piątek, 12 sierpnia 2011

Julio del Torro: Smak mojej parówki

Wczoraj w okolicach drugiej w nocy zdarzyło mi się kupić hot doga w Wild Bean Cafe i powiem wam, że był to naprawdę niezły hot dog, a to za sprawą dobrej jakości parówki. W hot dogu chodzi właśnie o parówkę. Jeśli smakuje jak pies, żadne najzajebistsze dodatki tego nie ukryją. Rejestracja jakości parówki przy pierwszym dziabnięciu była jednak kwestią marginalną. Z pierwszym gryzem przeniosłem się nad morze, gdzie w ciągu ostatnich dwóch tygodni regularnie jadałem hot dogi z dużo słabszą parówką w ramach śniadania na plaży. I powiem wam, że wczoraj dałbym wiele, aby przemienić nocną Warszawę, stację benzynową, stukot butów o bruk i dobrą parówkę w parówkę marną, poranek na plaży i grzęźnięcie bosymi stopami w ciepłym piasku. Szedłbym z dwoma hot dogami do grajdołu za parawanem, a po zjedzeniu mógłbym rozmyślać o tym, czy najpierw wykąpać się w morzu, napić się piwa, zapalić papierosa, poopalać się, zdrzemnąć, poczytać książkę, czy może pozaczepiać dziewczynę, dla której niosłem drugiego hot doga. Ostatecznie kąpiel odłożyłbym na później, najpierw napiłbym się piwa i zapalił, a następnie przykrył biodra dziewczyny ręcznikiem i położył się tak, aby jedną ręką móc trzymać książkę, drugą zaś wsunąć pod dolną część jej stroju kąpielowego. Ten ostateczny cielesno-literacki melanż – czy, jak niekiedy sądzę, mezalians – prawdopodobnie oddający w pełni moje egzystencjalne zapotrzebowania, podczas poranka na plaży – pomimo masy ludzi wokół – nie ma w sobie nic z ekshibicjonizmu, jest raczej naturalną, akceptowalną i radosną igraszką.
I gdy tak prawie że słysząc fale żułem wczoraj tę całkiem smaczną parówkę ze stacji BP, uwierzyłem Proustowi w magdalenkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz