środa, 30 listopada 2011

Fidel C. de Izquierdas: Warszawskie bestie

Jechał z rehabilitacji. Operacja kolana miała miejsce już miesiąc temu, a on ciągle nie odzyskał sprawności w nodze. Do tego bolała, cholera, za każdym razem, kiedy wagonik metra szarpał zwalniając lub hamując. Jedną ręką trzymał się drążka, drugą nieudolnie próbował oprzeć się na kuli. Łydka pod gipsem swędziała.

Nagle jedna z kobiet niedaleko podniosła się z siedzenia. Szansa jak rzadko. Zerknął szybko na konkurentów. Dookoła czaiło się kilka starszych kobiet. Twarze zacięte, wrogie, ukształtowane przez lata bezpardonowej walki o prawo do minimum luksusu. Powinny mieć takie plakietki, podobne do tych, które wiszą na niektórych furtkach – pomyślał. Do wolnego miejsca dobiegam w cztery sekundy, a ty? Do tego obrazek wyszczerzonej sztucznej szczęki. Ruszył bez zastanowienia. Tylko jedna kobieta podjęła wyzwanie. Miał szczęście.

Z trudem przedzierał się przez tłum. Ona lawirowała z większą łatwością. Była bez obciążenia, z nogami znaczonymi czasem a nie skalpelem i determinacją co najmniej dorównującą jego. Wygrałaby. Ale on miał tajną broń.
- Panie, co pan! – wrzasnęła zbulwersowana, kiedy zagrodził jej drogę kulą. – Ja też chcę tu usiąść!
- I co z tego – warknął. – Ale ja jestem silniejszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz