środa, 23 maja 2012

Fidel C. de Izquierdas: Sens życia

Bezbrzeżna, absolutna pustka. Apatyczny bezmysł. Te krótkie, ulotne momenty, w których moja głowa wypełnia się czymś innym niż pobieżną rejestracją faktów, są niemal tak samo deprymujące, jak długie, rozwleczone w czasie chwile pomiędzy nimi. Moje wewnętrzne monologi są naszpikowane myślami równie płytkimi, jak polskie rzeki.

W sali kolumnowej Sejmu RP chaotyczne wędrówki ludów. Samotni strzelcy próbują upolować jakieś wolne krzesła, całe grupy migrują w poszukiwaniu lepszego miejsca na Ziemi. Panuje harmider, a z niego wyraźnie wybija się wszędobylski niemiecki szwargot. Czekam na konferencję dotyczącą „Ekonomicznych perspektyw rozwoju obszaru działalności Unii Łaby i Odry”. Z przewieszonej przez oparcie torby woła mnie bezgłośnie Mario Vargas Llosa żądając, abym kontynuował lekturę jego wspomnień. Za chwilę rozpoczną się cztery morderczo nudne godziny polityczno-ekonomicznego bełkotu. Llosa też był ponoć dziennikarzem.

- Informacja techniczna: język polski na kanale pierwszym, Deutsch am Kanal Zwei, czeski na trzecim.

Wstaję i idę zrobić zdjęcia ludziom, których nie znam, a którzy być może zadecydują o rozwoju wspomnianego regionu. Spotykam znajomego z redakcji. Obaj jesteśmy zdziwieni. Skoro jeden z nas tu jest, to po cholerę też i drugi? On jest bardziej wkurzony. Przyjechał z Poznania. W końcu uzgadniamy, że dzielimy się tematami. Wracam na miejsce i wlepiam tępy wzrok w butelkę niegazowanej wody stojącej na stole koło mikrofonu. „Jak ryba w wodze”. Tak Llosa zatytułował swoje wspomnienia. Ja się czuję, jak ryba w kuwecie.

Facet koło mnie śmierdzi. Typowy smród przepoconego garnituru. Zastanawiam się ile uda mi się wytrzymać na wdechu. Nagle zdaję sobie sprawę, że z głośników napastuje mnie głos tego półmózga, Grabarczyka. Nie wiem, co robić. Panikuję. Sączy te swoje irytująco przeciągnięte, wypluwane przez nos zdania, jakby złożenie każdego z nich stanowiło dla niego prawdziwy wyczyn. Istna tortura. Zakładam słuchawki i przełączam na czeski, żeby go zagłuszyć.

Tymczasem na mównicę wchodzi prezes jakiegoś czeskiego towarzystwa. Wracam na kanał polski. Prezes mówi od dobrych kilku minut, a starszawa tłumaczka trzęsącym się głosem raczy nas jedynie zwykłym: dzień dobry. Może to z litości dla słuchaczy? Potem pałeczkę przejmuje Niemiec. Ściągam słuchawki i zanurzam się w jego twardej mowie. Dociera do mnie tylko coś o „zwei grosse Pluse”. Kręcę głową z niedowierzaniem. Siedem lat nauki i potrafię jedynie zamówić piwo w knajpie.

Palant przede mną też ściąga słuchawki, ale nie przykręca głosu. W związku z tym w główny dźwięk dolatujący do nas z głośników wbija się kontrapunktujące je, irytujące, elektronicznie przetworzone bzyczenie. Mam ochotę zatłuc skurwysyna, ale ograniczam się do westchnięcia. Nigdy nie miałem odwagi działać zgodnie z własnymi odczuciami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz