środa, 13 kwietnia 2011

Fidel Capucha de Izquierdas: Pierdolone drzwi

Słowo „irytacja” w ogóle nie oddaje uczucia, które szary, niepozorny, przypadkowy bywalec przypadkowej knajpy przypadkowo siedzący przy stoliku najbliżej drzwi odczuwa, gdy nowi klienci wchodzą do środka. Tudzież starzy klienci wychodzą na zewnątrz. Zresztą, tak jakby nowi mogli wejść na zewnątrz, a starzy wyjść do środka. Nieważne. „Irytacja” pozbawiona jest obligatoryjnej dawki wulgaryzmu, niezbędnej do prawidłowego sformułowania własnego uczucia.

- Motyla noga! – krzyknął poirytowany Henryk energicznie stawiając kubek na blacie rozchybotanego stołu. – Dlaczegóż do licha ciężkiego nie zamknie pan tych diabelskich drzwi?

Henryk miał prawo być poirytowany. Siedząc w rosyjskiej restauracji – sieciowej, ale zawsze – nie życzył sobie, by każdy osobnik wychodzący, wchodzący, wyglądający, palący, czy zwyczajnie złośliwy, w każdym razie korzystający z drzwi z popsutym siłownikiem, ergo niedomykających się, zostawiał te drzwi niedomknięte. Bo Henrykowi było zimno. Niby już kwiecień, ale wiadomo, jakby to powiedział mój dobry znajomy K., w kwietniu jak w garncu, trochę zimy, trochę pada.

Znowu jakaś para wyszła na zewnątrz. Azjaci. Henryk nawet nie wiedział czy palą. Właściwie chyba wyszli tylko po to, żeby się trochę poobściskiwać. Bo to takie romantyczne, włożyć ukochanej język do gardła na środku pieszej autostrady. Chłopak niby wychodząc pociągnął drzwi lekko za sobą, ufając, że ich własny ciężar pozwoli im domknąć się spokojnie. Ufaj ale sprawdzaj, jak mówi stare ubeckie przysłowie. Ale to Azjata, skąd ma wiedzieć, kim byli ubecy? Drzwi się nie domknęły, bo, jak wspomniałem, siłownik nie działał a magnes był z pewnie z demobilu. Kupiony, jak nic, na wyprzedaży w Gruzji. Henryk wstał ociężale i dając upust swojej nie oddającej wiernie uczuć irytacji, trzasnął tymi diabelskimi drzwiami. Azjata nawet na niego nie spojrzał, obmacując dziewczynę.

Kilka chwil później wrócił. Azjata znaczy. Znowu popchnął je lekko, i znowu zaufał, że zadziałają jak powinny. A one znowu nie zadziałały. Henryk już szykował się do gromkiej awantury, kiedy obok niego śmignął murzyn. Wkroczył energicznie na scenę nie popychając lekko żadnych drzwi. Trzasnął nimi, jakby to nie był kawałek plastiku a tytanowa grodź w szwajcarskim sejfie i zniknął w innej sali. Jakby potrzebował sił wszystkich swoich murzyńskich przodków, żeby przedrzeć się przez tę straszliwą zaporę. Drzwi odbiły się od futryny i pozostały tak samo na wpół otwarte, jak wtedy, kiedy Azjata ledwo je musnął. Czyli, skonstatujmy, rzecz nie zależała od siły.

- Zwrócić mu uwagę, czy nie zwrócić? – spytał się na głos Henryk iście na szekspirowską modłę. – Zwrócę, to powiedzą, żem rasista. Albo gorzej! Ksenofob! A w rosyjskiej knajpie… - Henryk zadumał się nieco. W rosyjskiej knajpie, szczególnie w okolicach 10 kwietnia, wyjść na rusofoba nie wypadało. I jeszcze do jedzenia napluć mogli. I co tu zrobić? – Co tu zrobić? – powtórzył jeszcze raz, znowu mamrocząc do siebie nad przepysznym carskim kotletem i aksamitnym Obołonem – Nie jestem ksenofobem. Przynajmniej nie ponad miarę. Ani rasistą. Nie nienawidzę murzynów bardziej niż innych ludzi. Ale czy oni mogliby wreszcie zacząć zamykać za sobą te pierdolone drzwi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz