środa, 11 kwietnia 2012

Fidel C. de Izquierdas: Przyszłość schizofrenika

Obudził mnie dzwonek telefonu. Sięgnąłem po niego ciągle z zamkniętymi oczami, przewracając kieliszek na długiej nóżce i pustą, półtoralitrową butelkę po paskudnym, przeterminowanym, półsłodkim winie stołowym o śliwkowym posmaku. Drugą ręką, nie wstając z nierozłożonej kanapy, zacząłem buszować w lodówce w poszukiwaniu wody. Moje mieszkanie miało wymiary dość ergonomiczne.

- Czy ty wiesz, która jest godzina?! – wydarł się na mnie mój rozmówca i agent literacki w jednej osobie.
Rozejrzałem się nieprzytomnie po pokoju w poszukiwaniu zegara ściennego. Daremno. Zobaczyłem plakat z Tarantino, prezent-antyramę z historyjką obrazkową w środku, wiszący z jakichś absurdalnie sentymentalnych powodów obok półek z książkami i żółto-niebieską plamę będącą w istocie obrazem o niepewnej proweniencji.
- Szósta? – strzeliłem kierując się własnym samopoczuciem.
- Dziesiąta! – wrzasnął mój agent. – Gdzie ty jesteś?
- W domu – ziewnąłem. – Ale o co chodzi? Przecież wieczorek autorski mam dopiero za dwa dni.
- Jaki wieczorek? – facet zdębiał. – O czym ty, kurwa, mówisz? Miałeś przyjść na inwentaryzację do Biedronki!
Biedny człowiek. Musiał się naszprycować nie gorzej niż ja. Rzeczywistość ewidentnie nie miała dostępu do jego czaszki. Jaką znowu inwentaryzację?
- Dobra, daj znać, jak już będzie po korekcie. Chciałbym to przeczytać, zanim puścimy ostateczną wersję do druku – powiedziałem.
- Do sruku – warknął. – Kretyn! – odłożył słuchawkę.

Zebrałem się w sobie i wstałem balansując rękami w rozpaczliwej próbie uniknięcia spektakularnego upadku. Mieszkałem na ósmym piętrze, a zamiast okna miałem tylko drzwi balkonowe. Zepsute i wiecznie otwarte. Spojrzałem na panoramę miasta. Nad nim, jak nic, latały pterodaktyle. Na miotłach.
- Ogarnij się – zbeształem sam siebie. – Pterodaktyle nie latają na miotłach!

W poczuciu niesprecyzowanej misji ubrałem się szybko, umyłem zęby, narzuciłem na siebie płaszczyk, który dwadzieścia lat wcześniej był być może szczytem elegancji, i wypadłem z mieszkania. Drzwiami. Koło windy zastałem znajomego. Leżał na ziemi głośno pochrapując. Zastanawiałem się czy to on, czy tylko jego gronowo-śliwkowa halucynacja.
- Widzi go pani? – spytałem starszą kobiecinę z wózkiem na zakupy. Właśnie stanęła koło mnie.
- A widzę, pewnie, że widzę – zaskrzeczała. – Cały ten blok roi się od podobnych meneli i bezrobotnych.
- I emerytów – dodałem.
Spojrzała na mnie spode łba.
- Nic tylko łoją wódę i chleją piwsko, potem walają się byle gdzie, ot, choćby przy windach, a normalni ludzie muszą znosić ich widok. Naprawdę, ta okolica zeszła na psy!
- Fidel – mój znajomy się przebudził i patrzył na mnie mocno zgorszony. – Z kim ty, kurwa, rozmawiasz? Mówisz do siebie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz