wtorek, 25 października 2011

Paco Haya Rodriquez: Flashback from infernal desert

– Nareszcie jedziemy tą wypasioną furą – krzyknąłem. Trzymam gaz w podłodze.
Maska wrzyna się w atomy powietrza niczym rzeźnik maczetą w truchło świni. Wiatr owiewa czaszkę z każdej strony. Opływa wkoło, jak fala dobijająca do brzegu. Tniemy prosto, wypożyczonym kabrioletem po bezdrożach jakiejś opuszczonej przez wszystkie istoty żywe, pustyni. W tej właśnie chwili czas mógłby zrobić sobie wolne. Odejść... Odejśc na jakiś czas. Palące słońce, połyskująca ruda fura z czarnymi pasami przez całą swoją długość, a długa jest na pewno. To jest to na co czekałem latami.

Na postoju wrzuciliśmy jakiegoś papiera i wtedy właśnie świat ukazał nam swoje prawdziwe barwy. Staliśmy tak na poboczu rozgrzanej jak piekielny piec drogi. To co przeżyliśmy po grzybach, wcześniej, w Meksyku z Dolores de Flores, mogło się schować w otchłań ziemskich szczelin. Teraz to meksykański mezcal pomagał przetrwać w tych trudnych warunkach. W planie mamy daleką podróż w okolice peruwiańskich szczytów, marzą się nam lamy, na których przyodziani w lokalne stroje będziemy mknąć po wytartych górskich kamieniach. Będziemy w Peru, w Chile, w Wenezueli.

Stoimy dalej. Mezcal, papieros.

- Ty a czy napewno to jest papieros – spytał niezmąconym niczym głosem Julio del Torro
- Stary, nie wiem – odpowiadam. – Czy ty też widzisz, to stado rozgniewanych baranów?
- Niby gdzie?
- No wszędzie! Tu, tu i tu – wskazuję poszczególne sztuki
Wybrałem te najbardziej podkurwione. Niby zwykły baran, ale tak zły, jakbyśmy mu owce pod ogonem zaczepiali.
– Nie wiem o czym mówisz, Paco – odparł Julio.
Szybko rzuciłem okiem w ich kierunku.
– Zni... yyy zniknęły.

Mezcal, sztach papierosa i tak na zmianę, aż do wyczerpania zapasów. Zapasów było sporo jak na nas dwóch. Mogliśmy zostać tu na rok. Widziałem wiele zachodów słońca, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że więcej zachodów niż wschodów. Zazwyczaj tuż przed pierwszymi promieniami słońca padam na ryj dokładnie w tym miejscu, w którym się obecnie znajduję. Ten zachód, który właśnie mam przed oczami, jest najwspanialszym, jaki kiedykolwiek mogłem widzieć. Te kolory, te chmury.

Słońce swymi gasnącymi promieniami otula moją twarz, jak matka kocem swoje dziecko. Odchodzi w dal, aby za parę godzin znów rozpalić do czerwoności pomarańczowo-rudy lakier naszej bryki.
Jednak my jesteśmy ponad to, siedzimy oparci o koła samochodu, patrząc w rozżarzone tarcze zachodzących słońc.
- Mezcal jeszcze trzyma – stwierdziłem.
- To nie mezcal, przyjacielu, to nie mezcal – odparł z zamkniętymi oczami Julio.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz