wtorek, 22 lutego 2011

Paco Haya Rodriquez: Ameryka Południowa

Natchniony rozmową z kumplem (którego nie mam) udałem się w daleką podróż. Podróż miała być socjologiczną wyprawą w głąb samego siebie. Miała być, lecz taką w efekcie się nie stała.
Zacząłem w malinach. Dlaczego? Nie wiem. Tak się zaczęła i muszę z tym żyć. Maliny były tylko krótkim przystankiem w całej tej historii. Dłużej zabawiłem jednak w Ameryce Południowej, bo to głównie o nią chodzi. Latynoski, słonce, plaża, a z drugiej strony chaszcze, wilgoć i robactwo.
Jednak wspinając się na Nevado de Ampato (4900 n.p.m.) w Peru stwierdziłem, że nie ma nic wspanialszego. Ręce drżały z podniecenia na widok świata, który mnie otaczał. Powietrze owiewało mnie, jakby boa zaciskał swoje cielsko wokół gardła... Ale mimo to było fajnie. Szczyty górskie w Chile też zapierały dech w piersiach - i to nie tylko moich.
Chwilę później rozkoszowałem się widokiem równin, które w Ameryce Południowej są zdecydowanie najładniejsze... Gdzieś tam w oddali dojrzałem jezioro... Biegłem tak długo, aż brakło tchu. Dotarłem... Bryza otuliła moją twarz. Byłem zachwycony. Cóż lepszego mogło mnie spotkać? Jak dla mnie... podróż mogłaby się właśnie zakończyć. Jednak w przewodniku pisali o Amazonce (Rio de las Amazonas, Río Amazonas). Być tu i jej nie zobaczyć? Nie zamoczyć palca? Tak. Amazonka była moim celem. Więc ją odnalazłem. Dorzecze przepiękne, choć bardzo wilgotne, co w tym przypadku bardzo korzystnie wpływało na samopoczucie. Nie było się nad czym zastanawiać. Wskoczyłem zachęcony słowem z przewodnika! I oto pływałem w Amazonce. Pływałem długo. Gdy wyszedłem na brzeg czułem się spełniony. Ledwo mogłem złapać oddech. Ona zresztą też. Uśmiechnęła się, mrugnęła do mnie i zasnęła. Moja własna ameryka... południowa. Rozkoszna i wilgotna.

3 komentarze: