piątek, 9 września 2011

Julio del Torro: Back to hippie, czyli wielki czarny chuj

W starych dobrych czasach (których – jak mawia klasyk – nigdy nie było) chodziłem w podartych dzwonach, wyblakłych koszulkach, z wiecznie rozpuszczonymi piórami i z masą rzemyków na nadgarstkach. Do tego wciąż lekko zawiany, w związku z czym ciotka ówczesnej dziewczyny Fidela, ciotka, której zbiegiem okoliczności przyszło być moją sąsiadką, zwykła nazywać mnie młodym hipisem.
Wyrastałem w środowisku, dla którego Hendrix, Doorsi etc. byli wszystkim. Chcieliśmy być hipisami, ale takimi prawdziwymi – "amerykańskimi". Ja też chciałem, chociaż publicznie się od tego odżegnywałem twierdząc z filozoficzno-antropologicznym zacięciem (i zadęciem), że to wszystko mrzonki, że równie dobrze można by chcieć być ułanem, XIX-wieczną paryską gryzetką, albo paladynem Karola Wielkiego – wrong place, wrong times. Hipisem chciał być także Fidel, do czasu gdy fascynacje muzyczno-literackie zamienił na rzetelne studia historyczno-socjologiczne. Wówczas to stwierdził, że ci cali "prawdziwi amerykańscy hipisi" byli bandą małych, białych, zaćpanych frajerów. Wprawdzie leżeli całymi dniami w tych swoich zasyfionych komunach z kwiatami we włosach i LSD we krwi, ale przypominało to bardziej nie artystyczną wolność, lecz katatoniczne menelstwo. I tak, ich komuny były otwarte. Ale nie na pochód poetów, muzyków, transcendentnych kuglarzy i innych mesjaszów przechodzenia drzwiami percepcji, lecz na czarnych członków komun sąsiadujących, którzy przychodzili, aby ruchać hipisom ich małe, białe, zaćpane kobiety. A po wszystkim w ich małych, białych, zaćpanych cipkach zostawiali nie kwiaty, lecz trypra. W każdym razie Fidel nie chciał już być hipisem.
Wczoraj okazało się, że jednak nieświadomie coś we mnie z hipisa zostało. Koło 13:00 w trosce o nie zmarnowanie dnia postanowiłem oddać się czynnościom określającym moją obecną egzystencję, a mianowicie strzelić browara, pięćdziesiątkę, zjeść sycący obiad i walnąć się do wyra na popołudniową drzemkę. Co uczyniłem. Po obudzeniu, kawie itd. wziąłem się za nowego Pynchona. I tam czytam takie oto zdanie:

"(...)Podczas gdy podejrzany zażywał, jak twierdzi, popołudniowej drzemki, stanowiącej nieodłączny atrybut jego hipisowskiego stylu życia... (...)."

Ehe?! Jestem daleki od przyjmowania jakichkolwiek słów Pynchona na poważnie, jednak wielce spodobało mi się mitologizowanie drzemki, które będę mógł teraz wykorzystać ilekroć ktoś zacznie się do mnie o drzemkę przypierdalać. Tym samym ogłaszam się hipisem i jest mi z tym – tak długo jak wtulam się w kołdrę – bardzo dobrze.
Oczywiście do czasu, gdy pewnego dnia obudzę się obok wielkiego czarnego chuja, wpychającego swojego wielkiego czarnego chuja w jakie bądź zagłębienie mojej dziewczyny. A czy oni naprawdę mają takie ogromne? W głowie się nie mieści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz