piątek, 14 października 2011

Julio del Torro: Moja prawa stopa

Byłem pewien, że pękła. W każdym razie ten wpis nie ma nic wspólnego z prozą Blaise Cendrarsa, a historia miała miejsce trzy dni temu o szóstej rano.

Budzik zadzwonił o szóstej, ale pamiętałem, że wieczorem przezornie nastawiłem drugi na szóstą dziesięć, więc wtuliłem łeb w poduszkę szczęśliwy, że jeszcze przez dziesięć minut nie ma mnie dla tego gorszego świata. Z powrotem w lepszym miałem pozostać jednak tylko trzy minuty.

Śniło mi się, że wykłócam się z siostrą mojej dziewczyny o to, czy na dworzec jechać taksówką, czy autobusem. Przekonywała mnie, że taksówka to nawet i 20 zł, a przecież jeśli pojedziemy autobusami to zaoszczędzimy kasę, a w nie więcej niż dwie i pół godziny będziemy na miejscu. Wykazałem się jednak męską stanowczością i zapakowałem ją siłą do taryfy. Gdy już pod dworcem płaciłem taksówkarzowi, triumfowałem. Ale tylko przez chwilę. Logika snu podpowiadała mi, że jedyne miejsce, w jakie mogę schować teraz portfel, to tylna kieszeń spodni. Odczuwałem spory dyskomfort, bo przecież wiadomo – ręce załadowane bagażami, tłumy podróżnych, w tłumach kieszonkowcy, a ja z portfelem wystającym ze spodni jestem pierwszy do skrojenia. Ale nic... Szedłem zachowując czujność.

Tak w ogóle to był to dworzec kolejowy we Wrocławiu. Wyglądał zupełnie inaczej (teraz kojarzy mi się trochę z budapeszteńskim), ale ja byłem pewien, że to właśnie Wrocław. Po moich ostatnich wrocławskich przygodach to całkiem istotne... Ale wracając do opowieści: Załadowany bagażami i z niepokojem lustrujący stan tylnej kieszeni czekałem w kolejce do przechowalni. Obok mnie stał olbrzym. Olbrzym miał dobroduszny wyraz twarzy i jak na olbrzyma przystało był ogromny. I nagle sięgnął po mój portfel.
- Ej, kurwa – zaprotestowałem. – To mój portfel.
- O, przepraszam – powiedział olbrzym i oddał mi portfel.
Ale po chwili się rozmyślił i chwycił go ponownie.
- Co jest?! – wrzasnąłem i próbowałem mu przeszkodzić.
Problem w tym, że olbrzym był olbrzymem. Otóż rzuciłem się z obiema rękoma na ratunek, ale skończyło się tak, że olbrzym jedną ręką trzymał w powietrzu i portfel i mnie uczepionego portfela, drugą zaś zaczął wertować jego wnętrze w poszukiwaniu banknotów, przy okazji wyrzucając na zewnątrz moje dokumenty, pamiątkowe bilety, czy karty do bankomatów.
- Oddawaj! Kurwa! Złodziej! – krzyczałem do olbrzyma, który nic sobie z tego nie robiąc zaczął odchodzić w tłum.
Ciągle w pewnym sensie na nim wisiałem uczepiony swojego portfela... i chuj! Toteż postanowiłem zmienić taktykę, puścić się i spróbować uderzyć. Niestety kilka zamaszystych sierpów nie zrobiło na nim wrażenia, więc pokusiłem się o atak bardziej stanowczy. Postanowiłem mianowicie kopnąć. Chociaż nie kopnąć. Raczej z całej siły przypierdolić nogą – to dobre określenie. No i przypierdoliłem. Z całej siły.
O szóstej trzy rano z całej siły przypierdoliłem olbrzymowi w ścianę.

To niesamowite, że tak wiele szczegółów mogło mi się przyśnić w głupie trzy minuty. Ale ja nie o tym. Sen był płytki na tyle, że pomieszał się z jawą. Trzy dni temu o szóstej trzy leżałem w łóżku z podniesioną nogą, czując potworny ból w prawej stopie, którą przed chwilą w jednym świecie zaatakowałem olbrzyma, a w drugim ścianę swojej sypialni. Byłem pewien, że coś w stopie pękło. Albo chociaż kostka. Następną minutę spędziłem na odchylaniu stopy w każdą możliwą stronę czekając na charakterystyczny impuls przeszywającego bólu. Ale ten nie nadszedł. Mój low kick w olbrzyma był na tyle precyzyjny, że walnąłem w ścianę grzbietem stopy. Nawet palca sobie nie wybiłem...

John Donne w pięknym wierszu o miłości pisze, że "Z nas każde samo światem jest – i świat posiada". W moim świecie ostatnio rzadziej nękają mnie – zawsze mi przeciwne – sprzęty użytku domowego takie jak pralka. Teraz za to moimi antagonistami są olbrzymy i jeden szkaradny, ale za to inteligentny karzeł.

Bez względu na to, czy z kolejnych potyczek będę wychodzić zwycięsko, przynajmniej będzie o czym opowiadać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz