poniedziałek, 27 czerwca 2011

Bustos Domecq: Dziwny jest ten świat

Do pracy dojeżdżam metrem. Z kilku powodów: przede wszystkim poruszanie się po centrum Warszawy w godzinach porannego szczytu katorgą samo w sobie, a jeśli do tego poruszacie się zielonym Matizem, to katorga łączy się z hańbą. I zostajecie skatowani, pohańbieni, i pewnie jeszcze trochę obici przez wybitnych rajdowców warszawskich (za nie wrzucanie kierunkowskazu przy zjeździe z ronda powinno się wykłuwać oczy). Wszystkiego tego mogę uniknąć wskakując do metra - jeździ często, spod samego domu do samego celu, może usiąść nie ma jak, może czasem przyjdzie stać obok przeuroczej z pewnością babci, która akurat dzisiaj na śniadanie musiała pożreć skrzynkę cebuli, ale za to sobie poczytam we względnym spokoju. Parę stacji, a człowiek jest kilka stron do przodu. Ktoś powie, że w samochodzie mógłbym sobie odpalić audiobooka, ale ten ktoś nie wie, że mój Matiz z elektroniki ma tylko światła, a i to spory sukces.

Niemniej przejażdżki metrem mają jeszcze inną zaletę (która czasem, jak w przypadku babci po cebuli, jest wadą): pozwalają bliżej obcować ze stołecznym społeczeństwem. I tak wysiadając na stacji Metro Świętokrzyska od tygodnia mniej więcej obserwuję, jak technologia wkrada się w nasze życie ukradkiem, jak ułatwia nam życie nie zawsze na styl życia wpływając. Bo zwykło się uważać, że rozwój technologii zmienia wszystko, że digitalizując każdy aspekt naszego życia stajemy się mniej lub bardziej ludzcy, mniej lub bardziej sprawni intelektualnie, mniej lub bardziej towarzyscy - tak czy inaczej: inni.

A tu proszę, siedzi grajek uliczny. Siedzi tak, jak siedział Maleńczuk w Krakowie i jak siadał Gienek Loska we Wrocławiu czy w Warszawie, kiedy się zmęczył (bo ten gra stojąc). Siedzi i gra. Gra jak to uliczny grajek: średnio i w dodatku marne kawałki. Dzisiaj szło Lady Pank - niby klasyk, ale jaki rock takie klasyki... Wygląda też zupełnie jak uliczny grajek: wyciągnięty T-shirt, który pamięta pewnie niejeden Jarocin i niejednego Komandosa, długie, wciśnięte za ucho, lekko nieświeże włosy, dżiny, trampy - pełny zestaw. Do tego gitara - Defil z naciągniętym na gryf czymś, co pamięta jeszcze czasy sprzed nylonu - może to być kocie jelito, a może być to absolutnie cokolwiek, w każdym razie i tak zagłusza głos naszego grajka, który ginie w dźwiękach rypania palcami o półgluche pudło rezonansowe - bardzo to perkusja niż gitara.

I tak sobie siedzi jakby siedział tam od dwudziestu lat, gra te kawałki, które grali wszyscy inni z jego gatunku, można by rzecz, że świat stanął w miejscu, że zapomniał o ulicznych grajkach, gdyby nie jeden detal. Stos kartek śpiewnika lub - w przypadku tych lepiej zorganizowanych - pulpitów z tekstami i nutami/chwytami, zastąpił sobie nasz rezolutny grajek wyświetlaczem, LCD na statywie. Niby nic, a jest coś przewrotnego w tym, że punkowa kontestacja może sięgnąć po jakieś krawaciarskie szataństwo i użyć do własnych celów.


Ps.: taki tablet można też wykorzystać do poczytania nowego numeru CATRINAS w przerwach między Lombardem a Oddziałem Zamkniętym. Więc jeśli akurat w tej chwili przypadkowo siedzicie pod Metrem Świętokrzyska i dajecie odpocząć obolałym palcom, wejdźcie na www.catrinas.pl i pobierzcie sobie świeży numer szósty!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz