środa, 5 października 2011

Fidel C. de Izquierdas: Demokracja w praktyce

O czwartej rano w pewien listopadowy poranek pięć lat temu, celnym uderzeniem w biurko uszkodziłem sobie rękę. Szukałem budzika. Ale wieczorem byłem na tyle zapobiegliwy, że postawiłem go kilka centymetrów poza swoim zasięgiem. Wstałem. Na piątą musiałem stawić się w komisji w Wawrze. Daleko od Ochoty. Geograficzne odzwierciedlenie stanu ducha.

Bycie członkiem komisji wyborczej zaproponował mi znajomy. Ale to ja sam się na to zgodziłem, więc sam sobie byłem winien. To miała być łatwa stówka za jeden dzień nicnierobienia.
- Posiedzisz, poczytasz – mówił. – Minie raz dwa.

A gówno.

Gdybyście kiedykolwiek wpadli na taki poroniony pomysł – zostać członkiem komisji wyborczej – to gorąco polecam. Jeśli macie możliwość załatwienia sobie miejsca w komisji specjalnej, na przykład w szpitalu, gdzie leży może ze dwieście osób. Albo jeśli to są wybory prezydenckie. Wtedy jest jedna karta do głosowania. Wyborów samorządowych albo bycia członkiem regularnej komisji raczej unikajcie.

Zimne powietrze omal mnie nie zabiło. Opatuliłem się szczelniej, wbiłem ręce w kieszenie i poszedłem łapać autobus. Nocny oczywiście. Dzienne jeszcze nie jeździły. Akurat trafiłem na jakiś grupowy powrót z imprezy. Stado narąbanych dresów, jakieś laski, które cudem nie zamarzły w tych swoich spódniczkach mini, ktoś tam jeszcze. W autobusie ścisk. O pół do piątej rano! Bo w dwóch miejscach zalegały na podłodze śmierdzące zwroty. Więc ludzie uciekali jak najdalej.

Obraz prawie całego składu komisji stojącego przed wejściem do lokalu lekko mnie zaniepokoił. Ale widok starszego faceta w głupiej czapce majstrującego coś przy zamku upewnił.
- Witam kolegę Fidela – przywitał mnie przewodniczący oderwawszy się od zamka. – Ktoś nam zrobił kawał i włożył do środka szpilki.
- Przezabawne – odparłem tupiąc na mrozie.

Mężczyzna miał z sześćdziesiąt lat i był typem partyjnego działacza, żywcem wyciągniętego za swoje odstające uszy z filmów Barei. Zwracał się do wszystkich per „kolega” i miał dar bezsensownego trwonienia czasu. Swojego i innych. Dzień wcześniej zwołał większość składu komisji w budynku urzędu miasta, żeby przeliczyć dostarczone tam karty do głosowania.
- Tak trzeba – orzekł. – Wszyscy tak robią.
Moje wątpliwości w tym względzie rozwiała uwaga jednej z urzędniczek.
- O proszę – powiedziała – jaka porządna komisja! Reszta to dopiero jutro rano będzie to liczyć! Super!
Super – pomyślałem zezując na promieniującego przewodniczącego. Z jakichś powodów uznał to za komplement.

Zawsze myślałem, że pierwszymi docierającymi do komisji są ci, którzy wracają z kościoła. Gruby błąd. Pierwszymi są ci, którzy czekają na otwarcie sklepu, żeby zacząć nowy dzień od zbawiennego mózgotrzepu. Najczęściej jeszcze wczorajszy. Któryś z przedstawicieli ludu-suwerena zataczał się i nie mógł trafić w kratkę. A nam nie wolno było pomóc. W końcu trafił. Na jednej liście. Z czterech. Resztę wyrzucił do kosza. Za trudne.

Potem się już potoczyło. Faktycznie co godzinę przychodziły do nas dziwnie regularne pielgrzymki. Ale przewijało się też sporo przypadkowych osób. Z robotą było różnie. Raz więcej, raz mniej. Czasem wyskakiwaliśmy na zakupioną nam przez państwo kawę.
- Ale lura – mówię.
- Najlepsze kawa, to chyba z Afryki – odpowiada na zaczepkę przewodniczący.
- Albo z Brazylii – włącza się ktoś.
- No – cieszy się przewodniczący. – To w Afryce, nie?

Prawdziwy koszmar zaczął się dopiero po zamknięciu lokalu. Nagle się okazało, że nic się nie zgadza. Liczba kart, które pobraliśmy z liczbą tych, które mieliśmy pobrać, a to wszystko z liczbą pustych kart, które nam zostały i ilością oddanych głosów. Liczyliśmy po kilka razy, a co liczenie, to inny wynik. Do tego patrzę, a przewodniczący i wroga moim poglądom frakcja uprawia liczenie uznaniowe. Jeśli małe uchybienie formalne, na przykład wymalowany obok listy kwiatek, jest akurat na liście preferowanych przez nich polityków, to zaliczają. A jeśli u konkurentów, to odrzucają. Pokazałem to ukradkiem innym.
- To szuje – mruknął ktoś. – Robimy tak samo!

O czwartej rano, po dwudziestu czterech godzinach, uznałem, że mam dość. Poszedłem do informatyka spisującego ostateczne wyniki i je podałem. Tak, żeby wszystko się zgodziło.
- Ty – ktoś szepcze mi na ucho – przecież to nie prawda!
- Cicho – warczę.
- A może byśmy to przeliczyli jeszcze raz? – proponuje zdruzgotany przewodniczący.
- A po co? – pytam. – Przecież się zgadza.
- Na pewno? – podnosi na mnie swoje przekrwione oczy. – Jeśli podczas sprawdzania w urzędzie okaże się, że coś jest nie w porządku, będziemy to liczyć tylko we dwójkę – pokazuje na młodą, ładną dziewczynę, którą ktoś wmanewrował w bycie wiceprzewodniczącą. No jej mi było faktycznie szkoda.
- Na pewno – mówię.

Laski to nie wszystko.

1 komentarz:

  1. Ja zawsze czułem, że to sąsiedztwo z Białorusią nie jest przypadkowe. To jest jasne, że rządzi układ, salon i służby. No bo kto to widział, żeby głosy liczyli ludzie?

    W kabinie do głosowania mógłby być taki voteomat. Wchodzisz, wkładasz dowód, wpisujesz kolor oczu prababci i pojawiają Ci się zdjęcia liderów partii.

    Po wybraniu listy możesz wskazać konkretnego kandydata na dwa sposoby: pierwszy to wyszukanie z listy ułożonej w porządku alfabetycznym, drugi to chybił trafił. I tu pojawiają się rozmaite opcje. Może losować komputer, albo możesz wybrać jajka, pomidory, czy siekiery i rzucać nimi w kandydatów. Oczywiście Polska to przodownik nowych technologii, więc wszystko robimy w technologii bezdotykowej, a nasze ruchy rejestrowane są przez specjalne kamery. Potem powinno pojawić się pytanie, czy chcesz wydrukować sobie pamiątkowe zdjęcie z liderem partii, na którą oddałeś głos, uśmiech do kamery, cyk, zdjęcie się drukuje, a na ekranie pojawia się goła laska reklamująca toster.

    Po udanej transakcji, pojawia się napis "zapraszamy ponownie za 4 lata."

    OdpowiedzUsuń