czwartek, 20 października 2011

Rodolfo Bardonado: Oktoberfest

W minioną sobotę bawiłem się na weselu przyjaciela. Była to pierwsza impreza tego typu w naszym gronie. Nic dziwnego, że oczekiwania były duże. Na uroczystość przyjechał nawet nasz drug z Berlina wraz ze swoją dziewczyną mieszkającą aktualnie w Rostocku. Przyjechali do Warszawy w piątek późnym wieczorem. W sobotę K. długo prasowała i zajmowała się układaniem fryzury. Ja w tym czasie latałem już z panem młodym pełniąc zaszczytną rolę świadka, ale z dobrego źródła wiem, że z włosami K. wojowała ponad godzinę.

Na Weselu szybko poszła w tan. Nie oszczędzała się pijąc często i do dna. Koło północy zniknęła wraz ze swym ukochanym. Odnalazłem ich przed domem weselnym siedzących na ławce. K. nie wyglądała zbyt dobrze. Zdradzało ją mętne spojrzenie i ogólna bladość. Kilka chwil później przyjaciel zza Odry przyszedł do mnie z prośba o klucze do domu, bo K. trzeba było odwieźć. Kurwa, ja pierdolę jestem trzeźwy a K. już się najebała – biadolił N. i koniec końców po czterech godzinach imprezowania trzeźwy i zdenerwowany jako jeden z pierwszych zakończył zabawę. Wraz z nimi do taksówki ostatecznie zapakował się ich sąsiad B. – również mocno zmęczony intensywnością przeżyć. Rano okazało się, że po raz trzeci w tym roku zgubił telefon.

Kilka godzin później spotkałem przy barze P. Jako, że siedział on obok osób, które straciły kontakt z rzeczywistością spytałem jak to się stało, że tak szybko załatwił moich znajomych.
- Z B. to nie wiem co się stało, ale ta K. to chyba myślała, że jest u siebie na Oktoberfeście i tylko cyk, cyk waliła z kielicha a to nie piwko tylko wódeczka. To się musiało tak skończyć – odpadł P. klepnąwszy mnie po ramieniu, po czym udał się do stolika ze swoim pokaźnej wielkości drinkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz