcze walczy. Pomożemy???
Soprano czy Sorento?

środa, 11 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Przyszłość schizofrenika

Obudził mnie dzwonek telefonu. Sięgnąłem po niego ciągle z zamkniętymi oczami, przewracając kieliszek na długiej nóżce i pustą, półtoralitrową butelkę po paskudnym, przeterminowanym, półsłodkim winie stołowym o śliwkowym posmaku. Drugą ręką, nie wstając z nierozłożonej kanapy, zacząłem buszować w lodówce w poszukiwaniu wody. Moje mieszkanie miało wymiary dość ergonomiczne.

- Czy ty wiesz, która jest godzina?! – wydarł się na mnie mój rozmówca i agent literacki w jednej osobie.
Rozejrzałem się nieprzytomnie po pokoju w poszukiwaniu zegara ściennego. Daremno. Zobaczyłem plakat z Tarantino, prezent-antyramę z historyjką obrazkową w środku, wiszący z jakichś absurdalnie sentymentalnych powodów obok półek z książkami i żółto-niebieską plamę będącą w istocie obrazem o niepewnej proweniencji.
- Szósta? – strzeliłem kierując się własnym samopoczuciem.
- Dziesiąta! – wrzasnął mój agent. – Gdzie ty jesteś?
- W domu – ziewnąłem. – Ale o co chodzi? Przecież wieczorek autorski mam dopiero za dwa dni.
- Jaki wieczorek? – facet zdębiał. – O czym ty, kurwa, mówisz? Miałeś przyjść na inwentaryzację do Biedronki!
Biedny człowiek. Musiał się naszprycować nie gorzej niż ja. Rzeczywistość ewidentnie nie miała dostępu do jego czaszki. Jaką znowu inwentaryzację?
- Dobra, daj znać, jak już będzie po korekcie. Chciałbym to przeczytać, zanim puścimy ostateczną wersję do druku – powiedziałem.
- Do sruku – warknął. – Kretyn! – odłożył słuchawkę.

Zebrałem się w sobie i wstałem balansując rękami w rozpaczliwej próbie uniknięcia spektakularnego upadku. Mieszkałem na ósmym piętrze, a zamiast okna miałem tylko drzwi balkonowe. Zepsute i wiecznie otwarte. Spojrzałem na panoramę miasta. Nad nim, jak nic, latały pterodaktyle. Na miotłach.
- Ogarnij się – zbeształem sam siebie. – Pterodaktyle nie latają na miotłach!

W poczuciu niesprecyzowanej misji ubrałem się szybko, umyłem zęby, narzuciłem na siebie płaszczyk, który dwadzieścia lat wcześniej był być może szczytem elegancji, i wypadłem z mieszkania. Drzwiami. Koło windy zastałem znajomego. Leżał na ziemi głośno pochrapując. Zastanawiałem się czy to on, czy tylko jego gronowo-śliwkowa halucynacja.
- Widzi go pani? – spytałem starszą kobiecinę z wózkiem na zakupy. Właśnie stanęła koło mnie.
- A widzę, pewnie, że widzę – zaskrzeczała. – Cały ten blok roi się od podobnych meneli i bezrobotnych.
- I emerytów – dodałem.
Spojrzała na mnie spode łba.
- Nic tylko łoją wódę i chleją piwsko, potem walają się byle gdzie, ot, choćby przy windach, a normalni ludzie muszą znosić ich widok. Naprawdę, ta okolica zeszła na psy!
- Fidel – mój znajomy się przebudził i patrzył na mnie mocno zgorszony. – Z kim ty, kurwa, rozmawiasz? Mówisz do siebie?

piątek, 6 kwietnia 2012

Ewangelia według Julio del Torro

Triduum Paschalne to czas przemyśleń.
Catrinas Banda będzie pić wódkę.
Venite adoramus.
W okolicach godziny dziewiętnastej będziemy lawirować między warszawskimi knajpami: „Pijalnią Wódki i Piwa”, „Między Wódką a Zakąską” i „Metą”.
Jeśli przypadkiem będziecie w Warszawie i spodziewacie się mieć ochotę pogadać o proroctwach Izajasza, szukajcie nas, a znajdziecie.
Rozpoznacie nas po znaku ryby.
Śledzia.
Jeśli nie dane nam będzie się spotkać, z Bogiem i choćby mimo wódki, życzę wesołych świąt.

środa, 4 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Ckliwa historia Młota i Niedojebanej

Na rekrutację do Pink Press, czyli wydawnictwa posiadającego takie tytuły jak „Wamper+”, „Polski seks” i „Eroticon”, trafiłem przez Julio. On zresztą też wziął udział. Rozważał możliwość zostania modelem. Nie zwrócił uwagi, że w Pink Press mają również „Gejzera”.

Rozmowa była w pełni profesjonalna. Miała miejsce w salce konferencyjnej, której nie powstydziłaby się żadna inna firma, a niejedna by pozazdrościła. Czysto, elegancko, z ciasteczkami i dzbankiem kawy na stole. Tyle, że na szafce stała szklana rzeźba penisa, a obok dość jednoznaczna w kształtach muszelka. Do tego na ścianach, w ramkach, wisiały okładki numerów kilku pism. Jak informował nagłówek, do jednego z nich, w ramach walentynkowej promocji, dołączono aż dwa filmy DVD: „Polski anal” i „Tłusty czwartek”.

Dyrektor programowy zaczął od upewnienia się, że wiem czym się zajmują. Bo zdarzało im się, że przychodzili do nich ludzie z „Gościa Niedzielnego”, którzy nawet po dekoracji nie potrafili jeszcze odgadnąć targetu wydawnictwa. Potem pytał mnie czy wiem co to jest szpigiel, czy pracowałem w programie do składania tekstów i czy radzę sobie ze zdjęciami. Na moją odpowiedź, że przez ostatni rok robiłem jedynie zdjęcia samochodów odparł, że to się w gruncie rzeczy wiele nie różni.

Na odchodne dostałem zadanie rekrutacyjne. Miało polegać na napisaniu opowiadania erotycznego. Jak się wyraził dyrektor – na kanwie zdjęć, które mi prześle. Na kanwie. Z jednej strony „Rozpustne suki dają dupy”, a z drugiej: na kanwie! - Tylko nie pisz nic o blasku słońca i tego typu rzeczach – upewnił się Julio, który choć sam na tym etapie zrezygnował, mi ciągle kibicował zgodnie z zasadą: przynajmniej będzie o czym opowiadać.

Wróciłem do domu i obejrzałem zdjęcia. Hard core. Żenujące, niskobudżetowe, polskie porno. Szara strefa różowego biznesu. Ona mocno średnia, wyglądała na lekko niepełnosprawną umysłowo. On z penisem, który standardów porno bynajmniej nie spełniał, świecił swoją czerwoną twarzą przywodząc mi na myśl fanatycznego kibica jakiejś groźnej, czwartoligowej drużyny piłkarskiej. Możliwe zatem, że intelektualnie nawet do siebie pasowali. A to ważne w związkach. Postanowiłem im nadać adekwatne pseudonimy. I tak powstała ckliwa historia Młota i Niedojebanej.

piątek, 30 marca 2012

Antonimo Gallus: 69 z fiflaka

Kładę się zmęczony do łóżka. Po świetle pozostało tylko wspomnienie, zostało zgaszone. Wzrok nie przebija jeszcze czerni. Nie musi.
Pamiętam gdzie co mam, może nie wszystko dokładnie, ale co do łóżka nie mam wątpliwości. Nie piłem.
Kilkoma łagodnymi ruchami pozbyłem się zbędnego odzienia. Nakarmiłem swoim ciałem to co nazywam piżamą. Poruszyłem powiekami, nie będąc pewnym kiedy są otwarte, a kiedy zamknięte. W ciemnym szalu mroku napawałem się nadchodzącym spoczynkiem. Wydawał mi się bosko nieuchronny. Nie było bowiem siły, która mogłaby mi go odebrać. To było pewne jak śmierć, o ile nie pewniejsze.
Zbliżyłem się do rozłożonej obszernej kanapy. Ostrożnie. Powoli. Najpierw kolana, potem ręce. Przerzucam środek ciężkości, wędruje w głąb. Tak, by zapewnić sobie wygodę. Gdy znajduję się w połowie drogi między krawędzią łóżka a ścianą, zatrzymuję się i obracam o 90 stopni, tak aby mój kręgosłup zjednał się z linią zgięcia kanapy, która przebiega teraz między moimi jądrami. Zaciągam się pokojowym powietrzem, jakby ten łyk tlenu miał mi wystarczyć na 12 godzin nurkowania w głębokich wodach podświadomości.
Wszystko się zatrzymuje. Totalna cisza. Siedzę w klęku medytującego mnicha. Spokój wewnętrzny. Zobacz to w slow motion. Czekam na sygnał. Jest.
Mięśnie napinają się i wystrzeliwują moje ciało na orbitę snu. Przyspieszam. Osiągam punkt nieważkości, po czym bezwładnie spadam. Lecę głową w dół do tyłu… gotowy na miękkie przyjęcie przez pościel zasłaną ręką Morfeusza. Lecę jak na złamanie karku, spowity czernią. Lecę jednak zbyt długo. Co jest, do kurwy?
Trzask! Łubudubu! Wielki wybuch.
Gdzie jest, kurwa, białe światło na końcu tunelu?!
Do mostku kapitańskiego docierają informacje o licznych uszkodzeniach statku. Te informacje to ból. Żyję… bo mam świadomość. To chyba nie jest… sen. To chyba nie jest… życie po życiu.
Odważam się na ruch. Nie jestem sparaliżowany, nie jest źle.
Zaczynam poznawać. Żyroskop mówi mi, że coś jest nie tak. Leżę do góry kilem. W pozycji embrionalnej, z głową na podłodze własnej szafy.
Wpadłem do niej przez rozsunięte drzwi z lustrem. Strach pomyśleć, co by było jakbym próbował dostać się na jego drugą stronę - gdybym przypadkiem zostawił je zasunięte, jak się należy…
Co poszło nie tak?
Dlaczego zamiast wpaść w tęskne moich 36,6 stopni pielesze, pocałowałem odkurzacz na wysokości jego krocza i owinąłem się w jego wąż? (Odkurzacz stoi w szafie).
To cena chwili zamyślenia przed skokiem! Obrót o 90 stopni, który wykonał mój Tie Fighter, był w nie tą stronę.
W zaścielone łoże sprężyście się rzuciłem, żeby podkreślić moment zmiany stanu skupienia świadomości. Nim to się stało… lekko się zamyśliłem. Na tyle zdradliwie jednak… że mało się nie zabiłem. Nie wiem czy to Diabeł daje mi znak, czy to ja wycinam hołubce na jego garbatym nosie. Robię 69 z własnym odkurzaczem. Boruta nie może wziąć mnie do siebie, a nagroda Darwina idzie do kogoś innego…

czwartek, 29 marca 2012

Bustos Domecq: Cycki i wóda

"Dama z gronostajem się sypie" ogłosił wołami Art&Businnes na swojej stronie internetowej (o tej: http://www.artbiznes.pl/index.php/dama-z-gronostajem-sie-sypie/). Zaraz szybko dodał, że niedawno obraz odbył długie tournee po najważniejszych muzeach.

Po czym sprecyzował, że chodzi o dwie mikrorysy, które nie mają żadnego związku z transportem i są wynikiem zmian w strukturze deski, w dodatku - dodał - w żaden sposób nie są groźne dla obrazu.


Nie, nie mam syndromu pękniętej błony, nie będę się trząsł nad własną utraconą niewinnością w zakresie zidiocenia treści pakowanej nam do łbów, ale póki ta treść dotyczy Dody czy innej podobnej atrakcji to jestem w stanie to łyknąć - takie czasy, że moja dziewczyna polonistka wysyła mi na fejsie linki z jakimiś dziwnymi ludźmi, którzy znów zrobili coś wyjątkowo mało zajmującego a o czym trzeba oznajmić w krzykliwym nagłówku (z reguły uwzględniającym słowo "obciach", "skandal" lub "Palikot"). Ani nie muszę tego wiedzieć, ani nie muszę tego czytać, grzeczne "A to ci heca, kochanie" załatwia sprawę a nie jest dla mnie żadną fatygą.

Ale odjebcie się, na miły bóg, od Leonarda. Jakby Dana Browna było mało...

środa, 28 marca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Plugawy naród

Języki dość dobrze oddają różnice kulturowe między używającymi ich narodami. Często w niektórych z nich zdarzają się wyrazy nieprzetłumaczalne, nieobecne i niedostępne dla kogokolwiek innego niż przedstawiciele określonej wspólnoty. Takie wyrazy powstają, żeby w formie syntetycznej wyrazić bardziej złożoną czynność. Na przykład zamawianie piwa. U nas to aż dwa wyrazy. Ale w Czechach tylko jeden – čepování. Czesi mają też jeden wyraz na „leczenie uzdrowiskowe” (chalupařeni) i „korzystanie z domów letnich poza miastem” (lázeňství).

Przykładów jest oczywiście więcej. Irlandczycy mają pewnie tyle samo określeń na deszcz, co Eskimosi na śnieg. Polacy mają za to takie słówka jak „zajebiście” – bo kto inny wpadłby na pomysł, żeby wyrazić radość przekleństwem – i „polec”. Konwicki pisał: „Polec to zupełnie co innego niż zginąć, umrzeć, wyzionąć ducha, dokonać żywota, rozstać się ze światem, zdechnąć czy paść na polu. Czasownik polec jest ogromnie obszerny, zawiera w swojej lapidarności wiele znaczeń, wiele różnych skomplikowanych treści i nadzwyczajne siły emocjonalne. Tego dziwnego czasownika nie da się objaśnić nawet w sążnistym traktacie (…). Bo polegnięcie to specjalny uroczysty akt w ohydzie śmierci. Do polegnięcia przygotowuje się mężczyzn już od dziecka. Z piętnem polegnięcia rosną, dojrzewają, sublimują swoje jestestwo, aby w końcu polec, jednak nie później niż w wieku dojrzałym. Starym ludziom odebrane jest prawo do polegnięcia. Polegnięcie nie ma w sobie żadnej tragiczności, żadnych histerycznych smutków ani rozpaczliwych żalów. Polegnięcie jest dostojne, wzniosłe i uświęcające. Matki poległych nie wyją, nie wyrywają sobie włosów, nie gryzą cmentarnej ziemi. Matki poległych stoją nad grobem wyprostowane, dumne, triumfujące”.

Widać od razu, że polegnięcie musieli wymyślić Polacy. Jedyne czego jeszcze nie widziałem, to połączenie tych dwóch wyjątkowych na arenie międzynarodowej słów. Czyli nie wiedziałem jeszcze zajebistego polegnięcia. Chociaż ostatnio tak się poczułem, kiedy dowiedziałem się o istnieniu kolejnego nieprzetłumaczalnego słowa, a mianowicie plugowania (wym. ang). Otóż używają go audytorzy, czyli goście którzy grzebią w dokumentacji innych firm i sprawdzają, czy nie ma tam śladów żadnych przekrętów. Poprzez plugowanie określają oni – uwaga – celowe ukrywanie błędów w tworzonych przez siebie sprawozdaniach finansowych. Jak to wygląda?
- Ej, tu jest jeszcze jakaś faktura na trzysta tysięcy, to trochę zmienia wynik.
- Ale prezes już podpisał sprawozdanie.
- A, ok, spluguję to.
- Dziwi cię to? – spytał mnie znajomy przedstawiciel narodu audytorów. – Nasza praca polega na odnajdowaniu błędów, negocjowaniu ich z zarządem firmy, a potem ukrywaniu ich z powrotem, jeśli zgodzą się dodatkowo zapłacić.

Zajebiście poległem.

wtorek, 27 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Skryte odkrycie

W moim pueblo nie ma zbyt wiele rozrywki. W zasadzie tylko te podstawowe. Kurwy, wino i pianino, czyli nic specjalnego – nudno. Pewnego wieczoru udałem się na Wzgórze Przeznaczenia na szczycie którego rośnie wielkie na 12 metrów drzewo. Gdy byliśmy młodzi potykaliśmy się o jego ogromne i wystające korzenie. Tak też było tym razem. Zachaczyłem sandałem i jebłem pyskiem w glebę! Lecz ta, zamiast zadać mi obrażenia, zapadła się na kilka centymetrów. Zdzwiony zajrzałem do dziury. A tam szpula z taśmą i jakaś obgryziona kartka. Wyjąłem ten cały skarb i zacząłem czytać. Informacje tam zawarte były mocno niepełne i wyglądały mniej więcej tak:

Było ich czterech, w każdym z nich inna krew, lub jej brak co zostało opisane w Biblii w rodziale o apokalipsie, czy cos podobnego. Wieść o nich obeszła całą Kamczatkę, Filipiny i Azory, łącznie z tymi w każdej wsi.

Zainteresowało mnie to na tyle, że szybko wróciłem do wioski, taśmę delikatnie nawinąłem na dzyndzelki w magnetofonie i nacisnąłem PLAY. Poszło. Przy otaczających mnie dźwiękach czytałem dalej resztki kartki:

W trakcie zimowego spotkania przy zgaszonym ognisku grali rumuńskie szanty, a z mrocznego lasu wyłonił się... Jazzu (nie mylić z Jezu).
Wspaniała muzyka panowie – orzekł na wstępie – niesie się hen hen w lasy i padoły. Byłbym zaszczycony, gdybym mógł rozkazać krtani, aby wibrowała w rytm waszych gibońskich dźwięków. Nic nie odpowiedzieli, jednak po dziś dzień cała piątka tworzy gibbon metal. Tak właśnie nastała era dinozaurów, a poźniej już wiecie, jak losy świata się potoczyły. Darwin całkiem nieżle to opisał. A Einstein dołożył nutkę wanilii.
Hoot Gibbon vel Hootersi vel Gibonsi ściskają zachłannie wasze chętne dziewczyny, żony i kochanki (jednocześnie) a wy nic nie możecie na to poradzić. Temu trzeba się poddać. Stay Hoot!! Touch Gibbonz!


Ha, spodobalo mi się, więc zacząłem szperać, pytać ludzi z wioski... czy znają, czy słuchali, czy wiedzą jak do nich dotrzeć. Lecz ślad kończy się taką informacją:

29-31 marca 2012 Hoot Gibbon wchodzi do studia (www.marpart.pl) zarejestrować nowe demo! Jednocześnie już niebawem usłyszycie ich na żywo!

niedziela, 25 marca 2012

Catalina Jimenez: niedzielka

W związku z tym, że ostatnio już kompletnie z Bustosem zdziadzialiśmy i pół eekendu ja spędziłam w pracy a Bustos wyjątkoo grzecznie w domu, postanowiliśmy wyjść gdzieś razem w niedzielę. Umówiliśmy się z moimi rodzicami na śniadanie. Wymyśliłam zdrowe i bardzo hipsterskie śniadanie w Kafce na Oboźnej. Zupełnie tak samo, jak reszta Warszawy - nie było ani pół wolnego miejsca. Poszliśmy więc do Babooshki. Tam okazało się, że rodzice są zachwyceni możliwością zjedzenia chleba ze smalcem, prawdziwej uchy i śledzia pod pierzynką oraz zapiciem tego 80ką wódki. Matkoboska na śniadanie! Moi rodzice! Siwy facet przed 70ką i nauczycielka po 60tce! Bustos był zachwycony. Szczególnie, że na jednej wódce się nie skończyło. Na potem mieliśmy zaplanowane kinko, ale jakoś nie dotarliśmy. Oficjalnie ogłaszam - pochodzę z rodziny patologicznej. Dziękuję.

piątek, 23 marca 2012

Julio del Torro: Raport z czasów zarazy

Od dwóch dni przed północą w moim mieszkaniu pojawia się martwa, zasuszona staruszka, która chodzi za mną do kuchni ilekroć idę zapalić. Bo palę w kuchni. Poza tym nie dostrzegam innych odchyłów związanych z kilkudniowym zamknięciem w czterech ścianach, na antybiotykach.

Wreszcie mam czas na odrobienie zaległości czytelniczych – tak myślałem, ale się przeliczyłem. Tak się składa, że czytam Tęczę grawitacji Pynchona, a nie jest to – przynajmniej dla mnie – lektura łatwa. Zazwyczaj po trzech stronach muszę przerwać na pół dnia, bo jestem albo rozjebany na łopatki, albo zmęczony. W każdym razie polecam, szczególnie tym, którzy nie wiedzieli, że największym wrogiem Anglii podczas II Wojny Światowej był gigantycznych rozmiarów migdałek, który terroryzował Londyn.

Udało się za to z zaległościami muzycznymi z końca lat sześćdziesiątych. Wiele odkryć. Przede wszystkim muszę otwarcie przyznać, że moje życie duchowe było znacznie uboższe zanim nie dowiedziałem się o istnieniu płyty zespołu The West Coast Pop Art Experimental Band pod tytułem The West Coast Pop Art Experimental Band Part One, która to jest... drugą płytą kapeli. Gdy jej słucham, płonę.

Koniec raportu.
Tak...
Wszystkim zdrowym życzę miłego weekendu, wszystkim chorym radzę posłuchać muzyki, wszystkim pierdolniętym zaś przesyłam pozdrowienia dla ich martwych staruszek.

środa, 21 marca 2012

Antonimo Gallus: 21

Podwyższanie wieku emerytalnego. Hmmm, brzmi fajnie. Zróbmy coś, czego konsekwencje dla ludzi będą hen hen, a my już teraz sobie podreperujemy to i owo. Zostawmy ekonomię i politykę.
Właśnie zobaczyłem zdjęcie http://antyramki.com/antyramka/1132/Podniesienie-wieku-emerytalnego. Uśmiałem się, choć na smutno.
System emerytalny przy obecnej stopie przyrostu naturalnego i prognozach oraz z czarnymi chmurami nad gospodarką europejską i wątpliwymi kołami ratunkowymi… nie chcąc być złym wróżbitą, ale tenże system emerytalny nakryje się nogami ze trzy razy zanim będę w wieku, w którym emeryturę pobierać mi przystoi. Złoży się jak domek z kart. Sam wicepremier otwarcie oświadcza, że nie wierzy w system emerytalny. Smutna prawda jest faux pas… smutne, ale prawdziwe!

Stary dziad nie ma czasu leci do roboty. Śmiech przez łzy, a przecież to wariant optymistyczny…
Bo kto zatrudni dziada o lasce, albo starą babę z puchnącymi nogami?
Nędza będzie biegać po mieście z plastikowymi kubkami na miedziaki. Tabuny charczących dziadów będą gnić i zdychać na ulicach. Służba zdrowia obsłuży majętnych. Domy opieki będą zbyt potrzebne, więc znikną zupełnie. Kto zatrudni dziada, skoro absolwenci elitarnych uczelni wegetują w mieście chuja i robią superwtorki.

Superwtorek - dzień rozpoczynający się od pijaństwa i tym samym kończący. Polegający na szwędaniu się po mieście w stanie upojenia. Konfrontowaniu kina duńskiego z islandzkim. Wylegiwaniu się na płycie lotniska Bemowo ze skrętami w ustach. Lody cola i czisy z maca. Zastanawianiu się, czy truskawka przyjęłaby się na wyspach Cooka, albo gdzie jest największy kalder na świecie. Wchodzeniu na pajęczyny dla dzieci na placach zabaw. Dmuchaniu do butelki. Podśmiechujków z własnego położenia (kozi róg) i Polski, za sprawą doświadczenia, historii współczesnej oraz dzieł takich jak choćby „Polactwo”.

Uczestnicy superwtorków… wymarzone domy przy Placu Konfederacji (w dzień niepodległości) najchętniej przyozdobiliby w flagi konfederacji. Jak mawiał jeden z uczestników superwtorków - „Każdy kto lubuje wolność sympatyzuje z Konfederatami.”

Kentucky Fried Chicken. Kiedyś wpadli tam odurzeni superwtorkiem. Zostało ich tylko dwóch. Zamówili największy kubek - 30 hot wingsów. Na packmanie (zwanym również gastro) opierdalali kawałek po kawałku. Ciekawość świata kazała im przeliczyć kostki. Skurwysyny na etacie chciały ich oszukać! Dali 28 skrzydełek! Dwa opłacone - nie zjedzone! Uczestnicy superwtorku podeszli do kontuaru i na oczach przerażonej ekspedientki rozpoczęli odliczanie. ,,Jeden!” - Krzyknął jeden z nich, po czym jedna kostka wylądowała z tacki do kubełka. Ostatniej kostce towarzyszył okrzyk - „28!” Kłamstwo zostało obnażone. Dwa skrzydełka za mało! Superwtorkowiczanie otrzymali dwie porcje dużych frytek „na odpierdolta sie”, a ochroniarz szepnął im do uszka „zmieńcie dilera”. W Kentucky dali dwa skrzydełka za mało. Na fladze Konfederatów figurowało 13 białych gwiazd. Krajów skonfederowanych było jednak tylko 11! Dwa z nich Kentucky i Missouri opowiedziały się za Unią, ale obywatele tych stanów częściowo opowiedzieli się za Konfederacją - ich również uwzględniono przy projekcie flagi. Ciekawe co wybrałyby skrzydełka, gdyby pracownicy dali im wybór…

Starcze marzenia o wywieszaniu flagi konfederacji w przedwojennym segmenciku na placu konfederacji rodzą się w głowach młodych ludzi, gdy przechodzą tamtędy. Umysły postarzone o dekady przez mroźne przyjęcie niewrażliwego na ich aspiracje, surowego rynku pracy. Wspomniani delikwenci zapijają codzienność również w lokalach o progach wyższych, niż mogą sobie pozwolić bez nadszarpnięcia portków. Kieszeni w szczególności…

Sącząc drinki bogobojnie oddają się kalkulacji, nie mogąc znaleźć spokojnego ukojenia w alkoholu. Piją na mszy konsumpcji w kwaterze głównej szatana, gdzie pieniądz jest najwyższym kapłanem i gdzie bóg mógłby być parkingowym - na mazowieckiej. Otoczeni adeptami czarnej magii, młodzikami ze szkół społecznych, których czesne jest marnotrawionym kapitałem mającym przekształcić embriony w ludzi, a tworzy rozwydrzoną kabałę zepsucia - patafianizm premium.

Patafianizm premium:
Młodzi, piękni, w za małych swetrach. Risotto z gównem skwierczące na danceflorze. Po przepiciu potu ich starych, wypacają alkohol dymając się zajadle na przypominających skrzela rekina poduszkach z hipoalergicznej skóry. Wciągają kreski ze stłuczonych grą wstępną luster. Kolombo, zmieszane po dobroci od dilera z proszkiem do prania, którego w innej postaci nigdy nie widzieli. Od tego jest personel domowy. Uciecha pośród żakardowych pstrokatych obić, girland żyrandoli, pikowanych foteli i ludwikańskich szezlongów.
Zamglone dymem nocnych uciech umysły niczym ikat’owe zdobienia tkanin, wzory powstałe dzięki sprytnemu barwieniu osnów przed tkaniem.( Dłubane w tureckich ruderach, sprzedawane za krocie. )
Spedalone lamuski opływające w ordery jakości i żałosne szyldy dobrego smaku - luksusowe marki, na które świat ciężko zachorował i tylko śni w obronie, lecz snem płytki. Budząc się co rano jest znów to samo - Charlotte, Jaun Paul Gaulitier, Papu , Kac Wawa i Plac Zbawiciela Parano.

Stanów skonfederowanych było 11, gwiazdek na fladze 13. A gin w mono kosztuje 14, plus tonik 7 - 21. 21!!!!!! GHRRR

21 gramów koksu w drodze do szczęścia.
21 gramów tyle waży dusza.
21 oczko
21 maja 1471 - narodziny Durera
21 czerwca (co roku) Noc Kupały

Obierz 21 gwiazd w noc Kupały, połącz kreską (jedną i drugą), powiedz co powiedział Ci wszechświat?

Nagi Durer z podniesionym wiekiem emerytalnym do 21, wymachujący flagą Konfederacji na stole w Monobarze, z kubełkiem od KFC na głowie, puszczający do mnie oczko. Sztandarowy uczestnik superwtorku, przezroczysty dla patafianów premium. Moja wizja, moje 21 utopione w Ginie.

wtorek, 20 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Anatomia życia

Życie jest tak skonstruowane, że jedni się rodzą a drudzy umierają. Dzisiaj jednak, chodzi mi o urodziny. Czego tam sobie wymarzyłeś Bustosie, tego ci życzę!

PS Agacie też życzę szyskiego naj!

niedziela, 18 marca 2012

Catalina Jimenez: ch...

Całe szczęście, że dzisiaj niedziela i że kończy się już ten koszmarny tydzień.
Zaczęło się w poniedziałek od nagłej, kompletnie niespodziewanej śmierci mojego ukochanego kota. W międzyczasie okazało się, że przed premierą w mojej pracy jest jakieś mega zamieszanie i nie ma komu robić. W związku z tym trzeba robić mną. W czwartek postanowiliśmy z Bustosem zmienić mojego jedenastoletniego matiza na samochód troszkę starszy, ale za to mega lepszy. Niestety nie podejrzewałam, że jeżdżenie golfem kombi, jak się ma prawo jazdy od ledwie kilku miesięcy i nie za bardzo ogarnia, nie jest takie proste. Nienawidzę mojego nowego samochodu. W sobotę znienawidziłam go jeszcze bardziej. Jakiś kutas przykleił mi bowiem karnego kutasa za chujowe parkowanie. Człowieku! Pierwszy raz w życiu parkowałam takim wielkim samochodem! Idealnie zmieściłam się w liniach, stanęłam prosto, co naprawdę nie było łatwe, jak się wcześniej parkowało tylko taką mydelniczką, jak matiz! A to że akurat na wylocie z alejki dla pieszych i że biedni ludzie musieli omijać mój samochód! Błagam, problemy obcych ludzi nigdy mnie specjalnie nie interesowały. Dzisiaj obudziłam się z koszmarnym przeziębieniem. Niech mnie ktoś przytuli.

piątek, 16 marca 2012

Julio del Torro: Piosenka wiosenna

Za oknem wiosna już
Radosnych ludzi rój
I chuj

Po parkach - hej! - się raczą
Tyskaczem bądź Ciechanem
Ja mucosolvanem

Spódniczki krótkie z szaf
Dobyły wnet nimfetki
Łykam tabletki

Ramiona, uda, łydki
Za chwile będą gołe
Gorączka, ja pierdolę

ref:
Przewlekłe przeziębienie jebie mi życie od stycznia, niech ktoś mnie Dobije
Yeah, yeah
Dobije
Yeah, yeah

czwartek, 15 marca 2012

Nie piłem a mam kaca...

Nie będę się rozwodził zbyt długo, bo i temat nie jest zbyt poważny. Kac mianowicie. Dokładnie "Kac Wawa". Film, którego nie widziałem i wątpię żebym obejrzał, a już na pewno nie jeśli miałbym zapłacić za to choćby złotówkę. Producent liczy wielkie straty spowodowane według niego tekstem Tomasza Raczka, który wizytę w kinie odradzał, czym ponoć przyczynił się do klapy pierwszego weekendu. O ile się nie mylę producent pozwał Raczka do sądu. Szkoda, że gość dysponujący jednak jakąś kasą co powinno przełożyć się jeśli nie na intelekt, to chociaż biznesowego nosa nie wpadł na jedną prostą rzecz: Że po prostu stworzył gówniany film i nikt nie chce na niego iść. Trudno bowiem oczekiwać, żeby potencjalni widzowie "Kac Wawy" (jakże przechujowo ściągnięty tytuł) czytywali namiętnie i refleksyjnie teksty T. Raczka.

Polecam tekst Krzysztofa Vargi na temat kacowego filmu:
http://wyborcza.pl/1,99069,11343822,_Kac_Wawa___Wiekszy_dol_niz_u_Bergmana.html?bo=1

środa, 14 marca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Dumne zagranie

Po raz kolejny w swoim życiu wybrałem dumną odmowę. Zaczęło się od tego, że w poniedziałek rano straciłem resztki szacunku do samego siebie, kiedy uświadomiłem sobie, że czeka mnie pięć dni uprawiania telemarketingu. Tymczasem jestem tak kiepski w sprzedaży czegokolwiek, że nie potrafiłem się sprzedać do firmy zajmującej się czymś innym. Ciężar tego faktu obezwładnił mnie na ładne kilka minut. Wyszedłem z domu spóźniony, czyli ze dwadzieścia po siódmej.

W autobusie zobaczyłem tłum nieprzytomnych lemingów. Niektórzy, podobnie jak ja, trzymali w rękach książkę. Dla wielu to jedyny moment w ciągu dnia, żeby ruszyć powieść o kilka stron. Z tej perspektywy patrzy się inaczej na statystyki dotyczące czytelnictwa w Polsce. Do pracy, czyli do brudnawego, białego budynku na Bokserskiej, dotarłem gdzieś pół do dziewiątej, odczuwając umiarkowane wyrzuty sumienia. Moja szefowa nie powiedziała nawet słowa, choć nie pamiętam, żebym w ciągu swoich sześciu dni zawrotnej kariery choć raz przepracował uczciwie osiem godzin. Albo ma słabość do gości w kapeluszach, albo tak bardzo zależało jej na utrzymaniu kogokolwiek.

Gdzieś koło południa, po obdzwonieniu kilku dolnośląskich szpitali i wysłaniu mailowych zaproszeń na konferencję dotyczącą rozwiązań informatycznych dedykowanych służbie zdrowia, rzeczywistość wdarła się w moją świadomość po raz kolejny policzkując przerośnięte ego. Wyszedłem do sklepu pod pretekstem zakupienia obiadu. W istocie dojrzewałem do ostatecznej decyzji. Po powrocie wyłączyłem komputer i poszedłem pogadać z szefową mojej szefowej, bo ta ostatnia była na szkoleniu. Wypisałem się z interesu. Nie była zachwycona. Ja byłem. Tak z pięć minut. Byłem zachwycony swoją umiejętnością spontanicznego reagowania na sytuacje powodujące dyskomfort psychiczny. A potem do mnie dotarło, że właśnie wróciłem na bezrobocie. I znowu za czas jakiś będę na poważnie rozważał zatrudnienie się w charakterze „elokwętnego wróżbity” (tak właśnie pisanego).

wtorek, 13 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Zatkany

Jakiś taki zawalony, zatkany, zamotany jestem. Niby ze wszystkim się wyrabiam a jadnak coś w bani siedzi i wyjść nie chce. Może to zima zalega. Może. Wiosno napierdalaj!

piątek, 9 marca 2012

Antonimo Gallus: Martin Eden, który się nie poddał

Między smutnymi bezlistnymi drzewami - co nie szumią, błąka się starszy Pan.
Przykuł mój wzrok, gdy bacznie przyglądał się dupce starej oliwkowej Carismy. Myślałem, że zaglądał przez tylną szybę do środka - Co by tu zapierdolić, myśląc.

On jednak zakpił z moich myśli i powolnym majestatycznym krokiem zszedł z chodnika. Szedł drogą wolności przez błoto i źdźbła trawy. Robił kilka kroków i przystawał. Patrzył na gołębie. Starszy pan na gołębie patrzył. Na sobie miał gruby granatowy płaszcz, wyglądał jak stary bosman. Żeglarz życia. Siwy, gęsty, gruby włos wystawał mu spod głęboko nasadzonej czapy. Na skórzanym rzemieniu błyszczała gustowna skórzana torba. Taki był...

Miał w sobie dostojeństwo Araratu. 36 widoków na górę Fudżi, prostotę Hokusaiego...
Widział krzywe lotu ptaków. Zarysy kształtów Mitsubishi poprawiał w głowie - niczym Stary Szogun designu.
Tańczył bez muzyki, lecz z wilkami.
Idę o zakład, że cytowałby Maxa Webera i Spinozę z równą lekkością.

Dokąd idziesz wędrowcze? Kim jesteś Wilku Stepowy?

Zapragnąłem zbiec na dół i poczęstować go ostatnim papierosem.
Może on wie, o chuj chodzi w niedokończonym "Zamku" Kafki?

On... Martin Eden, który się nie poddał.

czwartek, 8 marca 2012

Rodolfo Bardonado: Wójtówka - wódka od wójta

Rzadko zdarza mi się rozmawiać dłużej z przedstawicielami władzy, nawet samorządowej. Tym bardziej przy wódce. Ostatnio się udało. W niewielkiej górskiej miejscowości miałem przyjemność biesiadować w miniony weekend. Oglądaliśmy sobie skoki narciarskie, popijaliśmy wiśniówkę i rozmawialiśmy. Niespodziewanie do naszego grona dołączyła wójtowa, a później wójt wracający ze spotkania z radą sołecką. Niestety flaszka się skończyła, a wszyscy byli już wypici. Co robić? Wójt zaoferował pomoc. Pojechał do sklepu i nabył dwie półlitrówki przedniej orzechówki. Później z euforią rozprawialiśmy wszyscy o planach, pomysłach i innych tego typu sprawach dotyczących rozwoju gminy. Potem przeszliśmy płynnie do ziołolecznictwa i zielarstwa, by na koniec przejść na temat nalewek. Wieczór upłynął przy trzaskającym w kominku drewnie, w miłej atmosferze, a rano można było spokojnie iść na narty.

Dodam, że wójt jest bezpartyjny, pochodzi z miejscowości, w której pracuje, ma spore doświadczenie samorządowe a w klapie marynarki nosi znaczek FC Barcelony. Jak dla mnie całkiem nieźle.

środa, 7 marca 2012

Fidel C. de Izquierdas: Mniejsza o większość

Rachunek był prosty. I zrównoważony. Jedenastu radnych z koalicji, jedenastu z opozycji i jeden radny, który wywodzi się z koalicji, ale przeszedł do opozycji. Z tym, że nie wiadomo czy jego mandat już wygasł, czy jeszcze nie. Sprawa utknęła w sądzie.

Obrady zwołano w gimnazjum. Pierwsza jedenastka zajęła swoje miejsca. Druga jedenastka, z jednym graczem rezerwowym, również. Dwadzieścia metrów dalej. W ratuszu. Akcja toczy się więc tyleż wartko, co równolegle. Czekają. Napięcie narasta.

Pół godziny później wszystko ulega samoistnemu rozwiązaniu. Sesja rady dzielnicy się nie odbędzie – informuje przewodnicząca. Czemu? – pytają zdezorientowani goście. Jak to czemu? – dziwi się przewodnicząca. Przecież opozycja nie przyszła. Nie ma kworum.

Goście przechodzą do ratusza. Opozycja siedzi i czeka na koalicję. Czytelnik już to wie – daremno.

Rozwiązanie powyższego zadania z treścią nie jest zapewne nawet w połowie tak skomplikowane, jak wytłumaczenie, które twórcy serialu BBC zaserwują widzom, gdy uznają już za stosowne wskrzesić Sherlocka. Z drugiej strony nie jest aż tak banalne, jak test Einsteina. Były radny koalicji, aktualny nie-wiadomo-czy-radny opozycji, został jakiś czas temu skazany za pedofilię (sic!). I nie może się zbliżać do placówek edukacyjnych, bo go zwyczajnie zamkną. W ten sposób koalicja, która ma w radzie mniejszość, ma też przewodniczącą. Bo nie ma jej jak odwołać. Proste.

wtorek, 6 marca 2012

Paco Haya Rodriquez: Dziewczyny szanujcie się!

Uwielbiam żreć. Żarcie to jeden z niewielu tak oczywistych celów w życiu. Żryć trzeba. Każdy musi, więcej lub mniej, ale musi. Przede wszystkim piszę do dziewczyn! Pamiętajcie: facet nie pies, na kości nie leci! Nasza szkapa to tylko książka. Każda szanująca się niewiasta musi mieć cycki i bioderka!

Paco Haya Rodriquez: Ukiszony motherfucker, czyli słowo o słoiku
Parę dni temu zmagałem się jak czołg z okopami, ze zwykłym słoikiem ogórów! Tak, ze zwykłym słoikiem! Nie było w historii świata słoika, który opierał mi się dłużej niż 27 sekund! Każdy się poddawał, aż tu nagle ten jeden... jedyny! Stukałem o blat, o podłogę, zalałem łazęgę wrzątkiem, a ten dalej nic. No co za skur...syn! Obiecałem sobie, że nie będzie wróg pluł nam w twarz i poza jedzeniem – otwarcie tego właśnie szklanego potwora – stało się moim nowym celem w życiu. Chwilę później przegrał prawie tak samo jak Rosjanie pod Racławicami! Z dumą spojrzałem mu w wieko! Wsadziłem mu rękę w gardziel prawie po łokieć. I wyjąłem tego jednego, upragnionego... Rok temu zakisiłem ogóra, a teraz właśnie się nim zajadam. Pycha!

Zapychając pysk ogórami, przepowiadam wam przeto, że idzie wiosna! Będzie można zbędne kalorie spalić w terenie! A do tego polecam wam rower! W środku maja wybieram się w Beskidy, skatować siebie, nadmiar tłuszczu a przede wszystkim rower! Niech nam będzie dane! Miesiąc później udam się na miesięczny urlop od życia, ale do niego jeszcze całe 102 dni. Poczekam. Perspektywa plaż, palm, białego piasku i ciepłego oceanu... jest czekania warta.

poniedziałek, 5 marca 2012

Bustos Domecq: Golasy

Stali pod McDonladem na Marszałkowskiej, przy tych małych drzwiczkach przed które nigdy nie można się przecisnąć i przez które wchodzą tylko bezdomni żeby się ogrzać lub kupić obrzydliwą kawę za zardzewiałe miedziaki. Na zewnątrz było zimno; mimo ciepłego, słonecznego dnia wieczorem pizgało czystym złem, prawie jak w Suwałkach. Obaj byli starzy, obaj wyglądali żałośnie choć dziarsko, każdy na swój sposób. Pierwszy musiał dopiero co wyjść - stał w końcu plecami do drzwi w samym progu, jakby chciał zaanektować na własność całą najpodlejszą wołowinę w Warszawie. Był przygarbiony, ale nie tak modnie, jak te banany z olbrzymimi słuchawkami przy malutkich odtwarzaczach - w łopatkach, tylko po staroświecku: w połowie pleców. Do tego stopnia, że żeby spojrzeć w oczy swojemu wyprostowanemu i wyższemu rozmówcy musiał odchylać się do tyłu w samych kolanach. Drugi - jako się rzekło - stał na ziemi nieco pewniej, choć równie niepotrzebnie. Tęgawy choć nie gruby, wyższy choć nie wysoki, młodszy - lecz niemłody. Przystanąłem na chwilę, mimo wiatru i wszechogarniającej chujowizny, żeby posłuchać o czym mówią.

Musieli rozmawiać już chwilę, może nawet dłuższą, trafiłem w każdym razie w środek dyskusji. Ten wyższy mówił:

- ... a tam panie, a sweter? Niech pan spojrzy na ten sweter. Każdy wie, że pod płaszczem - tu zdjął płaszcz, z tych beżowych z futerkiem, wytarty i sponiewierany - musi być sweter. Nie, żeby mi było ciepło, ale sweter musi być. O proszę: dobra wełna, trochę łatana, za to prawdziwa wełna. Niech pan dotknie. A wewnątrz jeszcze lepszy, sam pan oceni - zdjął sweter i podał towarzyszowi.

Ten docenił zalety materiały, choćby i starego, zmechaconego, przez mole pożartego - ale przecież naturalnego i godnego lepszych zastosowań.

- Sweter, panie kochany, pan mówisz: sweter. A cóż ja? Jakie ja, panie, mam kalesony, niech pan powie! - podniósł pokracznie nogę, co z tym całym garbem w połowie pleców było mniej zabawne, niż zwyczajnie niebezpieczne. - Proszę: cienkie jak gazeta! Bielizna nie lepsza, poprzecierana, wyświecona, aż wstyd.

Trwało to chwilę. Ściągali jedna po drugiej warstwa po warstwie, ubranie się pruło, kruszyło, rozpadało w rękach. Strzępy lądowały na chodniku i rozwiewane były przez nieludzko zimny wiatr. Kiedy w końcu zostali nago, w samych czapkach z misiowymi podszewkami, z tymi swoimi brzydkimi, starczymi ciałami umęczonymi jeszcze bardziej niż ich odzienie wierzchnie nie zostało im już nic... Spojrzeli na siebie trochę głupio a trochę z rezygnacją i poszli, każdy w swoją stronę.

Chciałbym napisać, że do domu, choć jest to wątpliwe.

piątek, 2 marca 2012

Julio del Torro: Dziennik wojenny, wpis 568

Dziadzieję. Podoba mi się kawałek Born to die Lany del Rey. Jednocześnie infantylnieję. Czytam 550-stronicowe wydanie Essential, zawierające pierwsze przygody Punishera w komiksach takich jak Amazing Spider-Man, Captain America czy Daredevil. Próbowałem zwalczyć jedno i drugie słuchając Machinehead i czytając Fenomenologię ducha Hegla, ale nie wyszło. Potrzebowałem pomocy. Dlatego stoję przed lustrem.

Mówię do gościa z lustra, zrób coś. On mówi, że nic tu nie wskóra, ale ma kumpla. Kogo?, pytam. Jego, odpowiada.

W lustrze pojawia się całkiem spory facet w płaszczu przeciwdeszczowym. Zacięta twarz, typ skurwysyna z kwadratową szczęką i oczami pełnymi szaleństwa.

- A ktoś ty, kurwa? - pytam udając mocniejszego niż w rzeczywistości jestem.
- Ja? Chcesz chyba wiedzieć kim byłem... - odpowiada. - A byłem kapitanem amerykańskiej piechoty morskiej czterokrotnie odznaczonym Purpurowym Sercem. Po Wietnamie prowadziłem misje szkoleniowe dla komandosów, ale wtedy... Pytasz kim jestem, przyjacielu? Nazywam się Frank Castle. Ale ludzie znają mnie...
...w tym momencie Frank zrzuca z siebie płaszcz, pod którym skrywał granatowo-szary kostium z wielkim białym emblematem czaszki na piersiach. Wiem, jak dokończy zdanie...
- ...znają mnie jako Punishera.
Zanim udaje mi się cokolwiek powiedzieć dostrzegam błysk. To 14-strzałowy Browning Llama 9mm.
Z takiej odległości nie mam szans.

środa, 29 lutego 2012

Antonimo Gallus: Firma z Bogiem.

Mimo choroby odważyłem się wychylić w kalesonach na papieroska.
Myślałem sobie o miłych rzeczach, a mój wzrok spoczął na konarze drzewa. Nagle zakapturzony przechodzień obrał sobie to samo drzewo za cel. Wyciągnął pytkę i sobie siknął. Zapiął rozpora i coś tam pokurwił pod nosem na odchodne. Najwyraźniej ktoś chce mi coś powiedzieć, pomyślałem. Był to chyba najbardziej jaskrawy dowód na istnienie Boga w moim życiu. Bóg dość jasno wypowiedział się, że obrałem złą drogę do wyjścia z przeziębienia. Żyjąc szybko stajemy się niewrażliwi na sygnały, które nam wysyła. Żyjąc wolniej stajemy się bardziej wyczuleni na jego sygnały. A jeżeli tak, to niebawem będę miał z nim ustawiczny kontakt. Być może założę nawet działalność gospodarczą, która będzie konkurować z takimi firmami jak np. Kuria Rzymska czy inne szacowne korporacje. Jeszcze się jednak nie zdecydowałem, nie wiem czy ten tam na górze jest wiarygodnym partnerem biznesowym. Już starożytni widzieli, że bogowie to kapryśne pajace. Jak choćby taki Trzęsący Ziemią. No i po chuj żeś tak trząsał tym Santorinem? Cwelu!
Jeżeli kiedykolwiek widziałeś kogoś oddającego mocz, to najwyraźniej Bóg chciał nawiązać z tobą, kontakt. Następnym razem, podejdź to siusiającego i krzyknij swoją cenę.
Jeżeli ktoś sra, nie przeszkadzaj, może właśnie wybiera papieża…

poniedziałek, 27 lutego 2012

Bustos Domecq: Kwestie formalne...

"Spadkobiercy" są lepszym scenariuszem adaptowanym niż "Szpieg". Miałki i dupowaty George Clooney nominowany jest obok fenomenalnego Oldmana, brakuje już miejsca dla równie świetnego Gosslinga i "Drive" w ogóle (a nie... sorry... dostał nominację za, uwaga uwaga, dźwięk), zaś aktorem bezkonkurencyjnie najlepszym ma być Dujardin, który zagrał w znakomitym filmie, zagrał świetnie, ale zagrał tak jak już się nie gra i nigdy już grać nie będzie. Może przesadza Agnieszka Holland (nie wiem, czy poszkodowana równie mocno co Oldman i Gossling, bo nie widziałem jeszcze ani "Rozstania" ani "W ciemności") z tą "idiotyczną wydmuszką", jest raczej "Artysta" zgrabnym i pomysłowym bibelotem, jest faktycznie świetnie zagrany, ale równie dobrze mogli go nagrodzić za efekty specjalne... To wszystko jest zwyczajnie paradne.


Za to wielkimi krokami zbliża się do nas nowa EPka Sun Control Device. Nie znacie? To poznajcie. Nowy materiał już w początku marca, na razie zajaweczka:


niedziela, 26 lutego 2012

Catalina Jimenez: Oscary 2012

Dzisiaj noc oscarowa!
Niestety telewizja publiczna jak zwykle nas zawiodła, mimo nominacji dla Polaków. Jeśli nie znajdę transmisji online, czeka mnie odświeżanie gazety.pl od 1:00 do jakiejś 3:00 w nocy :D

A wszystkie nominacje tutaj:

http://www.filmweb.pl/awards/Oscary/2012

Ja trzymam kciuki za "Artystę". Za Holland też, pewnie. Ale głównie za "Artystę".

piątek, 24 lutego 2012

Julio del Torro: Moja wielka czerwona miłość

Faktem jest, że zanim zamknąłem oczy w próbie zaśnięcia, trzykrotnie zakląłem: „Kurwa mać, kurwa mać, kurwa mać!”, albowiem dzień był paskudny, w skali chujowości mocne cztery w skali 1-5, i chciałem go już skończyć, rano wykrwawiano mnie jak wieprza, dentystka mówiła – niech pan oddycha przez nos – mój pieprzony nos, który od dwóch miesięcy jest introwertykiem, od dwóch miesięcy jest zamknięty w sobie i odmawia współpracy w kwestiach oddechu i węchu, więc ona, dentystka, że przez nos, a ja nie mogę, więc łykam kolejne hausty krwi, która tryska mi z dziąseł jak z pieprzonej fontanny, krztuszę się, nie mogę oddychać, a ona, że mi się wydaje – to tylko takie uczucie, tak naprawdę nie krztusi się pan – a ja charczę bulgocząc – pierdolisz! - zakrztuszony. Po tym stomatologicznym koszmarze pojechałem prostować swoje nie młode już przecież plecy, potraktować je ćwiczeniami, aby za dziesięć lat chłopaki z animalsów nie wywlekli mnie z tramwaju, nie zapakowali do helikoptera, nie wywieźli do Maroka, abym z innymi dromaderami stworzył nowy dom, więc ćwiczyłem z godzinę, aby przez resztę dnia napierdalały mnie te plecy, dzień był zły. Czara goryczy przelana w Lizbonie, jebany Sporting, a do tego za dużo parówek, zdecydowanie za mało rumu, złe samopoczucie psychiczno-somatyczne, generalnie lipa, więc chciałem już tylko zasnąć, a te plecy jebane, dziąsła i szmer dziwny w głowie – no więc nie mogłem. O pierwszej trzydzieści w nocy wstałem zapalić, klnąc. Byłem zły. Do kuchni weszła Anna Maria. Znacie ją, prawda? To moja świnia. Na drugie ma Gazpacho, dla przyjaciół Anemia. Cóż, kocham ją. Więc pyta – A dlaczego mnie jeszcze nie ma na fejsie? - Pyta i przytula się do mnie, chrumka – te rzeczy – i gmera mnie pyskiem po łydce. Mówię jej, że facebook to shit, że gdyby nie Catrinas, nigdy bym nie zakładał konta. Ona mówi – Ale ja chcę, tak bardzo chcę, proszę, proszę, proszę, chrum! - i jest taka prosząca, taka piękna i taka radosna. Jestem jak widać za bezstresowym wychowaniem. No skoro chcesz... To masz: https://www.facebook.com/#!/profile.php?id=100003537139871

Zamerdała ogonkiem, zrobiło mi się lepiej. Uszczęśliwianie bliskich? Lubię to. Po papierosie zasnąłem jak dzieciak.

środa, 22 lutego 2012

Fidel C. de Izquierdas: Rada radzi: akt drugi

Starszawa kobieta w beżowym płaszczu siedziała na samym skraju umiejscowionej w korytarzu niewielkiej kanapy. Była widocznie zdenerwowana. Czekała aż znajdujący się za ścianą radni przejdą w końcu do wolnych wniosków i będzie mogła wejść do nich i wyłuszczyć im swoją sprawę. A właściwie nawet nie im. Do nich, a dokładniej do tej młodej dziewczyny, już napisała. Wszystko wytłumaczyła. Że mieszka na Włodarzewskiej, że pod nią wprowadzili się jacyś Arabowie, że mięso smażą i w całym bloku śmierdzi. Ale ewidentnie ją zignorowano. Potraktowano niepoważnie. Nie, do radnych nie miała już zaufania. Przyszła tutaj, ponieważ jej powiedziano, że na dzisiejszym spotkaniu komisji zastanie naczelnika straży miejskiej. To jemu chciał się wyżalić.

- Może pani wejść – powiedziała dziewczyna otwierając drzwi.
Miała na sobie czarną bluzkę z głębokim dekoltem i ażurowymi rękawami. Kobieta wzdrygnęła się na ten widok. Kto to słyszał, żeby tak się nosić. Wstała i ze skromnie spuszczonym wzrokiem weszła do sali.
- Powiem pani tak – naczelnik straży miejskiej kończył właśnie tłumaczyć coś przewodniczącej komisji. – Z twardymi kupami damy sobie radę, ze sraczką będzie trudniej, a o szczynach w ogóle możemy zapomnieć.
Kobieta popatrzyła na niego lekko zmieszana i zajęła wskazane jej miejsce.
- Słuchamy panią – zachęciła ją przewodnicząca.

- Mieszkam na Włodarzewskiej od czternastu lat – zaczęła. – I do tej pory było, no, znośnie. Aż do sierpnia. Wtedy do mieszkania poniżej wprowadzili się Palestyńczycy. I rozpoczął się koszmar. Bo oni smażą mięso! W przyprawach! – dramatycznie zawiesiła głos.
- Słuchamy dalej – wydusiła z siebie przewodnicząca dzielnie walcząca o zachowanie kamiennej twarzy.
- To – kobieta potoczyła wzrokiem po zebranych – powoduje straszne powietrze!
- Morowe – rzucił jakiś chłopak siedzący nieco z boku i wpatrujący się intensywnie w hipnotyzująco nieprzyzwoitą bluzkę najmłodszej radnej.
- Wszystko – kobieta nie dała się zbić z tropu – jest przesiąknięte tym zapachem! Właścicieli nie ma, wyjechali za granicę. Pełnomocnicy nie interesują się powierzonym im mieszkaniem. Czy nie byłoby jakiejś możliwości, żeby eksmitować tych najemników? – zwróciła się do mężczyzny po swojej lewej. Tego samego, który dwa miesiące wcześniej zwymyślał ją od głupich bab i rasistek i pytał retorycznie pod jej nieobecność, jak czują się Palestyńczycy, kiedy ona gotuje bigos.

- Proszę pani – do rozmowy w końcu włączył się naczelnik straży miejskiej. – Czy ma pani wiedzę na temat tego, czy oni gotują tylko dla siebie, czy również dla innych?
- Dla innych też! – podchwyciła kobieta. – Bo wie pan, oni są z jakiejś organizacji!
- Hamas! – wyrwało się chłopakowi, który natychmiast zakrył usta dłońmi i odwrócił się do okna próbując uspokoić rozszalałą wyobraźnię.
Kobieta popatrzyła na niego lekko zdegustowana. Zaczynała mieć niejasne wrażenie, że się z niej tutaj kpi.
- Powiedziałam to nawet kiedyś w administracji, ale wtedy te inne osoby nagle przestały przychodzić. Oni – wyszeptała konspiracyjnie – mają informatora.
- Proszę pani – naczelnik westchnął ciężko. – Powiem pani tak. Wszystko co dotyczy zapachów, hałasu i, dodałbym, gwałtów jest trudno mierzalne. To bardzo osobista kwestia. Chyba niewiele możemy tu zrobić. Zresztą, myśli pani, że pani ma problem? Słyszałem o gorszych przypadkach. O śmieciach niewynoszonych z mieszkań i sięgających lamperii. Aż sufity zaczynają gnić! W betonowych blokach! Ponoć na Grochowie jest taki przypadek.

wtorek, 21 lutego 2012

Paco Haya Rodriquez: Drogi pamiętniku...

No właśnie, dawno nie gadaliśmy. Co u ciebie? Widzę że kartki trochę pożółkły, okładki nieco pofalowały, grzbiet pokrył kurz. A zatem wszystko w najlepszym porządku. Zamierzam coś w tobie napisać.

Ostatnimi czasy, gdy wracam po ciężkiej pracy w kopalni do mego pueblo w Guadelupie, moja mujer, Pocahontas, wita mnie dzbanem tequilli i wyśmienitą strawą, składającą się z placka z mąki kukurydzianej, warzyw, a niekiedy nawet mięsa. Bomba! Jestem zachwycony. Żyje mi się nieco lepiej odkąd zacząłem pisać do znanego nawet w Polsce magazynu internetowego CATRINAS. Mówię ci – wypas, ale o tym później.

Wczoraj po pracy poszedłem z amigos na próbę lokalnej kapeli. Ale dali czadu! Mają całkiem nowego wokalistę. Zapominam ciągle, jak kapela się nazywa... pamiętam, że coś z małpą... albo goblinem. Hmmm... Już wiem - to Hoot Gibbon! Powiedzieli mi, że ćwiczą przed nadchodzącymi koncertami wiosenno-letnimi! Ach, będzie się działo. Mam nadzieję, że zagrają gdzieś w okolicy. Bo wiesz, do Polski to daleko, a poza tym, jak mógłbym zostawić moje pueblo!

W sobotę oczekuję Miguel'a z Acapulco! Ma przyjechać o zmierzchu, więc idę na postój, aby ujrzeć go od razu jak zeskoczy z wozu. Następnie udamy się do mnie i będziemy świętować spotkanie! Miguel przybywa specjalnie z tak daleka, aby ujrzeć jakiś zespół, który akurat przejazdem będzie u mnie, w Guadelupie. Cieszę się, że znowu go zobaczę!

A co do CATRINAS, drogi pamiętniku, to powiem ci, że szykuje się super numer. Będą wywiady, dużo zdjęć, sporo czytania. Wiesz, piszę do nich różne teksty, a oni je publikują i to za darmo! Nie muszę im płacić – super, co? Tak czy inaczej jakoś dajemy radę.

Aha, no i najważniejsze – stałem się znany i lubiany w naszej wiosce, odkąd zabiłem Chupacabrę, która wręcz wysysała nasze kozy! Ale udało mi się i zatłukłem ją obuchem. A co najlepsze, prawie tego nie pamiętam, gdyż parę godzin wcześniej raczyliśmy się z amigos trunkiem pędzonym w piwnicach naszego pueblo. Byłem tak nagwizdany, że nie wiedziałem, gdzie góra, a gdzie dół. Ale udało się uziemić potwora.

Drogi pamiętniku, póki co żegnam się z tobą, gdyż świeca już przygasa, a i rysik też na wykończeniu. Odezwę się jeszcze.
Twój Paco

piątek, 17 lutego 2012

Julio del Torro: Wstyd (wyznanie)

Powiedziała, że mój stan jest niedopuszczalny. Co miałem zrobić? Jasne, że byłem zażenowany. Miała przecież rację. To już czwarty raz w tym roku. A dopiero połowa lutego. Musiałem to zrobić.
Czwarty raz w tym roku wziąłem niebieską tabletkę.

Za pierwszym razem myślisz sobie – spoko, to normalne, zdarza się. Za drugim razem zaczynasz się niepokoić. Za trzecim – jesteś zażenowany samym sobą. Za czwartym – przerażony: Czy tak już będzie bez przerwy?

Jestem anemiczny, sflaczały. Mój organizm nie pozwala mi robić rzeczy, na które mam ochotę i które sprawiają mi przyjemność. I co z tego, że innym też się przytrafia? Mam w dupie innych, tu chodzi o mnie! Dlatego zdecydowałem się na farmakologię. Czwarty raz w tym roku.

W telewizji reklamują różne tabletki, ale moim zdaniem większość to ściema. Na mnie działają tylko te niebieskie. Wiem, że pomogą, ale to wstyd, że muszę. Że bez nich jestem do niczego.

No, kurwa!

Jebane przeziębienie.
Jebany tabcin.

środa, 15 lutego 2012

Fidel C. de Izquierdas: Bajka o pijanym Zulusie

Piotr Milewski, dziennikarz mieszkający w Stanach i pracujący jako korespondent Radia ZET, TVN 24 i kilku polskich gazet, został kiedyś złapany w policyjnej obławie przeprowadzonej na ulicach Nowego Jorku. Wyszedł akurat z klubu w stanie typowym dla imprezującego warszawiaka i nieopatrznie stanął koło samochodu z czterema rosłymi, czarnoskórymi dilerami. Gdy obława się zaczęła, ci odjechali wyrzucając towar przez okno. Funkcjonariusze mieli do wyboru gonić tamtych, jak nic uzbrojonych po zęby, albo dobrać się do skóry bezbronnemu z powodu nadużycia alkoholu długowłosemu punkowi. Nie wahali się długo. Sędzina litościwie nie wysłała Milewskiego za kratki na pewny gwałt, ale zobowiązała go do wzięcia udziału w programie odwykowym. Tamże postanowił otworzyć się przed jedną z konsultantek ośrodka do spraw zwalczania uzależnień.

„Podczas przesłuchania dała o sobie znać przepaść kulturowa nie mniejsza, niż gdyby przystosowanie społeczne Amerykanina oceniał Zulus.

Opowiadałem głównie o epoce Jaruzelskiego, w której upłynęła moja młodość: pałowaniu za wszelkie przejawy buntu, choćby na tak małą skalę jak wpięcie w klapę opornika czy wbicie kolczyka i postawienie piór.
- Alkohol stanowił dla, notabene systematycznie rozpijanego przez władze społeczeństwa, główną rozrywkę i ucieczkę – wywodziłem. – Pili dysydenci i decydenci. Robotnicy oraz inteligencja. W kręgach tej ostatniej stało się modne pędzenie bimbru.

Teraz widzę, że słucha moich wynurzeń jak bajki o żelaznym wilku. Według standardów amerykańskich za alkoholika uznają cię, jeśli konsumujesz podczas spotkań towarzyskich więcej niż trzy drinki, a po spożyciu alkoholu zdarzyło ci się: zwymiotować, upaść, doznać otarć czy stłuczeń lub stosować na kaca piwo zamiast alkaseltzeru. A także jeśli miewasz stany pomroczne, to znaczy, pijesz do zerwania filmu.

Według oficjalnej ekspertyzy sądowego rzeczoznawcy jestem nałogowcem, który chla nieprzerwanie od piętnastego roku życia, czyli przez dwadzieścia sześć lat. Licząc na zrozumienie dla człowieka ukształtowanego przez inną rzeczywistość, jak zwykle się przeliczyłem. Nowojorczycy są nieco bardziej otrzaskani z obcymi kulturami i obyczajami niż, powiedzmy, mieszkańcy Środkowego Zachodu, ale bez przesady. Z reguły ich kosmopolityzm polega na tym, że potrafią odróżnić teriyaki (kuchnia japońska) od tandoori (kuchnia hinduska) czy dim sum (kuchnia chińska) od pierogis. Szczytem otrzaskania jest umiejętność zamówienia po japońsku sushi.

Próbując przybliżyć Conception klimaty stanu wojennego, tłumaczyłem:
- Gospodarka de facto upadła. Przez jakiś czas w sklepach spożywczych była tylko musztarda i ocet. Kumasz, co się działo?
- No jasne. – Zrobiła współczującą minę. – Kumam, nie mieliście keczupu!

Dopiero po chwili zajarzyłem, że mówi poważnie.
- Źle mnie zrozumiałaś. Była TYLKO musztarda i ocet. Nic więcej.
- Jak to?
- Po prostu: NIC więcej. Wszystkie półki wypełnione musztardą i octem.

Spojrzała jak na wariata. Narkomańskie odloty! W sumie trudno się dziwić. Ma koło trzydziestki. Kiedy telewizja kablowa pokazywała, co się działo w Polsce Jaruzelskiego, była siedmio-, ośmioletnią dziewczynką. A w college’u historii Europy Wschodniej raczej nie uczyli.”

Piotr Milewski, Rok nie wyrok, 2008

wtorek, 14 lutego 2012

Paco Haya Rodriquez: Miłego wieczoru

No to mi się trafiło. Nie dość, że zima, więc zimno musi być, to do tego szaro, buro i chujowo. A przy tym gardło mam zawalone jakimś glutem, coś (a nie ktoś) mnie rozbiera, roboty sporo, a do tego jeszcze te jebane walentynki.

No trudno, tak mi się trafia, więc przedstawie wam kilka propozycji na romantyczny wieczór.
Zacznijmy od romantycznej kolacji, którą możecie (wy chłopaki) zorganizować w domu. Może być u niej, u ciebie, u rodziców, byleby był stół ze świeczkami, choć w zupełności wystarczy jedna. Butelka czerwonego wina - i tu wybór jest spory choć tych z dolnej półki nie polecam kobietom z delikatnym podniebieniem (jednak znam takie, które jabola chętnie z gwinta opróżnią).
Skoro jest już świeczka, jest wino, trzeba wymyślić coś do żarcia. I tu opcje są różne. ZAWSZE jest jakiś gotowy catering w postaci chińczyka czy pizzy, którą jakiś miły pizza driver przywiezie. Jeżeli nie masz kasy na zamawiane żarcie, zrób jajecznicę. A dlaczego? A umiesz coś innego? No właśnie, tego dania nie spierdolisz! A więc do dzieła!
Jest świeczka, wino i żarcie. Zadbaj o muzykę. Proponuję Mortician “zombie apocalypse” będzie doskonałym mostem do dalszej części wieczoru, jednak dopilnuj żebyście byli sami i żeby nikt wam nie przeszkadzał.

Po sytej i zajebiście romantycznej kolacji, wrzuć wszystko to zlewu, zmywarki albo wprost do kosza, przygotuj drugą butelkę wina, usiądźcie wygodnie na kanapie, bo oto przed wami kolejna część wieczoru. Siedzenie przed telewizorem jest mało romantyczne, ale mam dla was doskonałe propozycje filmów.

Zacznijmy od filmu z nutką humoru: [zombieland] http://www.youtube.com/watch?v=071KqJu7WVo
Następnie coś bardziej poważnego, ale nadal w tym klimacie: [Zone Of The Dead] http://www.youtube.com/watch?v=xl6oeLPwyOk&feature=related
Gdy zombie nie ruszy twojej niewiasty zaproponuj kolejną butelkę wina i wrzuć coś o ninja: [Ninja Assassin] http://www.youtube.com/watch?v=VX3EK8utlW8&feature=related
Jak to nie zaskoczy i nie będzie wtulona w ciebie bardziej niż w swoje majtki wrzuć w odtwarzacz “Labirynt Fauna” lub “Resident evil” albo coś z Freddym Kruegerem, ewentualnie best movie ever: [Hellraiser] http://www.youtube.com/watch?v=WAx34IZ8bTk
Gdy żaden z tych filmów nie odniesie sukcesu zawsze pozostaje film o miłości, co w naszym rozumieniu znaczy dobre porno!
Miłego wieczoru