Jest taki stary dowcip o rozmowie kwalifikacyjnej na stosunki polityczne. Siedzi blond laska, pełny stanik rekompensuje pustkę we łbie; próbuje coś dukać, ale nie idzie. Profesor zadaje pytanie pomocnicze, drugie, trzecie. Pyta w końcu zniecierpliwiony kto jest premierem - nie wiadomo. Kto był premierem wcześniej, prezydentem chociaż?! Też do końca nie jest jasne. Pyta skąd słodkie dziewczę przybyło na co ona: z Bieszczad. Więc profesora podchodzi do okna, zasępia się ponuro i myśli "a może tak pierdolnąć to w chuj i wyjechać w Bieszczady"?
Dowcip, choć opowiada o błogosławieństwie niewiedzy, które bywa wielkie, postanowiłem w tym roku wcielić w życie. Kilka dni przed świętami pakuję mandżur i z wesołą kompanią podobnych pojebów wyjeżdżamy ze stolicy. Co prawda w Karkonosze, ale chuj to chuj - Karkonosze, Bieszczady, grunt, że daleko, i że psy dupami szczekają. Jedziemy - uwaga - łazić.
Mam już wszystko, co potrzebne, żeby miło spędzić Wielkanoc: uprzedziłem rodziców, z którymi zawsze chętnie oprócz świąt, że mogą się mnie nie spodziewać; zostałem wydziedziczony przez babcię; mam buty, plecak, kurtkę, bluzę i koszulki bawełniane po 9,99 każde od tej firmy, co to nie sposób jej wymówić, za to wiadomo, że jak połazić, to w jej ciuchach. Mam już nawet urlop, mam chęć, mam zaklepany samochód, który mnie tam zawiezie, mam nawet damsko-męskie towarzystwo na noc wcześniej, i - co więcej - mam aprobatę Cataliny, która jedzie ze mną.
I problem jest jeden tylko: ja nie łażę. W ogóle do sportowców nie należę, co potwierdzi każdy a Julio z Fidelem dorzucą jeszcze kilka uwag o moich talentach piłkarskich. Może kiedyś, w dawnych dobrych latach kiedy miałem cały sekretariat organizujący mi rzeczywistość pozaszkolną. Sekretariat miałem całkiem rozbudowany, bo dwuosobowy: matka z ojcem dokładali wszystkich starań, żebym wyrósł na chłopa co się zowie. Toteż uczyłem się tłuc inne dzieci na zajęciach z judo (zdobywając nawet jakieś punkty na zawodach), uczyłem się jeździć konno i mimo wrodzonego braku wyobraźni nigdy niczego sobie nie złamałem. Uczyłem się gry w tenisa, i tu też zdobywałem jakieś punkty na zawodach. Jeździłem na nartach od 6 roku życia.
Ale sekretariat zastrajkował gdzieś w okolicy końcówki liceum i kariera sportowca została stracona. Zaczęło się całe to czytanie, pisanie, a kiedy już można było pić i palić oficjalnie, a nie po kątach, wszystko było przesądzone.
A teraz nagle, po latach nikotynowo-alkoholowego letargu (trzeba przyznać, że błogiego), wyrywa mnie ze snu jakaś nowa załoga co to chce stawiać mnie na nogi.
I dobrze. Przynajmniej się człowiek urwie od tych wszystkich cukrowych baranków i wełnianych króliczków, a w Wielki Piątek kabanosa sobie opierdoli na wysokości. I może - dałby Bóg - zasięgu nie będzie!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Te, a gdzie konkretnie w Karkonosze? Bo to zasadniczo moje tereny :>
OdpowiedzUsuńDo Karpacza jedziemy, w okolice Śnieżki (Catalina)
OdpowiedzUsuńa z domu nie mogłem odpisywać nie wiedzieć czemu... Makuś, masz po drodze do Karpacza? ;) [Bustos]
OdpowiedzUsuńNo kilka przysłowiowych rzutów beretem, z godzinkę samochodem.
OdpowiedzUsuń