piątek, 13 kwietnia 2012

Antonimo Gallus: Zło

Zaszczuty brudny kundel z przekrwionymi oczami miotał się trawiony chorobami ciała i umysłu, chimerami samookaleczenia po ślepych alejach niezrozumienia i bezkresnych skwerach milczącej grozy. Obłąkany Wsiadł w furę i nacisnął gaz. Wtedy widziałem go ostatni raz. 2012. 12. 28 Antonimo Gallus


Tymoteuszowi było ciężko. Papieros nie przynosił ukojenia. W śnie nie odnajdywał spoczynku. Radość wypłukał ze swego organizmu, jak alkohol przechylany stresem czyni z magnezem. Roztropność domagała się wsparcia. Słuchał i ratunku po omacku szukał, brnąc w ciemność coraz gęstsza. Szukał oparcia w zimnych filarach smukłych kościołów. Z nadzieją patrzył na krzyż, po czym zamykał oczy i opierał głowę o ściany świątyni.

[Dygresja: Ściany niechlujnie pomalowane przez partacza, który nie wstydził się pozostawić wypadające z pędzla włosy, pod cienką warstwą białej farby, tworząc mozaikę niedbalstwa w domu boga. Ten smutny obraz odzwierciedlał tanią wiarę łysiejących starców. Rzesze nagle objawionych. Stojąc jedną noga nad grobem z łatwością można wyrzec się uciech minionego życia. Ziemska zachłanność ustępuje pasibrzuchowi wiecznych rekompensat. Takie ubezpieczenie nie wymaga zbyt wielkiego wkładu. Obiecać coś komuś po jego śmierci - pomysł szatański.]

Tymoteusz, choć był dopiero po pięćdziesiątce, opierał głowę z pobożnością starca. Nie pomogło.
Gdy zaspokoił pierwotne instynkty i zostało mu trochę opłaconego czasu , wypłakiwał się na piersiach kurewek z sąsiedniego miasteczka. W żadnej z wagin nie natknął się na rozwiązanie. Problem nie dawał się zatopić w alkoholu, ani wciągnąć nosem. Nie można było nim strzyknąć na wypięte pośladki kurwy, ani potraktować wodą święconą.
Pęczniał, ropiał, infekował.
Jeszcze niedawno nie poznałbyś Tymoteusza. Błysk w oku, pewny krok, szeroki uśmiech, mocny głos. Taki był gdy otwierał swoją budkę z lodami na deptaku w Jastarni - urzeczywistnienie chłopięcych marzeń, magiczny portal do samorealizacji.
Tymek kochał lody. Kochał Włochy. Czy można było lepiej wyrazić tę miłość? Nie. Widzimy go jak z pietyzmem przytwierdza szyld - ukoronowanie. Całe życie siał… wbije kilka gwoździ - zacznie zbierać. Wraz z przyjaciółmi i rodziną cieszymy się jego szczęściem w słoneczne czerwcowe popołudnie. Soprano - bo tak nazwał swoją budkę z lodami włoskimi. Interes szedł wyśmienicie. Szczęście Tymka było w zenicie. Któregoś dnia… gdy wracał z pracy, bulwarem zachodzącego słońca (w stronę domu), myśl pewna przebiegła mu drogę. Myśl, czytaj: problem!

- Sorento! Może powinienem zmienić na Sorento? - Lawina myśli zagnała go do domu.
- Nie chyba jednak Soprano… ale to Sorento! Kurka wodna.

Jedno słowo spopieliło szczęście. Tymoteusz poznał potęgę słowa i słabość swego umysłu. Gdyby nie Soprano, byłby całkowicie bezbronny wobec Sorento. Uległby Sorento, tak jak niegdyś zakochał się bez pamięci w Soprano. Na jego nieszczęście los postawił go przed okrucieństwem wyboru. Dylemat misternie przyrządzony przez serafina zła miotającego jęzorami wolności wyboru.

Oba słowa rozpoczyna litera S, a wieńczy O. Oba brzmią niebezpiecznie włosko. Oba to siedmioliterowe włoskie dżdżownice, o tej samej gramaturze. Soprano i Sorento - z nich stworzył Tymoteusz złota klatkę smutku, paranoi i zgrzytającego zęba. Drzwi do niej pozostawały otwarte, co nie zmieniało faktu, że Tymoteusz szukał klucza, który nie istniał. Nie chodziło o to, że nie mógł wyjść z klatki. Owszem mógł, ale nie mógł jej zamknąć… i to powodowało, że siedział w niej jak Cerber, a opuściwszy ja czuł się wybrakowany jak Gollum. Więc wracał. Szukał odpowiedzi.
Jego problem stał przed nim nieugięty jak golem. Odpierał tanie sztuczki Tymoteusza, niczym czary z pierwszego level’u. W konsekwencji Tymoteusz cierpiał bardziej niż Hiob… bardziej niż ktokolwiek. Problem go przerósł. Co gorsza, w głębi duszy wiedział, że nikt mu nie pomoże. Początkowo pytał, ale jedni mówili mu, że Soprano inni, że Sorrento. Tymoteusz popadł w marazm. Przestał cieszyć się na widok włoskiej flagi, Tycjana, Alfa 156 i sałatki Caprese . Wkurwiało go, że jego córka zna włoski.
Znienawidził również lód… w każdej postaci. Bał się szronu, niskich temperatur. Wszystkiego, co mogło pokierować jego myśli ku doskonale zrównoważonej huśtawce, gdzie drwiąco, w boskiej równowadze szydziło - po jednej stronie Soprano, po drugiej Sorento.

Dziwić może, że problem z pozornie błahy zdominował i uprzykrzył życie człowieka niegłupiego, jakim był Tymoteusz. Bo zdarza się, że nie ważna jest istota problemu, lecz demon którego mimochodem przywołasz.

Tymoteusz wciąż jeszcze walczy. Pomożemy???
Soprano czy Sorento?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz